Ścigany - ebook
Ścigany - ebook
Danka i Hubert to dwoje życiowych straceńców. Byli przekonani, że nic dobrego ich nie czeka. Aż spotkali siebie.
Danka pomogła mu, kiedy ranny i ścigany przez policję uciekał przez bieszczadzkie bezdroża. Uwierzyła w jego niewinność, choć był poszukiwany za zabójstwo.
Był taki jak ona. W oczach miał gniew, w duszy mrok, a w sercu głęboką ranę po wielkiej miłości. I jeszcze większej krzywdzie.
Hubert sprowadził na nią same kłopoty. Aby go chronić, musiała znosić poniżenie i oddać się innemu mężczyźnie. Ale oddała mu tylko ciało. Serce zamroziła już dawno. Nie miała nic do stracenia i na niczym ani na nikim jej nie zależało. Nie można jej było przekupić ani zastraszyć.
Tylko miłość była w stanie to zmienić. I namiętność, tak silna, że pali wszystko, co stanie jej na drodze.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5604-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Strzał – z pistoletu czy czegoś w tym rodzaju, akurat na strzałach się nie znała – padł tak nagle i tak blisko, że… cóż, poderwałaby się na równe nogi, z krzykiem zapewne, gdyby akurat nie była zajęta umieraniem. Wyjrzała zza pnia drzewa, pod którym siedziała. Widząc osuwającą się na ziemię sylwetkę, pokręciła głową.
– Ja pierniczę! – odezwała się półgłosem. – Jak w jakimś pieprzonym Hollywood. Nawet umrzeć spokojnie człowiekowi nie pozwolą.
Po czym uniosła do ust butelkę wódki, upiła łyk i odebrało jej oddech. Alkohol sieknął gardło płomieniem, wycisnął łzy z oczu.
– Faceci są porypani, skoro lubią ten szajs – wychrypiała.
Za jej plecami rozległy się naraz krzyki. Padły kolejne strzały. Jakoś mało ją to wzruszyło. Czy cokolwiek może poruszyć kogoś, kto dziś, tej nocy, postanowił wreszcie sczeznąć?
Nawet gdy minutę czy dwie później – doprawdy nie patrzyła na zegarek – ktoś się przed nią zmaterializuje, wymierzy w jej głowę z pistoletu i warknie: „Wstawaj, tylko powoli”, ona roześmieje się jedynie i rzuci:
– A jak nie wstanę, to co? Zastrzelisz mnie? Nie ma sprawy! Śmiało!
Ale ten ktoś, zamiast pomóc jej zejść z tego padołu łez, uczyni coś zupełnie odwrotnego. Tylko Danka jeszcze o tym nie wie…ROZDZIAŁ I
Carlos – tak na niego wołali. Był nieznośnie skutecznym zabójcą, niczym jego pierwowzór, zwany także Szakalem. Skutecznym i bezwzględnym, jeżeli miał na celowniku wroga. Dla swoich – wspaniały kumpel, niezawodny przyjaciel. Lubili go. Przełożeni cenili. Jeśli misja należała do tych „impossible”, wysyłano Carlosa, ze wsparciem albo i bez.
Jednostka, do której należał, została zawiązana w odpowiedzi na rosnące zagrożenie terrorystyczne. Po zamordowaniu przez islamistów młodej Polki, którą uprzednio brutalnie w siedmiu zgwałcili, społeczeństwo wymogło na rządzie powołanie grupy ludzi, którzy będą chronili polskich obywateli za granicą – porwanych odbiją, a zamordowanych pomszczą. Oczywiście bez samosądów! Każdemu należy się uczciwy proces. Nawet bestii, która na oczach rodziców strzela w kolanka dziewięciomiesięcznemu dziecku, podrzyna mu gardło, to samo robi z matką dziecka, a na koniec całymi godzinami znęca się nad nieszczęsnym mężczyzną, by zamordować i jego. Tak, taką bestię również należy schwytać i doprowadzić przed polski wymiar sprawiedliwości, ale jeśli podczas akcji trafi bandziora zbłąkana kula… cóż, wypadki się zdarzają. Nikomu nie zależy przecież na wieloletnich procesach, śmiesznych wyrokach i hołubieniu zwyrodnialców w więzieniach. „Zbłąkana kula” była więc mile widziana.
Gdy Carlos, którego żonę po długich, okrutnych torturach zamordowali jej pacjenci w irakijskim szpitalu, dostał propozycję wstąpienia do tajnej jednostki, nie wahał się ani chwili. Mógł pomścić ukochaną kobietę, a przy okazji zapobiec podobnym tragediom.
Już w wojsku wyróżniał się celnością. Był strzelcem wyborowym, ale zbyt wielu okazji, by wykazać się w walce, nie miał. Polska nie prowadziła wojen. Z całego świata ściągano do kraju kontyngenty sił pokojowych. Najlepsi przechodzili w stan spoczynku, łapali się różnych zajęć, bo po adrenalinie Afganistanu czy Iraku żadna praca nie dawała takiego „kopa”. Carlosa jednak wojna nie pociągała. Był w wojskach inżynieryjnych. Odbudowywał mosty w Iraku. Hania pojechała za nim… Wrócił sam. Oszalały z bólu i nienawiści. Uratowała go propozycja Piotra Mizery, byłego dowódcy:
– Słuchaj, stary, jest nabór do nowej jednostki. Gniew Orła, taką nosi nazwę. Podlega samemu Marciszewskiemu. Co do zadań – nie mnie o nich mówić, ale myślę, że powinieneś się do nas przyłączyć.
Carlos, który nie trzeźwiał od miesięcy, spojrzał na Mizerę spode łba i wychrypiał, bo gardło miał przeżarte wódką niemal na wylot:
– Nie nadaję się już do niczego.
– Mamy czas, by postawić cię na nogi. Nie za wiele, ale…
Porucznik patrzył na byłego podkomendnego z mieszaniną współczucia i tłumionej złości. Na niego, Carlosa, i na siebie, że zostawił przyjaciela sam na sam z rozpaczą.
– Będziemy polować na podobnych skurwysynów, co skrzywdzili twoją Hanię – odezwał się. Głos mu złagodniał przy ostatnim słowie, imieniu zamordowanej kobiety. Była dobrym człowiekiem i wspaniałym lekarzem. Wrażliwym, oddanym, pełnym poświęcenia i empatii. Sam własnymi rękami rozerwałby tych, którzy ją zabili. – Hubert… – odezwał się ponownie, bo tamten zwiesił głowę. Nie było widać jego twarzy ani oczu. Chciał prosić przyjaciela, by chociaż się zastanowił nad propozycją, zanim ją odrzuci i zapije się na śmierć, ale ten poderwał głowę i zapytał całkiem przytomnie:
– A jak ich dorwiemy, to co? Dostaną pięć lat i wyjdą, by krzywdzić następne?
– Nie, bracie. – Głos Mizery stwardniał. – Gdy już ich dorwiemy, nigdy nikogo więcej nie skrzywdzą.
Oczy porucznika błysnęły, jakby odbiło się w nich ostrze noża. Hubert Karling, jeszcze przed chwilą zalany w pestkę, odrzekł, nagle trzeźwy:
– Wchodzę w to. Wpisz mnie na listę, czy gdzie tam chcesz, i daj mi tydzień na doprowadzenie się do porządku.
Zajęło mu to nieco mniej niż tydzień. Już piątego dnia był na strzelnicy.
Bał się, że ręce będą mu drżały, ale gdy ujrzał w celowniku optycznym głowę wroga, na którą Mizera nałożył biały turban… Trzy strzały wybrzmiały jak jeden. Trzy kule trafiły w cel: między oczy. Turban nawet nie drgnął.
Po czterech latach od powstania jednostki Hubert Karling _aka_ Carlos należał do elity elit. Ratował życie ludzkie, także pośrednio, bo skuteczność, a co za tym idzie, sława jednostki rozniosła się po świecie. Terroryści wiedzieli już, że z Polakami się nie zadziera. Nie warto. Ani z tego męczeńskiej śmierci nie będzie, ani siedemnastu hurys. Gniewni nie zanurzali nabojów w świńskiej krwi, nie wierzyli w te brednie, wystarczyło jednak, że za gwałt na Polce czy zabójstwo Polaka odgryzali się niczym wściekłe psy. Nie było przeproś… Gniew Orła stał się legendą. Polacy zaczęli czuć się za granicami kraju bezpiecznie. Jednostka specjalna, powołana przez Ministra Obrony Narodowej, stała się ikoną partii rządzącej. I solą w oku opozycji. Jeśli ta chciała skutecznie uderzyć w rząd, znalazła idealne narzędzie. Gniew Orła. Wystarczyło wślizgnąć się w szeregi elitarnej jednostki albo zinwigilować jej dowództwo i skierować żądło przeciw ręce, która je wykarmiła, by zadać skuteczny cios znienawidzonemu szefowi MON.
To właśnie tu, w dowództwie Gniewnych, w czwartą rocznicę powstania jednostki, zaczyna się ta historia.
– Carlos, jest fucha dla ciebie – zaczął Piotr Mizera, znów bezpośredni przełożony Carlosa, ledwo ten swym cichym, miękkim krokiem drapieżnika wkroczył do niewielkiego pokoju.
– Ja myślę – odmruknął mężczyzna. – Bez powodu z żagli mnie nie ściągaliście, bo nogi z dupy bym powyrywał. Na zasłużonym urlopie od tygodnia jestem.
– Wiem, wiem, nie mendź. Lubisz tę robotę. MSW chce cię od nas wypożyczyć. Jakaś dłubanina dla rządu. Bezkrwawa, ale ważna. Wchodzisz w to?
– Pytasz serio czy _pro forma_? – Carlos uniósł kącik ust w krzywym uśmieszku.
W całej jednostce nie było faceta bardziej cynicznego niż on. Nie miał jeszcze czterdziestki, a przeżył tyle, że ze wszystkich uczuć, jakich kiedyś doświadczał, pozostało to jedno: przejawiający się w półuśmiechu cynizm. Nie wierzył w ludzkie dobro, nie wierzył w bezinteresowność i szczere intencje. W nic już nie wierzył. Tylko w swój karabin snajperski – niezawodnego sig sauera 550. I jeszcze w Gniew Orła.
– Czy się zgodzę, czy powiem „nie”, i tak wypożyczysz mnie temu, kto więcej zapłaci – dodał, zanim kapitan zdążył odpowiedzieć.
– Nie jesteśmy najemnikami – wycedził zimno Mizera. – I zawsze możesz odmówić.
– I dobrą zabawę będzie miał Kędzior? Zapomnij, stary.
Tak, o rywalizacji między dwoma snajperami – Carlosem i Piotrkiem Kędzierskim – krążyły legendy. Liczba szuszwoli „unieszkodliwionych” przez jednego i drugiego szła już w setki. Nie zaprzeczali plotkom.
– Co to za robota? – Krzywy uśmiech zniknął. W jasnoniebieskich oczach mężczyzny, które w chwili gdy namierzał cel, stawały się lodowate, pojawiło się skupienie.
– Tego nie wiem. Ściśle tajne. Prosili mnie o najlepszego z najlepszych. Nie dziękuj.
Carlos uśmiechnął się ponownie, tym razem szczerze. Taki komplement z ust Mizery? Bezcenne!
– Będzie z tego jakaś premia? Zbieram na jacht.
– Jacht?! W dupie ci się przewróciło!
– Na mieszkanie mnie nie stać, to chociaż łódkę sobie fundnę… – odmruknął Carlos.
Trochę przesadzał, bo kredyt w banku dostałby na pewno, ale nie uznawał życia na kredyt, to po pierwsze, po drugie pomagał szwagrowi i jego rodzinie. Mieli troje dzieci, w tym jedno niepełnosprawne, ona nie mogła ruszyć się z domu na krok, on, inżynier elektronik, harował na całą piątkę, jak mógł. Tak więc Carlos połowę całkiem przyzwoitej forsy, jaką zarabiał w Gniewnych, potajemnie wciskał w rękę siostrze zamordowanej żony. Jej mąż udawał, że o niczym nie wie, i wszyscy byli szczęśliwi. A przynajmniej dzieciaki chodziły przyzwoicie ubrane. Gdyby nie szczodrość Carlosa, na nowe ciuchy nie byłoby Konarskich stać. Ledwo na czynsz, opłaty i żarcie wyrabiali.
On sam uważał, że spłaca dług wobec tamtej rodziny. Hania nigdy nie pojechałaby do Iraku, nie przyjęłaby posady w bagdadzkim szpitalu, gdyby nie mąż odbywający służbę niedaleko miasta. Pociągnął ją za sobą. Kochany i zakochany. Pociągnął ją prosto w śmierć. Niełatwą śmierć. Poprzedzoną długimi, okrutnymi torturami.
Tylko tak – oddając lwią część pensji rodzinie Joli – mógł jakoś zadośćuczynić tej śmierci…
– Co racja, to racja – odezwał się Mizera.
Carlos spojrzał nań półprzytomnie. Tak zapadł się w rozdrapywanie ran, że zapomniał, iż w ogóle tutaj jest i rozmawia o nowym zleceniu.
Spochmurniał.
– Nie. Jednak daruję sobie tę łódkę – mruknął.
Skoro przełożony uznał, że „w dupie mu się przewraca”, to musiało tak być. Kto jak kto, ale Carlos o czarnym sercu nie zasłużył na nagrodę. Spełnienie cichego marzenia, jakim było śmiganie po falach na własnym niewielkim jachcie, po prostu mu się nie należało.
Kapitan zmarszczył brwi.
– Nie przesadzasz z tym samobiczowaniem?
– Uważasz, że się nad sobą użalam?! – Od razu się nastroszył. Nie znosił litości.
– Ty to powiedziałeś – uciął Mizera. – Rozumiem, że fuchę bierzesz. Za pół godziny masz spotkanie z kimś, kto wprowadzi cię w szczegóły. Nie daj się zabić.
Tak właśnie kończyli rozmowy przed wymarszem na akcję. Cztery suche słowa „nie daj się zabić”, ale Carlos nie miał wątpliwości, że gdy dojdzie co do czego, ani Piotr, ani reszta Gniewnych nie zostawią go na pastwę wroga. Mógł na nich liczyć. Bezwzględnie.
Czy na pewno?
Niedługo lojalność przełożonego i przyjaciół zostanie poddana próbie… Dokładnie za dwa tygodnie. I jakieś trzynaście godzin. W chwili gdy położy palec na spuście, mierząc do prezydenckiej limuzyny…
*
– Wstawaj! Tylko powoli! – warknął do skulonej pod drzewem kobiety, celując z potężnego glocka między jej szeroko otwarte oczy.
Ona zaś… zamiast poderwać się na równe nogi z rękami w górze i błagać o litość… roześmiała się.
– A jak nie wstanę, to co? Zastrzelisz mnie? Nie ma sprawy! Śmiało!
Z lekka go zatkało. Różne widywał reakcje na spluwę wymierzoną prosto w łeb, niektórzy gieroje również potrafili się roześmiać – i kończyli z kulą w mózgu – ale jeszcze nigdy nikt go do strzału nie zachęcał!
Obrzucił kobietę szybkim, uważnym spojrzeniem. Siedziała oparta o pień drzewa z ledwie napoczętą butelką wódki w ręku. Nie była pijana. Wzrok miała bystry, lecz mimo to… nie sprawiała wrażenia osoby o zdrowych zmysłach.
Zacisnął szczęki, aż zgrzytnęło. Normalna czy nie, on potrzebuje pomocy! Lada chwila straci przytomność, bo krew zalewała mu oczy coraz silniejszym strumieniem, a ta tutaj… na heheszki się jej zebrało!
– Wstawaj, idziemy! – warknął powtórnie.
– To sobie idźcie. – Wzruszyła ramionami, uniosła wódkę do ust i już chciała upić łyk, gdy kopniakiem wytrącił jej butelkę z ręki.
To ją wkurzyło, ale też jakoś niespecjalnie.
– Słuchaj, bandziorze – zaczęła podobnym tonem, co on przed chwilą – masz mnie rozwalić, to rozwal. Jeśli jesteś na to za miękki, spieprzaj. Naprawdę mam głęboko w dupie twoje „wstawaj, idziemy”.
Sięgnęła z powrotem po butelkę, wrzuciła do ust to, co trzymała w drugiej dłoni, zaciśniętej dotąd w pięść, i – nic sobie nie robiąc ze stojącego nad nią mężczyzny – popiła. A on… nagle zrozumiał. Pojął dwie rzeczy: ta kobieta właśnie popełnia samobójstwo. Jeśli tej wariatce się uda, on sczeźnie zaraz po niej. A musi żyć!
Wetknął pistolet za pas, pochylił się ku niej gwałtownie i zrobił coś, czego ona z kolei się nie spodziewała: odgiął jej głowę do tyłu, unieruchomił przedramieniem, naciskiem na staw żuchwowy, tak silnym, że jęknęła, zmusił do otwarcia ust i wepchnął szyjkę butelki między zęby.
Gdy poczuła pierwszą falę palącego płynu, szarpnęła się jak w agonii. Ale ta bestia, ten bandzior nie przestał wlewać jej wódki do ust! Zakrztusiła się. Z oczu pociekły łzy. Alkohol wypalał jej gardło, przełyk i żołądek. Szarpnęła się ponownie, nie mogąc złapać tchu. Otworzyła usta do krzyku, ale z zaciśniętej spazmatycznie krtani nie wydobył się nawet pisk. Tonęła. Skurwiel topił ją w wódce!
Gdy w końcu puścił, padła na kolana i zaczęła wymiotować wszystkim, co tego dnia zjadła i wypiła, czy choćby pomyślała, że chce zjeść i wypić.
Carlos stał nad kobietą i beznamiętnie przyglądał się jej męczarniom.
Wreszcie skończyła. Ręką drżącą z wysiłku sięgnęła po śnieg. Otarła usta, potem twarz i dopiero wtedy uniosła na oprawcę załzawione oczy.
– Pieprzony bydlaku… – wyszeptała, bo na krzyk nie miała już sił. – Najpierw się zabawisz, poznęcasz, dopiero potem zabijesz, co? Niech cię szlag!
– Przepraszam – odezwał się bez cienia skruchy. – Jesteś mi potrzebna żywa i przytomna, a nie naćpana prochami i spojona wódką. Wywieziesz mnie z tego lasu, a potem rób, co chcesz.
– To ty przed chwilą spoiłeś mnie wódką! – Jednak zdobyła się na krzyk.
– Wszystko zwróciłaś. Prochy też – odparł i… przytrzymał się pnia drzewa, czując, że słabnie. – Pomóż mi. – W jego głosie po raz pierwszy zabrzmiały ludzkie nuty. – Ty chcesz umrzeć, ale ja muszę żyć.
Wstała, sięgnęła do kieszeni kurtki, wyciągnęła portfel i kluczyki. Wcisnęła je nieznajomemu do ręki i rzekła:
– Samochód stoi niedaleko, przy leśnej drodze. Cywilizacja jest na jej końcu. Częstuj się do woli. Powodzenia.
Klepnęła go w ramię, po czym chciała usiąść z powrotem pod drzewem, ale chwycił ją za rękę, zmusił, by została w pionie, a potem pchnął w kierunku, który mu wskazała.
– Nie dasz człowiekowi spokojnie umrzeć, co? – Rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– Pomożesz mi, a potem możesz umierać – odmruknął.
Zatrzymała się, czując na ramieniu coraz cięższą dłoń mężczyzny. Widziała krew płynącą z rany na jego głowie, po dłoni również się sączyła. Wystarczy poczekać, a facet straci przytomność. Wtedy…
„Wtedy będziesz miała go na sumieniu” – odpowiedziała sobie w duchu. „A może ktoś na niego czeka. Jakaś dziewczyna, jakieś dziecko…”
Ona sama nie chciała żyć, ale krzywdzić niewinnych nie potrafiła.
– Chodź, ty upierdliwa mendo – odezwała się do mężczyzny.
On zrobił dwa kroki i zaczął się osuwać na zmarzniętą ziemię. Próbowała go podtrzymać, ale był za ciężki. Razem z nim upadła na kolana. Jęknął, powieki mu zadrżały i zemdlał.
Przewróciła oczami.
– Może teraz będziesz mi spluwą groził, bohaterze? Zostań tu. Nigdzie się nie ruszaj! – Nakazała kpiąco nieprzytomnemu mężczyźnie, po czym powlokła się, sama w nie lepszym stanie co tamten, do samochodu.
Apteczkę woziła dobrze wyposażoną. Bądź co bądź jeszcze całkiem niedawno była lekarzem. Wzięła ją, do kieszeni włożyła butelkę coli znalezioną w bagażniku, pod pachę koc i zawróciła do mężczyzny.
Najpierw zajęła się raną na głowie. Chlusnęła na nią od serca jodyną, zabandażowała mocno, tak by powstrzymać krwotok. Chwilę szarpała się z ubraniem nieprzytomnego, by dostać się do rany na ramieniu, ale w końcu dała spokój i założyła opaskę uciskową przez rękaw płaszcza. Krew przestała płynąć. Facet będzie żył, o ile na czas dotrze do szpitala.
To właśnie mu powiedziała, gdy tylko uniósł powieki i spojrzał na nią przytomniej.
– Żadnych szpitali – wyszeptał i próbował się podnieść, ale zaraz opadł z powrotem na zamarzniętą ziemię. Twarz wykrzywił mu grymas bólu. Uniósł dłoń, dotknął bandaża na czole. – Dziękuję.
– Nie ma za co – odparła, wzruszając ramionami. – Jeśli tu zostaniesz, nawet ta śliczna bandanka ci nie pomoże.
– Mogłabyś… Mogłabyś zabrać mnie w bezpieczne miejsce? – Po raz pierwszy w głosie tego mężczyzny usłyszała prośbę. Może nawet błaganie? No tak, on chciał żyć. W przeciwieństwie do niej.
– Co bandzior ma na myśli, mówiąc „bezpieczne”? Pod dom twojego bossa mam cię podrzucić?
– Nie jestem bandziorem – zaprotestował słabo. – Nie jestem gangsterem.
– No nie. Tylko strzelanko sobie po nocy urządzasz, a potem Bogu ducha winnej kobiecie spluwą grozisz. Porządny obywatel z ciebie. – Jej głos ociekał ironią.
– Jestem żołnierzem. Na służbie – odparł, czując, że za chwilę znów straci przytomność. Ona musi mu pomóc! Chwycił kobietę za nadgarstek, ścisnął tak, że nie mogła cofnąć ręki. – Chcesz pieniędzy? Zapłacę, tylko znajdź miejsce, gdzie będę bezpieczny.
– Żołnierz na służbie, mówisz? Po cywilnemu? Jakiejś… nie wiem… blachy na dowód tych słów nie masz?
Pokręcił zrezygnowany głową.
A ona nagle podjęła decyzję:
– Pomogę ci. Ukryję tak, że kumple twoich byłych kumpli cię nie znajdą. Zajmę się tobą, aż będziesz w stanie odejść o własnych siłach. A to wszystko pod jednym warunkiem…
Uniósł na nią wzrok, próbując zatrzymać nadciągającą ciemność.
– Wszystko, czego zażądasz – wyszeptał.
Ona uśmiechnęła się.
– Przed odejściem pomożesz mi umrzeć. Dokończysz to, w czym mi przeszkodziłeś.
– Mam cię zabić?! – zachłysnął się tymi słowami. – Nie jestem mordercą!
– Więc zdychaj! – Odepchnęła go z gniewem. Gdyby ten palant wiedział, jak trudno jest umierać z własnej ręki!… Była blisko. Naprawdę blisko. I gdyby nie on…
Przytrzymał ją za rękę. Podciągnął się w górę. Jej portfel i kluczyki do samochodu nadal miał w kieszeni. Ruszył chwiejnym krokiem w kierunku drogi i padł jak długi parę kroków później. Westchnęła tylko, podniosła go z wysiłkiem i pociągnęła do samochodu.
Z umierania będą dzisiaj nici…ROZDZIAŁ II
Byli blisko. Naprawdę blisko. Od terenowego forda dzieliły Dankę i bandziora, jak go nadal w myślach nazywała, może cztery metry, gdy ten stanął w pół kroku. Spojrzała nań pytająco. Miał oczy szeroko otwarte jak ktoś w ciężkim szoku.
– Muszę wracać – odezwał się zduszonym przez ból, ale też szok głosem.
– To wracaj. – Puściła go.
Zachwiał się, chwycił za krwawiące ramię i ruszył tam, skąd właśnie z takim trudem go przywlokła. Potknął się, upadł na kolana, ale wstał z uporem i wyciągnąwszy przed siebie ręce jak ślepiec – być może bandaż na czole też zaczął przeciekać – parł naprzód. Ona patrzyła na to z uniesionymi brwiami. „Co za idiota?!” – kołatało się jej po głowie. „Zaraz znów padnie pyskiem w śnieg i będzie prosił o pomoc”.
– Dokąd chcesz wracać, kretynie? – zapytała uprzejmie, gdy właśnie to się stało. Mężczyzna znów upadł i próbował się podnieść. – Cywilizacja, ciepły dom i szafka pełna bandaży jest tam, w przeciwnym kierunku. – Wskazała samochód, próbując postawić półprzytomnego mężczyznę na nogi.
– Muszę… muszę zabrać coś z furgonetki – wyszeptał. Oczy płonęły mu gorączką i szaleństwem. – Muszę, rozumiesz?
– Chcesz wrócić do miejsca, gdzie leżą dwa trupy?
– Muszę…
– Debil – prychnęła, zarzucając sobie ciężkie ramię mężczyzny na szyję i ciągnąc go w miejsce, gdzie kwadrans wcześniej ona próbowała się zabić, a on zabijał.
Polana, na której stała ciemnogranatowa furgonetka, tonęła w upiornym blasku księżyca odbijającego się w kałużach krwi. Na kobiecie dwóch zastrzelonych facetów nie zrobiło wrażenia, trupów się w swoim życiu naoglądała, na mężczyźnie zrobiło jeszcze mniejsze. Pragnął tylko dostać się do auta.
Ostatnie metry pokonali niemal na kolanach. Osunęli się oboje na zdeptany śnieg, on z jękiem, ona z westchnieniem ulgi. Posadziła go przy samochodzie, wsparła plecami o drzwi i usiadła obok, patrząc na krajobraz jak po bitwie. Trup leżący bliżej zaciskał palce na rękojeści pistoletu. W piersi miał dwie krwawe dziury. Tył głowy urwał mu pocisk, wystrzelony przez tego tu bandziora, którym od parunastu minut tak troskliwie się zajmowała. Drugi trup leżał na wznak. Ze skręconym karkiem, jak mogła stwierdzić na pierwszy rzut oka.
– Będziemy tak siedzieć i podziwiać twoje dzieło? – odezwała się.
Pokręcił głową, oddychając płytko i szybko. Zbierał siły, by się podnieść.
– Masz jakieś imię? Pseudonim? – zagaiła.
– Hubert. Hubert Karling.
– O, a myślałam, że… nie wiem… Pershing? Mamona?
– Nie jestem gangsterem! – warknął.
– Rzeczywiście. – Zaśmiała się, patrząc na dwa trupy. – Ty jesteś żołnierzem, a oni ofiarami wojny.
– Mówiłem…
– Tak, mówiłeś. Żołnierz na służbie. Bez munduru i dokumentów. Gdybyś był gliniarzem, uwierzyłabym. Oni po cywilnemu wyrabiają różne rzeczy, ale żołnierze nie latają raczej po lasach ot tak, w płaszczyku i dżinsach, i nie przetrącają ludziom karków. Nawet będąc na wojnie, musicie chyba nosić jakieś insygnia. W przeciwnym razie zmieniacie się w wyjętych spod prawa bandytów. Mylę się?
Zacisnął tylko zęby. Miała rację.
Chwycił za krawędź rozsuniętych drzwi i podciągnął się do pionu. Wszedł do vana. Szukał czegoś przez chwilę, co Danki zupełnie nie zainteresowało, ale gdy to coś wyciągnął na zewnątrz – już owszem. Strzelba, sztucer, karabin czy jak to tam zwą, zalśniła złowrogo w świetle księżyca. Mężczyzna, nie wypuszczając zdobyczy z rąk, otworzył przednie drzwi samochodu, sięgnął do szyby i wyrwał kamerę. Schował ją do kieszeni. I spojrzał na przyglądającą się jego poczynaniom kobietę.
– Możemy wracać – rzekł.
– Z tym… czymś? – Wskazała potężnego sig sauera, którego tulił do piersi niczym kochankę.
– Nie ruszę się bez niego.
Parsknęła śmiechem.
– Nie ma sprawy. Zostańcie tu razem. Pa! – Pomachała mu koniuszkami palców i zrobiła trzy kroki w kierunku majaczącej za drzewami drogi, gdy zatrzymało ją proszące:
– Zabierz mnie ze sobą. W bezpieczne miejsce. Wszystko wyjaśnię… Karabin… muszę zabrać. To… dowód.
– Dowód na wykonanie zadania? – Obejrzała się przez ramię. – Bez niego nie dostaniesz premii?
– Dowód na moją niewinność.
Zaśmiała się na głos.
– Normalnie _you made my day_. Mordujesz dwóch facetów i bierzesz giwerę jako dowód niewinności. Człowieku, twoi przełożeni…
– Pomóż mi. – Poczuła na ramieniu zaciskające się palce rannego. – Proszę.
– Rzadko przechodzi ci to słowo przez gardło, co?
– Nieczęsto.
Gdyby mógł… gdyby miał siły, odepchnąłby tę wiedźmę, wsiadł do jej samochodu i odjechał, ale ledwo trzymał się na nogach i… nie wiedział, dokąd uciekać. Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Pozostała mu tylko ta kobieta, której nawet imienia nie znał.
– Pomożesz mi…? Anno? Ewo?
– Danka. Mam na imię Danka, bardzo proszę żadnych Danusiek, Niusiek i tym podobnych. Danka Rawit. I fajnie, że zapytałeś. Myślałam, że do końca naszej znajomości będę dla ciebie „oną” – mówiła, podtrzymując go wpół i idąc w stronę forda. Ranny ciążył jej coraz bardziej. Był coraz bliższy omdlenia. Podejrzewała, że to nie tylko przez ranę na głowie i w ramieniu. – Nafaszerowali cię czymś?
Przytaknął.
– Powinnam wiedzieć czym. Gdy tylko dojedziemy do domu, muszę podać ci leki. Oczyścić rany, zaaplikować jakiś antybiotyk, kortyzon. Może będziesz potrzebował czegoś silniejszego. Masz jakieś domysły, co ci podali?
– Narkotyk.
– Serio? Myślałam, że gumiżelki – prychnęła. – Coś bliższego?
Pokręcił głową, która zaczęła mu opadać na pierś.
– Ej, nie zasypiaj jeszcze. Trzymaj się. Jesteśmy blisko. – Rzeczywiście, ford był przed nimi.
– Danka – wyszeptał – proszę, żadnych szpitali. Zabierz mnie w bezpieczne miejsce. Oni nie mogą mnie znaleźć…
– Jasne. Bądź co bądź zaciukałeś im kumpli. Może nawet swoich własnych kumpli. Dlaczego mam pomagać mordercy?
– Nie jestem…
Potknął się, osunął na kolana i stracił przytomność. Na szczęście dwa kroki od terenówki.
Danka stała przez chwilę nad leżącym bez ruchu mężczyzną. Gdyby całkiem niedawno nie wybierała się na tamten świat, wyjęłaby z kieszeni telefon i po prostu zadzwoniła na policję. Ratować bandziora? Ukrywać w domu rannego gangstera z jego giwerą? Litości! Ale… było jej naprawdę obojętne, kim ten człowiek jest i co uczynił. Bóg, czy kto tam bawi się światem i nią, zadecydował, że ona, Danka, zamiast umierać, ma się tym mordercą zająć? Cóż… zajmie się. Karabinem mordercy też.
Musiała tylko złapać oddech, bo wciągnięcie rannego na tylne siedzenie forda odebrało jej resztki sił. Jeszcze giwera…
Mogła wreszcie siąść za kierownicą, przekręcić kluczyk w stacyjce i… potężny huk wstrząsnął okolicą. Kobiecie aż dech zaparło. Obróciła się gwałtownie. Tam, gdzie stała przed chwilą furgonetka, unosiła się do nieba kula ognia.
Zbladła.
– Prawie ci się udało, moja kochana – wyszeptała. – Omal nie zginęłaś w wybuchu. Ciekawe, czy twój nowy znajomy będzie rad, że tamto auto wyleciało w powietrze. Może to on podłożył bombę? Jedno jest pewne: zaraz będą tu ci, których chciał uniknąć. Straż pożarna, policja… Zostawiamy go czy…?
Nacisnęła pedał gazu. Koła zabuksowały i ford wyrwał do przodu. Przez chwilę miotał nią na wybojach, lecz wreszcie wypadł na szosę. Ciekawe, czy psy tropiące doprowadzą policję po śladach opon do jej domu. Nie chciała ryzykować. Jak się bawić, to do końca. Skręciła gwałtownie, zjechała z głównej drogi w boczną. Potem jeszcze raz. I ponownie. Wróciła na szosę daleko od miejsca eksplozji. Teraz mogą ją tropić do woli. O, właśnie jadą…
Ukryła się na leśnym parkingu, pozwalając pojazdom na sygnale gnać tam, gdzie dopalał się wrak furgonetki, a potem spokojnie pomknęła ku granicy. Do domu. Do bezpiecznej przystani, gdzie najpierw opatrzy rany Huberta Karlinga – ciekawe, czy on naprawdę się tak nazywa – a potem zada mu kilka pytań, korzystając z okazji, że będzie półprzytomny z bólu i osłabienia. Jeśli będzie próbował ją zwieść, powierci mu pęsetą w ranie… Zaśmiała się do siebie. Żółta lampka na konsoli zamigotała ostrzegawczo.
– Cholera, benzyna się kończy – mruknęła. – Czy chcesz, czy nie chcesz, robimy postój – rzuciła przez ramię.
Nieprzytomny facet na tylnym siedzeniu nie mógł jej odpowiedzieć, nawet gdyby chciał.
Podjechała na całodobową stację. Sięgnęła do tyłu i wyjęła z kieszeni jego płaszcza swój własny portfel, który jakiś czas temu nieopatrznie podarowała mężczyźnie. Zatankowała i poszła zapłacić, zgarniając po drodze redbulla i dwa snickersy. Kasjer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Wgapiony w telewizor, sprawiał wrażenie zupełnie oderwanego od rzeczywistości.
– Hej, płacę za dwójkę i te drobiazgi. – Pomachała mu ręką przed nosem.
Przeniósł na kobietę załzawione spojrzenie.
– No i zobaczy pani, do czego ci dranie są zdolni. Zobaczy pani.
Wskazał telewizor, ale Danki nie interesowały wiadomości, polityka i cały ten szajs. A już na pewno nie dzisiaj. Zerknęła jednak uprzejmie. W studiu panował dziwny chaos. Czerwony pasek pod spodem przemykał z prędkością światła. Nagle studio zniknęło i na ekranie pojawiło się zdjęcie Prezydenta – Danka oniemiała – przepasane czarną wstęgą.
– Co… co się stało? – wyjąkała, mimo wszystko zszokowana.
Prezydent miał zaledwie trzydzieści pięć lat. Nie mógł ot tak…
– Zamordowali go! Dranie! Skurwysyny!
– Zamordowali Prezydenta?! Kto…?! Jak?!
– Zastrzelili jak psa! Wie pani, to nie był mój Prezydent, nie głosowałem na niego, ale, rozumie pani, naród głosował i to jednak Prezydent Polski, a nie jakiś pies, co go można ot tak odstrzelić! Młody facet! Żona, małe dziecko… No jakże tak… Jeśli nawet taka szycha w naszym kraju nie może być bezpieczna, to co z nami? – Głos mu się załamał.
– Ale… To pewne? Pewna wiadomość?
– No przecież jaj by sobie nie robili! O, widzi pani, znaleźli łuski po nabojach, tam, na poboczu autostrady, którą jechał. Pokazują…
Danka zrobiła wielkie oczy. Znała karabin, który właśnie zajmował cały ekran telewizora. Miała go przez chwilę w rękach. Leżał na tylnym siedzeniu… jej samochodu.
– Znajdą drania. Znajdą skurwysynów, którzy go wynajęli – rzucił kasjer. – Już zarządzili obławę w całym kraju. Drogi są zamknięte. Dopadną bandziora i powieszą za jaja.
Kiwnęła głową. Pewnie, że dopadną. Ją również. Ile dostanie za pomoc mordercy Prezydenta? Dziesięć lat? Dwadzieścia?
Położyła na ladzie sto złotych. Kasjer nawet nie spojrzał na pieniądze, wbijając czerwone od łez oczy z powrotem w ekran. Wyszła, czując, jak nogi się pod nią uginają. Nacisnęła klamkę, wsunęła się na miejsce kierowcy.
– Zabiłeś Prezydenta – wyszeptała. – Zastrzeliłeś go. A ja chciałam ukryć cię u siebie w domu…
Sięgnęła do kieszeni kurtki, wyjęła telefon i drżącymi rękami wystukała 112. Zanim jednak na przeciążonej linii zgłosił się operator… poczuła chłód lufy przystawionej do potylicy i usłyszała cichy, mrożący krew w żyłach głos:
– Odłóż to. Rozłącz się i odłóż.
– Bo co? – Próbowała się odwrócić, ale dźgnął ją lufą tak nagle i boleśnie, aż głowa jej odskoczyła, a telefon wypadł z ręki. I zniknął.
– Ja nie mam nic do stracenia – wysyczał.
– Ja też nie. I co mi zrobisz? – Próbowała się roześmiać szyderczo, ale była zbyt wstrząśnięta jego brutalnością i tym, do czego jest zdolny.
– Jedź.
– Nigdzie nie jadę! „Jestem żołnierzem. Na służbie”. Od kiedy to polskie wojsko morduje polskiego Prezydenta?!
– Nie ja go zabiłem…
– Każdy bandyta to powtarza. Nawet jak skurwiela złapią z nożem w sercu ofiary, zarzeka się, że jest niewinny!
– Nie ja go zabiłem – powtórzył z uporem. – Wrobili mnie! Zresztą…
Chwycił ją nagle od tyłu przedramieniem za szyję. Straciła oddech, szarpnęła się. Ale on nie chciał jej udusić. To znaczy chciał! Od samego początku budziła u niego mordercze instynkty, ale przecież nie zrobiłby jej krzywdy. Teraz też przytrzymał ją jedynie bez ruchu, a potem nacisnął mocno i pewnie… kciukiem i palcem wskazującym… parę sekund wystarczyło, by straciła przytomność.ROZDZIAŁ III
Ocknęła się jakiś czas później. Skrzywiła się z bólu, dotknęła szyi i uniosła powieki. Dookoła panowała ciemność, rozjaśniana tym samym, nieco upiornym światłem księżyca. Co i rusz krył się za chmurami i wtedy znikał cały świat. Półleżała na fotelu pasażera. Tamten, morderca, siedział obok. Samochód był cichy. Silnik nie pracował.
Tłumiąc jęk i przekleństwo – szczególnie na to ostatnie miała ochotę – usiadła prosto.
Jakim cudem ten bandzior po ogłuszeniu jej przesiadł się z tylnego siedzenia za kierownicę, zepchnął ją, czy przerzucił, na bok – w takim stanie, z takimi ranami – nie miała pojęcia, ale wiedziała jedno: jest niebezpieczny. Śmiertelnie niebezpieczny. Czy jednak robiło jej to jakąś różnicę?
– Dwa tygodnie temu dostałem zlecenie od rządu – zaczął cicho. – Miałem jako snajper rozpracować potencjalne zagrożenie zamachem na silnie chronionego VIP-a. Przeprowadziłem kilka symulacji. Ostatnią z nich był zamach na kolumnę prezydencką. Dwa dni się do tego przygotowywałem. Każda z symulacji miała być realna, prawdziwa. Tylko oddany strzał – strzałem na sucho. I tak się stało. Tylko, widzisz, strzelił ktoś jeszcze. Ktoś, kto był na miejscu przede mną. Zgarnęli mnie na tyle błyskawicznie, że nie zdołałem ocenić strat. Wiem tylko, że jeden z samochodów stanął w płomieniach, następny w niego uderzył. Potem nic już nie widziałem. Ocknąłem się w lesie, gdy próbowali zrobić mi samobójstwo. Czy jednak dawka szajsu, który mi wstrzyknęli, była za mała, czy też mam odporny organizm… Nie zadziałał tak, jak powinien, i zamiast mnie gryzą piach tamci. Ja żyję i muszę żyć, żeby znaleźć tego, kto stał za zamachem. I przywrócić dobre imię mojej jednostce. Wiedzieli, gdzie uderzyć. Jak upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – dokończył z goryczą.
Wysłuchała go co do słowa, bo prawdę mówiąc, nie miała innego wyjścia. Gdyby tylko kiwnęła palcem, by uciec, ogłuszyłby ją albo zabił. Tak po prostu. Czy był winien zamachu, w którym zginęła głowa państwa, czy nie, pozbycie się jej jako niewygodnego świadka nie sprawiłoby temu zabójcy najmniejszego problemu.
– Wierzysz mi? – zapytał nagle, zwracając się do kobiety.
– A jakie to ma znaczenie? – odparła z gniewem.
– Potrzebuję tego… Chociaż jedna osoba musi mi wierzyć, żebym… – urwał.
Ona wzruszyła ramionami.
– Gdy dojedziemy na miejsce, tam, gdzie miałaś mnie ukryć, coś ci
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.