Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Ścigany przez samego siebie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 września 2024
Ebook
49,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ścigany przez samego siebie - ebook

Klasyczny kryminał z okresu PRL-u, w którym młody prokurator, Andrzej Dolecki decyduje się na śledztwo w sprawie śmierci Marii Jagodzińskiej. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że był to nieszczęśliwy wypadek, Dolecki przeczuwa, że coś jest nie tak i postanawia dokładniej zbadać sprawę.

Od początku wiadomo, że to mąż Marii, Henryk, wypchnął ją przez okno. Czytelnik śledzi więc, jak prokurator, pełen wątpliwości i wewnętrznych rozterek, próbuje znaleźć dowody i odkryć prawdziwe motywy zbrodni. Pomaga mu w tym sąsiadka Eliza Hoffmann, ekscentryczna starsza pani z obsesją na punkcie pająków i różowego wystroju. Mimo swojego nietypowego zachowania, Eliza okazuje się być bardzo pomocna dzięki swoim zdolnościom obserwacji.

Powieść została wykorzystany jako baza scenariusza odcinka serialu „07 zgłoś się!".

To nietypowy kryminał, który pokazuje, jak skomplikowane mogą być pozornie oczywiste sprawy.

Książka została pierwotnie wydana pod pseudonimem artystycznym Brunon Zbyszewski.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8341-133-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Maria powoli wracała do domu. Czuła się dziś bardzo źle. Była zmęczona prawie godzinnym staniem w kolejce po kabanosy dla Henryka. W Delikatesach nie działała wentylacja. Tłok, a dzień parny, gorący. Bolało ją serce, tępy ucisk paraliżował ruchy i oddech. Od dłuższego już czasu serce dawało znać o sobie w dokuczliwy i niepokojący sposób, lecz dopiero dwa lata temu zdecydowała się na wizytę u lekarza. Dowiedziała się wtedy, że jest bardzo poważnie chora i jeżeli nie zmieni swego dotychczasowego trybu życia, może nastąpić katastrofa.

— Powinna pani przede wszystkim unikać najmniejszego nawet wysiłku fizycznego, wszelkiego zdenerwowania. Absolutnie nie wolno się pani niczym denerwować. Musi pani dużo leżeć, wypoczywać, nauczyć się żyć bezproblemowo — oświadczył lekarz, a Maria pokiwała głową ze zrozumieniem, uśmiechając się lekko. Cudowna recepta na zdrowie. Jakby spokój, wygodne życie można było przyjmować w dawkach porcjowanych kroplomierzem na wodę lub cukier, przed lub po posiłku.

— Na którym piętrze pani mieszka? Na trzecim? Bez windy? — zapytał jeszcze lekarz. — Niedobrze, bardzo niedobrze. Niech się pani przeprowadzi czym prędzej na parter, to konieczne ze względu na pani serce, ono nie znosi takiego wysiłku, ono już długo nie zniesie żadnego w ogóle wysiłku.

Dowcipny lekarz, z dużym poczuciem humoru, ale bez najmniejszego poczucia rzeczywistości. W ciągu dnia często zdobywała Giewont, a czasem nawet Mont Blanc, biegając tam i z powrotem po schodach, aby spełnić każde życzenie Henryka. Zdarzało się, że podczas jednego popołudnia Henryk wyrażał ochotę na przeróżne rzeczy: czekoladowe cukierki albo szynkę, ptasie mleczko albo śledzia marynowanego, lemoniadę lub ciemne piwo. Gdy przynosiła, zdyszana, z sercem w gardle, puszkę sardynek, Henryk oznajmiał:

— Odechciało mi się. Zostaw na później. Ale teraz muszę zjeść coś słodkiego. Przynieś mi ciastka z kremem. Albo nie — od razu pięć, będą na zapas. Pewno mam cukrzycę. Tak mi się chce coś słodkiego.

A kiedy przynosiła ciastka takie, jakie sobie życzył, nigdy inne, nie tolerował bowiem żadnego sprzeciwu, i kiedy zaspokoił już apetyt „na słodkie”, po jakimś czasie wołał:

— Mario! Mario! Masz kiszone ogórki? Muszę zjeść coś ostrego, mdli mnie po tych wstrętnych ciastkach.

Usiłowała odgadywać jego życzenia, mieć w domu możliwie wszystko, na co mógłby wyrazić niespodziewanie ochotę, ale i to nie zawsze wystarczyło. Henryk często potrafił ją zaskoczyć — jego kulinarna wyobraźnia pracowała nieustannie, podsuwając mu różne warianty coraz to bardziej wyrafinowanych pragnień.

Wracała pośpiesznie z pracy o trzeciej, dogotowywała przygotowany poprzedniego dnia wieczorem obiad, podawała go mężowi. O godzinie szesnastej trzydzieści, z chwilą rozpoczęcia programu telewizyjnego, zasiadał przed telewizorem w miękkim, staromodnym fotelu, zajmującym dość znaczną część pokoju, i wtedy dopiero zaczynało się: —

Mario, mam pragnienie, przynieś mi wody mineralnej. Mario, kup mi sałatki śledziowej, uważaj tylko, aby była świeża. Mario, podaj mi plasterek szynki z sosem tatarskim. Mario, ubij mi krem ze śmietany, Mario! Mario! Mario!

Ulegała jego kaprysom, kłopotliwym zachciankom z całkowitym, biernym posłuszeństwem dobrej i oddanej żony. Nie miała już innego celu w życiu poza nim, poza swoim mężem; nie miała nikogo bliskiego, od wielu lat była sama, tylko z nim, skazana na niego. Starsza o osiem lat siostra, Klementyna, nie akceptowała Henryka, nie lubiła go. A dla Marii liczył się przede wszystkim Henryk, był na pierwszym planie: kiedyś, dawno — ponieważ go kochała, a od lat — ponieważ została przy nim i dla niego. Traktowała męża jak człowieka ciężko chorego i uważała szczerze, że jest ciężko chory. Podczas ostatnich pięciu lat zdziwaczał i postarzał się do tego stopnia, że mogła to sobie wytłumaczyć jedynie jego chorobą. Wiedziała od początku, że Henryk ma trudny charakter, jest despotyczny, wymagający, nie znoszący najmniejszego sprzeciwu, łatwo wpadający w długotrwale stany depresyjne. Dlatego nie spodobał się Klementynie, nie miała do niego zaufania. Ale Maria kiedyś kochała go, nauczyła się tolerancji, wybaczała, starała się go zrozumieć, bo wiele przeżył, i tak już zostało.

Przyśpieszyła kroku. Przełożyła wypchaną zakupami, ciężką torbę do drugiej ręki. Poczuła wyrzuty sumienia, że na tak długi czas opuściła dom. Henryk tego nie lubił. Henryk nie lubił, aby była przy nim blisko, w tym samym pokoju, ale też i nie znosił, aby wychodziła na dłużej z domu. Wymagał stałej jej obecności, ponieważ stale czegoś od niej potrzebował. Podaj herbatę, otwórz okno, zamknij okno, przykryj nogi pledem, weź pled. Denerwował się wciąż, że nie otacza go należytą opieką, nie dba o niego tak, jak na to zasługuje.

— Dobry Boże — westchnęła Maria, przypominając sobie ciągłe, nieustanne pretensje męża. Nie było jednak w jej westchnieniu ani sprzeciwu, ani buntu — nie potrafiła się już ani sprzeciwiać, ani tym bardziej buntować — uważając, że tak musi być i że ona nie da je z siebie wszystkiego, jeżeli Henryk jest z niej -niezadowolony.

Weszła na brudną klatkę schodową swego domu: starej, przedwojennej, czynszowej kamienicy o wysokich oknach, jeszcze wyższych sufitach, i mieszkaniach zimnych, ponurych, nieprzyjaznych. Jakby pierwszy raz w życiu widząc szpetotę budynku, w którym spędziła dwadzieścia lat swego życia, przystanęła na moment zaskoczona niespodziewanym odkryciem. Nagle serce ścisnęło się tak boleśnie, że aż krzyknęła głośno: nie spodziewała się bólu. Chwyciła się kurczowo lepkiej, brudnej poręczy. Przypomniał jej się lekarz, u którego była przed dworna laty i jego „recepta na zdrowie”. Odpoczywać, nie przemęczać się, nie denerwować, przeprowadzić -się szybko na parter.

— Dobry Boże! — westchnęła.

Schody wysokie i strome zwisały nad nią groźnie, napawając lękiem. Przeraziła się owego gwałtownego głosu serca. Nie chciała umrzeć, a pomyślała, że umrze, umrze bardzo prędko, jeszcze dzisiaj, z całą pewnością dzisiaj. Tak jest duszno, gorąco i tak bardzo jest zmęczona. Swoim życiem, które Składa się z ciągłego pośpiesznego wchodzenia na schody, spełniania kaprysów męża i lęku przed nim, przed jego cichym i groźnym gniewem i przed uciążliwym, bolesnym wspinaniem się na schody. Ale przecież nie może Umrzeć, nie wolno jej, bo co się stanie z Henrykiem? Jest niedołężny, chory, nieporadny, jak małe dziecko, które dopiero uczy się mówić, stawia pierwsze kroki, niepewne jeszcze, co chwila wołając: daj mi to! ja chcę tamto!

Odetchnęła głęboko i ostrożnie zaczęła wchodzić na górę. Czuła, jak serce rozsadza jej klatkę piersiową, dusi. Na wpół żywa stanęła wreszcie przed drzwiami mieszkania. Pot zalewał jej oczy, oddychała urywanie, pośpiesznie.

Henryk siedział przed telewizorem. Nie odwrócił nawet głowy.

— Gdzie się szwendałaś tak długo? — zapytał ze złością.

Rozpakowała torbę, szeleszcząc kusząco papierami. Czasem udawała się jej ta sztuczka: Henryk zainteresowany tym, czy przyniosła coś smacznego do jedzenia, zapominał o gniewie.

— Pytam się?! — krzyknął.

— Kolejka w Delikatesach — powiedziała Maria cicho, z wysiłkiem. — Ale kupiłam ci kabanosy.

— Tak długo czekałem na nie, że już mi przeszła ochota — burknął, ciągle jeszcze zły.

— Nie będziesz jadł?

— Ależ będę! Chciałabyś mnie głodem zamorzyć! Twarożek kupiłaś?

— Nie było w Delikatesach.

— To trzeba było pójść gdzie indziej, szukać i kupić! Nie chciało ci się po prostu, powiedz lepiej. Przecież wiesz, że muszę odżywiać się dietetycznie, unikać ciężkostrawnych potraw, bo jestem chory.

— Tak, Henryku — odparła pokornie.

— Więc dlaczego nie przyniosłaś twarożku?

— Przepraszam, Henryku. ,

— Twoim przeproszeniem się nie najem. — Nie odrywał wzroku od telewizora, ani razu na nią nie spojrzał.

— Ugotuję ci jajka na miękko — zaproponowała nieśmiało Maria patrząc z troską na męża. Był bardzo wzburzony. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej. Nic nie znaczące głupstwo wyprowadzało go z równowagi. A potem cierpiał, nie mógł spać w nocy. Słyszała, leżąc na swym twardym łóżku w kuchni, jak jęczy, a czasem krzyczy pr zez sen.

— Jajka i jajka. Mam dość jajek! Daj te kabanosy.

Tylko szybko. Od obiadu nic nie jadłem, nie miał kto mi podać szklanki wody, bo ty chodzisz sobie na spacerki!

Maria wyszła do kuchni przygotować kolację. Wiedziała z doświadczenia, że Henryk, kiedy jest zdenerwowany i podniecony, potrafi być niesprawiedliwy i że nie należy się tym przejmować.

— Mario!

— Słucham cię? — Zajrzała do pokoju.

— Co z tą kolacją? Czy musisz się tak guzdrać?

— Ależ, Henryku — zaprotestowała łagodnie — jeszcze rąk nie zdążyłam umyć, a ty krzyczysz.

— Głodny jestem. Otwórz mi puszkę sardynek. Albo sajrę. Albo najlepiej i jedno, i drugie.

— Dobrze, Henryku.

— I diwa jajka ugotuj na twardo, i polej majonezem.

— Dobrze, Henryku.

— Za piętnaście minut jest dziennik, pośpiesz się.

— Zaraz ci podam — obiecała.

Kolację jadał zawsze podczas dziennika telewizyjnego. Już się tak przyzwyczaił. Nie daj Boże, co by się działo, gdyby nie zdążyła na czas podać mu talerza z jedzeniem. Zapomniała więc o swoim bolącym sercu, pośpiesznie krajała chleb, smarowała grubo masłem, otworzyła puszki z rybami. Nie wolno pozwolić, aby się denerwował, to mu szkodzi.

— Widzisz — powiedziała wnosząc tacę i kładąc nakrycia przed mężem — jak mi szybko poszło. Już możesz jeść. Za parę minut podam ci jajka, muszą się jeszcze chwilę gotować. A kabanosy wspaniale wyglądają.

— A gdzie rzodkiewki?

— Och! — przeraziła się Maria. — Zapomniałam o rzodkiewkach! Ale jutro...

Przerwał jej gwałtownie.

— O wszystkim zapominasz. Wiesz przecież, jak bardzo lubię rzodkiewki!

— Jutro...

— Jutro to nie dziś. A teraz wynoś się stąd! No, powiedziałem, wynoś się i nie przeszkadzaj.

Nie znosił, aby była w pokoju, podczas gdy on oglądał program telewizyjny. Upłynęło już chyba pięć lat, odkąd kazał jej spać w kuchni. Twierdził, że potrzebuje dla siebie maksimum spokoju i świeżego powietrza. Kupiła więc sobie rozkładane łóżko i w małej, ciasnej kuchni co wieczór rozstawiała je, wyciągała ze schowka pościel. W ciągu dnia, chcąc odpocząć, przysiadała na kuchennym taborecie.

— Henryku...

— Czego? — zapytał, mając usta pełne jedzenia. Połykał duże kęsy chleba, łapczywie i zachłannie, jakby nie jadł co najmniej od kilku dni, jakby cierpiał od dawna dotkliwy głód.

— Dziś jest film... Pozwolisz?

Spojrzał na nią uważnie, zastanawiając się może, czy zasłużyła na nagrodę.

— Jeśliby ci bardzo miało przeszkadzać... — powiedziała przepraszająco.

Zrobił przyzwalający ruch ręką. Maria, zadowolona z wyrażonej przez niego zgody, z nadzieją na spokojny wieczór, przyniosła mężowi jaja na twardo oblane suto żółtym majonezem, potem sprzątnęła w kuchni, starła stół, wysypała na parapet okienny okruszyny chleba dla wróbli. Zrobiła sobie kąpiel, po której poczuła ulgę. Odświeżona i zaróżowiona, przyjrzała się sobie w lustrze i stwierdziła, że wygląda okropnie.

„Jestem już bardzo stara — pomyślała. — Włosy... włosy zupełnie siwe. Nawet nie zauważyłam, kiedy osiwiałam. Może pofarbować? Ech, to śmieszne, aby kobieta w moim wieku farbowała włosy. Ale trzeba coś z nimi koniecznie zrobić. Może trwałą?”

Nakręciła papiloty, obwiązała głowę chustką i na palcach wsunęła się do pokoju, aby nie przeszkadzać Henrykowi. Chciała wysłuchać prognozy pogody na jutro — czy Wicherek zapowie kolejny wyż. Było bardzo gorąco w dusznym, rozpalonym mieście. Ale już skończył się dziennik, spóźniła się na prognozę pogody, szedł jakiś inny program. Może film się zaczął?

Henryk siedział jakoś inaczej niż zwykle. Nigdy nie widziała go w tak nienaturalnej pozie: wyprostowany, sztywny, z głową podaną do przodu, twarzą tak napiętą i bladą, że w świetle elektrycznym wydawało się, jakby była wycięta z papieru.

Przestraszyła się.

— Henryku! — zawołała i podbiegła do męża. — Słabo ci?

Odepchnął ją silnie. Zatoczyła się i boleśnie uderzyła biodrem o stół.

— Henryku!

Powoli obrócił ku niej zsinałą twarz. Milczał. Tylko wygięte konwulsyjnie usta poruszyły się bezgłośnie. ’

— Henryku! Na litość boską! Co ci się stało?

Zobaczyła jego oczy. Nigdy nie lubiła jego oczu. Były bardzo jasne, niebieskie, wypłowiałe, wypukłe oczy krótkowidza. Czasem wydawało się jej, że widzi w tych oczach nienawiść. Ale nie wiedziała, kogo Henryk mógłby nienawidzić. Zdjął okulary, odłożył je na stolik przed telewizorem, wpatrywał się w nią uporczywie. Zrozumiała: on jej nienawidzi. Poczuła lęk. Cofnęła się. Przeraziła się jego oczu i jego milczenia.

— Henryku — powiedziała niepewnie, cicho.

Znowu poruszył ustami. Usłyszała głos ochrypły, stłumiony, który ledwo przedarł się przez zaciśnięte usta. Pytał ją o coś, ale niewyraźnie, ona, przerażona widokiem zaciśniętych ust, nie zrozumiała jego pytania.

— Słucham?

— Dawno tu jesteś? — powiedział z wysiłkiem, a jego dłonie zacisnęły się na poręczy fotela.

— Ależ... — wciąż nie rozumiała.

— Dawno tu jesteś?! — krzyknął.

Zlękła się teraz nie na żarty. Chyba zwariował. Te jego ponure dziwactwa — od pięciu lat ani razu nie. wyszedł z domu — to wszystko były prawdopodobnie objawy choroby umysłowej. A teraz ma atak!

— Nie patrz tak na mnie!

Wtedy ruchem bardzo zwyczajnym, prostym, jak człowiek, który bardzo cierpi i pragnie otrząsnąć się z tego cierpienia, uniósł rękę do skroni, potarł czoło. Uspokoiła się. Może go coś zabolało, a może znowu przypomniały się tamte lata, o których przecież pragnął za wszelką cenę zapomnieć, jak tysiące, setki tysięcy innych ludzi, którzy przeżyli koszmar wojny.

— Przynieś mi szklankę wody — powiedział. Głos jego wciąż brzmiał ochryple i odniosła wrażenie, że mówienie przychodzi mu z trudnością.

Pobiegła do kuchni. Nalała wody, wycisnęła cytrynę.

„Może podać mu kropli uspokajających? — zastanowiła się. — Nie, lepiej go nie drażnić.”

— Dziękuję ci — powiedział, a ona znowu poczuła ukłucie lęku: nigdy, od wielu, wielu lat, za nic jej nie dziękował. To słowo zabrzmiało obco, a nawet wrogo, ostrzegawczo.

•— Lepiej ci?

— Talk — odpowiedział.

— Pójdę się położyć. Nie będę już oglądała tego filmu.

— Mówiłaś coś? — zapytał.

— Nie będę oglądała filmu, Henryku. Słuchaj, dlaczego zdjąłeś okulary? Przecież... — Był taki obcy bez szkieł, zmieniony, inny.

Uniósł się lekko w fotelu.

— Co przez to rozumiesz? Dlaczego mówisz o okularach? — żyły na skroniach stały się wypukłe, spocił się.

— Nie miałam nic złego na myśli — broniła się. — Po prostu...

— Dlaczego ty o to spytałaś? Nigdy nie trzeba o nic pytać.

Milczała. Nic z tego wszystkiego nie mogła zrozumieć. O co mu chodzi? Trzeba koniecznie sprowadzić lekarza, trzeba koniecznie, on... Z nim dzieje się coś złego.

— Jest straszliwie duszno. Otwórz okno — odezwał się.

— Okno jest przecież otwarte — odparła zdziwiona.

— Ale zasłona nie zaciągnięta. Komary wpadają.

— Jakie komary? Co ty mówisz? Może masz gorączkę? Wezwę lekarza.

— Nie jestem chory. To muchy, jeśli nie komary. Zasuń tę zasłonę!

— Ależ nie mogę jej zasunąć, bo popsuła się szyna. Coś się tam u góry zacięło.

— To mnie nie obchodzi! Chcę, abyś zasłoniła okno, rozumiesz?

— Dobrze, dobrze, nie denerwuj się. Spróbuję.

Przysunęła krzesło pod samo okno. Boże, jakie te okna wysokie! Stękając weszła na parapet. Przeszkadzała jej doniczka z paprocią. Odsunęła ją trochę na bok.

— Ależ jestem głupia — powiedziała. — Przecież nie dosięgnę. Muszę mieć szczotkę.

— Podam ci — zaofiarował się Henryk, i to było niezwykłe.

— Siedź, siedź — odparła, odwróciła się plecami do pokoju, schyliła, aby uklęknąć na parapecie i zejść na krzesło. Posłyszała za plecami zdyszany oddech.

— Henryku! — zawołała przerażona tym oddechem. Wyprostowała się, odwróciła się twarzą i zdążyła jeszcze pomyśleć, że jednak on ma atak i należy natychmiast wezwać pogotowie. Potem krzyknęła krótko, przeraźliwie. Śmiertelnie.2

— Panie prokuratorze, proszę o przejrzenie sprawy i podpis. Nic ciekawego, zwykła formalność — powiedział Gorczyński, uśmiechając się uprzejmie.

Andrzej Dolecki nie oswoił się jeszcze ze swoim zawodowym tytułem. Dopiero od trzech miesięcy — po skończeniu prawa i odbytej aplikanturze ‚— rozpoczął pracę, sWoją prawdziwy pracę w życiu. Nie miał więc ani wprawy, ani praktyki, a, co gorsza, był z natury człowiekiem nieśmiałym, chociaż niewątpliwie zdolnym, o czym świadczył jego indeks, praca magisterska. Lecz sukcesy uczelniane wcale nie pomagały mu przełamywać wrodzonej nieśmiałości. Często tracił pewność siebie, nie umiał w odpowiednim momencie wykorzystać przekonywających argumentów. Wybór zawodu zaskoczył bez wyjątku wszystkich jego znajomych, którzy uważali, że nie nada je się do pełnienia funkcji prokuratora. Już podczas studiów najbliżsi koledzy wyrażali przekonanie, że nie umie wykorzystać swoich możliwości. Nie lubił, nie potrafił „pływać”, co koledzy mieli mu za złe. Wiele spraw oddawał walkowerem, nie podejmując się walki ani obrony, ponieważ żal mu było swoich przeciwników. I nagle — prokurator! Odradzano mu życzliwie, po przyjacielsku, tłumacząc, że nie na da je się do tego zawodu, jest zbyt wrażliwy, posiada zbyt dużą wyobraźnię. Powinien raczej wybrać adwokaturę, lepiej odpowiadającą jego dyspozycjom psychicznym. Andrzej jednak uparł się. I oto od trzech miesięcy przyzwyczajał się do zwrotu: „panie prokuratorze”, który wciąż brzmiał dla niego obco.

— Dziękuję.

Prowadził do tej pory tylko jedną sprawę, którą przegrał: mógł uzyskać o wiele wyższy wyrok skazujący. Była to pospolita sprawa o chuligaństwo i pobicie. Przed sądem stanął recydywista, trzykrotnie już karany za podobne przestępstwo. Andrzej przygotowywał się do prowadzenia tej sprawy starannie, drobiazgowo, może nawet z przesadną dokładnością. Czytając akta dotyczące owej ostatniej sprawy i sięgając do akt poprzednich, odnalazł moment współczucia dla dwudziestodwuletniego przestępcy, który dla piętnastu złotych na butelkę cienkusza pobił dotkliwie przypadkowego przechodnia. Poniewczasie dopiero Andrzej pojął, że niepotrzebnie wyszedł poza krąg samej sprawy, poza nagie fakty. Jego wyobraźnia zaczęła działać i nie potrafił się od niej uwolnić. Dlaczego ten chłopak został przestępcą? Odpowiadając na to pytanie, odtwarzał jego życie. Nie ulegało wątpliwości, że Wobec owego młodego przestępcy nie pomogą już, albo raczej niewiele, żadne środki profilaktyczne ani penitencjarne. Podmiot jego oskarżeń, notoryczny chuligan, który być może tylko przez szczęśliwy dla niego przypadek nie popełnił jeszcze poważniejszego przestępstwa, młody człowiek, stanowiący już duże zagrożenie z punktu widzenia interesów społecznych i z punktu widzenia litery prawa — nie mógł być inny, ponieważ został do niego przypisany właśnie taki model życia. Syn złodzieja i prostytutki, od dziecka głodny, pozostawiony sam sobie, obracający się w środowisku notorycznych przestępców, jako ośmioletni chłopak obrabował kiosk spożywczy, zabierając stamtąd cukierki, czekoladę, papierosy. Po trzech latach pobytu w Domu Poprawczym wrócił tam, skąd wyszedł: do swojej „rodziny”, w której przez ten czas zmieniło się kilku „ojców”. Znowu za kradzież powędrował do poprawczaka, aby po uzyskaniu pełnoletności i wyjściu na wolność szukać dla siebie przez kilka miesięcy miejsca wśród ludzi, którzy go jednak nie chcieli, nosił bowiem określone piętno. Więc znowu powrócił do „rodziny”, znowu kradł, znowu wyrok, i ledwo wyszedł, po tygodniu pobił przechodnia, żądając piętnastu złotych. Przypisany do życia, które go nauczyło zaspokajać tylko prymitywne potrzeby — jaki mógł być?

Andrzej Dolecki nie błysnął podczas rozprawy. Wygłosił przemówienie oskarżycielskie bardzo piękne, wzruszające, nieomal wyręczając adwokata z urzędu; oferował przestępcy zaufanie jako kredyt na przyszłość, z którego ten powinien umieć skorzystać, i ostatecznie żądał niewysokiego wymiaru kary. Potem czuł się podle, ponieważ nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, czy tak rzeczywiście powinien był postąpić. Przecież nie do jego kompetencji należy sądzić, jego kompetencje — to orzekać o winie.

Andrzej już dawno przeczytał protokół, przejrzał zdjęcia. Wydawało mu się, że Gorczyński swoim powiedzeniem: „nic ciekawego, zwykła formalność”, pragnął dać mu do zrozumienia, że nadaje się tylko do takich spraw, które są „zwykłą formalnością”. Spojrzał jeszcze raz, teraz uważniej, na zdjęcia. Przeczytał ponownie załączniki. Tak. Prosta sprawa. Oczywiście, nigdy nie dadzą mu poważniejszej, nie „wykazał się” zaraz na początku.

Wyciągnął wieczne pióro, atrament wysechł.

— Proszę, panie prokuratorze — Gorczyński usłużnie podsunął mu długopis.

Chcąc ukryć zmieszanie, pochylił się nad papierami. Na samym wierzchu zdjęcie kobiety: leżącej na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękami. Czarna strużka od ust poprzez brodę.

Przerzucił pozostałe zdjęcia. Było ich kilka, jak zwykle w takich przypadkach fotograf wykonał kilka ujęć. Zbliżenie, plan dalszy. En face i z profilu. Kobieta, która spadła z trzeciego piętra na twarde, pokryte betonem podwórze, nie miała żadnej szansy, nawet najmniejszej. Leżała bardzo płaska, jakby pozbawiona ciała, na plecach. Głowa przekręcona lekko na bok, przez ramię, nienaturalnie. Dłonie... puste. Puste, otwarte dłonie?

— Pan prokurator się zastanawia? — zapytał Gorczyński. — Nie ma nad czym, doprawdy.

— Proszę nie przeszkadzać — powiedział dość ostro Andrzej i zaraz się zmieszał, zaskoczony tonem swego głosu.

— Ależ dobrze, dobrze — uśmiechnął się pobłażliwie Gorczyński. — Oczywiście, niech pan prokurator się nie spieszy.

— Niech pan spojrzy — powiedział przepraszającym tonem Andrzej. — Te puste dłonie. Otwarte. Nie zacisnęły się na niczym, nie próbowały niczego uchwycić, na czymś się zatrzymać. Nawet instynktownie. Dlaczego?

— Och, panie prokuratorze...

— Myślę, że to ważne — powiedział Andrzej i zamyślił się.

Człowiek, który nagle traci równowagę. Musi być w tym momencie, skróconym do ułamków sekundy, strach. Okrutny, gwałtowny. Ale strach wyzwala instynkt: obronę życia. Wystarczy w ciemnościach zstępować ze schodów i potknąć się lekko, wtedy odruchem chroniącym przed upadkiem jest próba uchwycenia się czegoś: ściany, poręczy, choćby bezsensowne wyciągnięcie rąk, będące próbą odzyskania zachwianej równowagi. A człowiek, który traci równowagę, mając świadomość, że stoi na wysokości trzeciego piętra? Że właśnie ten ułamek sekundy waży o życiu, decyduje o nim? Nie można uwolnić się od instynktownych odruchów. Chyba że zostaje się czymś tak bardzo zaskoczonym, iż zamiast strachu jest tylko zdumienie, a już potem nie ma czasu ani na przerażenie, ani na obronę. Bo jak: po prostu zachwiała się, straciła równowagę stojąc w otwartym oknie i spadła bez najmniejszej próby obrony? Nie uchwyciła firanki, bo nie zdążyła? Nie pociągnęła jej za sobą, nie usiłowała na niczym zamknąć ręki, spadła jak worek piasku?

— Jak ona stała w oknie? — zapytał Andrzej.

— Nie wiem, nie było mnie przy tym. Ma pan zeznanie jej męża, Henryka Jagodzińskiego. Jest szczegółowe i wyczerpujące.

— Wiem, że pana nie było przy tym — powiedział spokojnie Andrzej. — Źle sformułowałem pytanie. A na to pytanie nie znajduję dokładnej odpowiedzi w wyjaśnieniach Henryka Jagodzińskiego. Chciałbym wiedzieć, czy w chwili wypadku stała twarzą do wnętrza pokoju?

Gorczyński wzruszył ramionami.

— O co panu chodzi, panie prokuratorze?

— O to, że... zaraz... — Andrzej jeszcze raz przeczytał protokół. — Tu jest kilka miejsc niejasnych, proszę pana.

— Co takiego?

— Cytuję: „Żona moja weszła na okno, aby poprawić popsutą zasłonę, która nie chciała się zasunąć...” Dobry Boże, polszczyzna wspaniała. Więc mam odpowiedź, ale nie wprost, na swoje pytanie. Jeżeli tak było, jak zeznaje jej mąż, musiała stać twarzą do podwórza.

— I co z tego?

— Właśnie. Wieszał pan kiedykolwiek firanki u siebie w domu?

— Chwała Bogu, nie — westchnął Gorczyński. — To należy do obowiązków żony.

— A widział pan kiedykolwiek, jak żona to robi?

— Czy widziałem? Chyba tak.

— Na którym piętrze pan mieszka?

— Sęk w tym, że na parterze.

— To nie ma znaczenia. Proszę, niech pan sobie uprzytomnił jaką pozycję trzeba zająć stojąc w oknie, aby założyć firanki czy coś przy nich poprawić?

— Doprawdy nie wiem.

— Więc panu powiem, jak to się robi, a pan niech spyta żony, czy mam rację. Otóż ja jestem wysoki i zawsze mnie przypada obowiązek zakładania i upinania firanek w oknach. Podczas czynności stoi się zawsze twarzą do wnętrza pokoju, aby mieć większą swobodę ruchów.

— No, to się zgadza. Stała twarzą do wnętrza pokoju, dlatego spadła na plecy — powiedział Gorczyński. — Człowiek nie piłka, podlega prawom ciążenia.

— Otóż właśnie — zauważył z triumfem Andrzej. — A mąż denatki, Henryk Jagodziński, powiada dalej, proszę, przeczytam panu: ”...weszła na okno, ale stwierdziła, że nie dosięgnie, powiedziała: «Jaka jestem głupia, przecież nie dosięgnę bez szczotki», powiedziałem, że podam jej szczotkę, odpowiedziała, że dziękuje i odwróciła się, aby zejść z okna. Widziałem jeszcze, jak uklękła na parapecie. Nie widziałem, co było potem dokładnie, ponieważ już nie patrzyłem w jej stronę, zainteresowałem się telewizją, zapowiadali program na jutro, usłyszałem tylko krzyk...”

— Do czego pan zmierza, panie prokuratorze?

— Był pan w tym mieszkaniu?

— Nie.

— Ciekaw jestem, jakiej szerokości są tam parapety okienne.

— Sądzi pan...

— A pan? Gdyby ona uklękła na parapecie, wtedy nie doszłoby do żadnego wypadku — powiedział Andrzej.

— A jeśli tam są bardzo wąskie parapety?

— Sądząc ze zdjęcia, o, tego, na nim widać fragment budynku, to parapety w tym domu są szerokie.

— Dlaczego pan tak uważa?

— Bo to jest stare, przedwojenne budownictwo. Proszę zwrócić uwagę, jakie wysokie tu są okna. We wszystkich budynkach tego typu są szerokie parapety okienne, nie takie niteczki jak w blokach. Ja też mieszkam w takiej starej, przedwojennej kamienicy. Niech pan teraz postara się odtworzyć sytuację i wyobrazi sobie, że stoi pan na oknie, twarzą do wnętrza pokoju. Stwierdza pan, że nie dostanie do szyny, potrzebna panu szczotka, aby nią przesunąć klamerki. Ta kobieta, jak można wnioskować ze zdjęć, była niskiego wzrostu. Tu są wysokie okna, wysokie pokoje. Aby zejść na krzesło, trzeba najpierw odwrócić się twarzą do podwórza, uklęknąć, następnie ostrożnie spuścić nogi, szukając krzesła. Tak? Jest niska i niemłoda, nie będzie zeskakiwała przodem, mogłaby się przewrócić, nie utrzymać ciężaru ciała. Tak czy nie? Więc postanawia zejść, odwraca się plecami do pokoju, klęka — tak twierdzi świadek wypadku, jej mąż. I wtedy właśnie traci równowagę. Parapet szeroki, upadłaby na parapet, uczepiłaby się czegokolwiek, przytrzymała framugi okiennej. W takiej sytuacji nie mogłoby dojść do wypadku.

— Logiczne — powiedział z uznaniem Gorczyński.

— Więc aby zaistniał wypadek — a wypadek jest faktem — musiała jeszcze stać na parapecie. Ponieważ jednak spadła na wznak, musiała stać twarzą do wnętrza pokoju. Sam pan zauważył, człowiek nie jest piłką i podlega prawu ciążenia. Więc tu się coś nie zgadza.

— Trzeba wziąć poprawkę na zdenerwowanie jej męża. Był w szoku, wstrząśnięty gwałtowną i tragiczną śmiercią żony, nie musiał widzieć wszystkiego dokładnie.

— Oczywiście. Taką poprawkę należy uwzględnić. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego zeznaje, że widział, jak ona klęka na parapecie.

— To właśnie świadczy na jego korzyść. Mógł już tego nie widzieć, ale ponieważ zawsze w taki sposób schodziła z okna, zasugerował się tym.

— Owszem — przyznał Andrzej — ale coś panu opowiem. Kiedy byłem małym chłopcem, miałem wtedy jedenaście albo dwanaście lat, widziałem wypadek. Kobieta mieszkająca po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego mieszkania, myła okno. To działo się przed świętami Wielkanocy. Ja wyglądałem przez okno. Pasjami lubiłem to robić. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze, wysoko. Ludzie z tej wysokości wyglądają bardzo śmiesznie, skróceni i skrzywieni przez perspektywę. Godzinami mogłem się im przyglądać. Babka gniewała się na mnie, bała się, że jeszcze kiedyś wypadnę i będzie nieszczęście. Wychowywała mnie babka, moi rodzice zginęli na krótko przed zakończeniem wojny. Ale nie słuchałem jej, oczywiście, i gdy tylko wychodziła z domu, zaraz biegłem do okna, właziłem na parapet, kładłem się na nim na brzuchu i patrzyłem w dół. Owego dnia była piękna pogoda, ciepło, prawie wiosna. Nagle usłyszałem krzyk. I od tego krzyku widziałem dokładnie, chociaż trwało to ułamek sekundy. Mieszkała na drugim piętrze, a więc niżej. Spadała jak ciężka bryła. I pan wie? Ona się broniła. Machała rękami, jakby była ptakiem. I pamiętam więcej — jak jej dłonie zacisnęły się w poszukiwaniu jakiegoś oporu, jak usiłowała uchwycić powietrze, uczynić z niego barierę ocalenia. Potem zbiegłem na dół, leżała twarzą do ziemi, z rękami rozrzuconymi, jakby to były skrzydła, a jej dłonie były kurczowo zaciśnięte, paznokcie wbite w ciało. Rozumie pan, do czego zmierzam?

Gorczyński pochylił się nad zdjęciami.

— Tak, rozumiem.

— Ta kobieta ma otwarte, puste dłonie. Jeżeli nawet przyjmiemy, że jest tak, jak opowiada jej mąż, to te dłonie temu przeczą.

— Dlaczego?

— Pan mnie sprawdza? — uśmiechnął się Andrzej. — Otóż po prostu dlatego, że uczepiłaby się zasłony. Jest długa, prawda? O, jak u nas, w tym gabinecie, zasłania całą swoją długością okno, jeśli się ją zasunie.

— Ale właśnie zasłona nie była zasunięta.

— Rzeczywiście — powiedział Andrzej. — Zapomniałem.

— Poniosło pana.

— Trochę — przyznał się z lekką skruchą. — Niemniej jednak te otwarte dłonie mnie przerażają. Ta ich zwyczajność jest nienaturalna i zastanawiająca. A firanki? Firanek nie było?

— Tego nie wiem — odparł Gorczyński.

— Zresztą, dajmy temu pokój. Żałuję, że nie było mnie tam na miejscu, zaraz po wypadku.

— Najpierw wezwano pogotowie — wyjaśnił Gorczyński. — Lekarz pogotowia zameldował milicji. Na miejsce wypadku pojechał kapitan Żabicki, to doświadczony oficer. No i byłem ja. Zrobili i przebadali wszystko porządnie, jak widać z załączników. Przecież to na pewno nieszczęśliwy wypadek. Poprawiała zasłonę, biedaczka, zakręciło jej się w głowie i wypadła.

— Tak to wygląda — powiedział Andrzej. — Pozornie.

— Sądzi pan, że... samobójstwo?

— Samobójstwo? Ale skąd! — zaprzeczył energicznie Andrzej. — Na tym zdjęciu widać, że ona ma zakręcone włosy. Jaki samobójca będzie zakręcał włosy, a potem rzucał się z trzeciego piętra? Nonsens. Nie podpiszę protokołu — powiedział surowo Andrzej, zdając sobie sprawę z powagi swego oświadczenia. — Absolutnie nie podpiszę protokołu. Aż do wyjaśnienia.

— Nawarzy pan sobie piwa — ostrzegł go Gorczyński.

— Być może. Zresztą, i tak materiały są niepełne. Brakuje wyniku sekcji zwłok.

— Wiadomo, jaki będzie.

— Niemniej jednak wolę zaczekać. I zanim przyjdzie wynik sekcji, mam zamiar obejrzeć sobie parę rzeczy. Pójdzie pan ze mną?

— Pójdę, oczywiście. Nie zaszkodzi mała wizja lokalna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: