- promocja
Seans spirytystyczny - ebook
Seans spirytystyczny - ebook
Niechaj Bóg zlituje się nad nieszczęśnikiem, który ośmieli się stanąć na drodze mściwego medium…
Rok 1873. W opuszczonym zamku na obrzeżach Paryża rozpoczyna się mroczny seans spirytystyczny, prowadzony przez sławne medium. Vaudeline D’Allaire, znana na całym świecie ze swojego talentu do przywoływania duchów osób, które padły ofiarami morderstwa, pomaga poznać tożsamość sprawców – jest ostatnią deską ratunku dla wdów i detektywów.
Lenna Wickes przybyła do Paryża, żeby odkryć prawdę na temat śmierci swojej siostry. Aby tego dokonać, musi zagłębić się w świat tajemnic i przełamać swoje zdroworozsądkowe uprzedzenie do okultyzmu. Pobiera nauki u Vaudeline, a gdy okazuje się zdolną uczennicą, zostaje jej prawą ręką. Towarzyszy Vaudeline w podróży do Anglii, gdzie ma ona rozwiązać sprawę głośnego morderstwa. Kiedy w końcu obie przystępują do działania i na dodatek łączą siły z wpływowymi członkami Londyńskiego Towarzystwa Spirytystycznego, zaczynają podejrzewać, że próbując rozwikłać tajemnicę zbrodni, same zostały w nią wmieszane…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-7645-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Inkantacja Starożytnego Diabła
_Medium recytuje inkantację chroniącą uczestników seansu przed złymi duchami._
II
Inwokacja
_Medium wzywa wszystkie pobliskie duchy do miejsca seansu._
III
Izolacja
_Medium przepędza wszystkie duchy z wyjątkiem oczekiwanego, na przykład ducha zmarłej osoby, z którym chcą się skomunikować uczestnicy seansu._
IV
Zaproszenie
_Medium zaprasza ducha zmarłego do swego ciała._
V
Opętanie
_Medium znajduje się w transie pod wpływem ducha zmarłego._
VI
Rozwiązanie
_Medium zdobywa potrzebne informacje._
VII
Zakończenie
_Medium wypędza ducha zmarłego, kończąc trans i seans._1
Lenna
Paryż, czwartek, 13 lutego 1873 roku
W opuszczonym zamku na zalesionych obrzeżach Paryża rozpoczął się mroczny seans spirytystyczny.
Zegar wskazywał trzydzieści dwie minuty po północy. Lenna Wickes, uczennica medium, siedziała przy owalnym stole przykrytym czarnym obrusem. Dwoje innych uczestników seansu, mężczyzna i jego żona, zajęło miejsca obok niej. Miny mieli ponure, oddech nierówny. Znajdowali się w pomieszczeniu, które niegdyś było salonem w dziś już zrujnowanym i niezamieszkanym od stu lat z okładem zamku. Za Lenną ze ścian zwieszały się płaty krwistoczerwonej tapety, spod których wyzierały plamy pleśni.
Jeśli tego wieczoru wszystko pójdzie zgodnie z planem, wkrótce powinien objawić się im duch, którego oczekują – duch młodej kobiety zamordowanej właśnie w tym miejscu.
Gdzieś nad nimi coś zaszeleściło. Ani chybi, myszy. Lenna, gdy tylko tu weszła, zobaczyła ich odchody – małe czarne bobki tuż przy listwach przypodłogowych. Ale potem szelest przeszedł w chrobot i… czy to, co właśnie usłyszała, było głuchym odgłosem uderzenia? Stłumiła dreszcz, myśląc, że gdyby duchy rzeczywiście istniały, to ten stary zamek bez wątpienia mógłby być ich siedliskiem.
Zerknęła za okno, w ciemność. Na zamek spływały napęczniałe wilgocią płatki śniegu, rzadkość w Paryżu. Na zewnątrz płonęło kilka latarni, a wzrok Lenny padł na prowadzącą do posiadłości metalową, dygoczącą w zawiasach bramę, oplecioną martwymi pnączami bluszczu. Za nią rozciągał się mroczny gęsty las, kłujące wiecznie zielone drzewa przyprószone bielą.
Uczestnicy seansu, tak zwani goście, zebrali się przed północą. Jako pierwsi dotarli tu rodzice ofiary, których Lenna poznała kilka dni wcześniej. Wkrótce po nich przybyły ona i jej nauczycielka, Vaudeline D’Allaire. Była znanym medium i miała poprowadzić dzisiejszy seans.
Wszyscy ubrali się na czarno, a przesycająca pomieszczenie energia nie była ani ciepła, ani przyjazna. Gesty rodziców oczekujących na swoich miejscach cechowała gwałtowność i nerwowość. W pewnej chwili ojciec mimowolnie przewrócił mosiężny świecznik, wylewnie za to przepraszając. Siedząca po drugiej stronie stołu Lenna, która otworzyła swój notatnik, nie mogła go za to winić. Wszyscy byli niespokojni, a ona sama już kilkanaście razy wycierała wilgotne dłonie o suknię.
Nikomu nie było w smak spędzać tej pokutnej godziny pod kierunkiem Vaudeline. Żądała szokująco wysokiej sumy za przeprowadzenie seansu, a inkasowana z góry zaliczka była równie wygórowana.
Duch, którego mieli przywołać dzisiejszej nocy, nie należał do zwyczajnych, lecz to samo można by powiedzieć o każdym z wzywanych przez Vaudeline duchów. Nie były to przemykające po korytarzach zjawy długowiecznych babć w białych nocnych koszulach. Nie były to ofiary wojny, dzielni ludzie, którzy wiedzieli, w jaką kabałę się pakują. Nie, te duchy były ofiarami przemocy, które odeszły przedwcześnie. Ofiarami morderstw. A co gorsza, ich oprawcy zbiegli.
Właśnie w takich przypadkach w sukurs przychodziła Vaudeline, i właśnie dlatego ludzie pożądali jej usług. Ludzie tacy jak ta rozdygotana para siedząca przy stole. Ludzie tacy jak Lenna.
Trzydziestoletnia Vaudeline słynęła na całym świecie ze swych umiejętności przywoływania duchów ofiar morderstw w celu ustalenia tożsamości zabójców. Jako ceniona spirytystka dotarła do prawdy o wielu zagadkowych zabójstwach w Europie. Jej nazwisko dziesiątki razy pojawiało się na pierwszych stronach gazet, zwłaszcza po wyjeździe z Londynu na początku zeszłego roku, a okoliczności jej nagłej ucieczki z brytyjskiej stolicy wciąż były owiane tajemnicą. To jednak nie zniechęcało lojalnych zwolenników Vaudeline z całego świata. Obecnie mieszkała w swym rodzinnym mieście, Paryżu.
Zapomniany zamek stanowił niezwykłe miejsce na seans, z drugiej jednak strony Vaudeline słynęła z wielu niekonwencjonalnych metod i twierdziła, że duchy ludzi można przywołać tylko tam, gdzie dokonali żywota.
Dwa tygodnie wcześniej, pierwszego lutego, Lenna przeprawiła się przez kanał La Manche, by terminować pod kierunkiem Vaudeline. Zdawała sobie sprawę, że nie jest jej najbardziej oddaną uczennicą. Często osaczały ją wątpliwości, bo czy rzeczywiście trzeba odmówić _Inkantację Starożytnego Diabła_ albo okadzić dymem z drewienka palo santo miseczkę pokruszonych skorupek jaj śpiewającego ptaka, gajówki _…_ Nie chodziło o to, że nie wierzyła – po prostu nie miała pewności. Niczego nie dało się udowodnić. Niczego nie dało się zważyć, przeanalizować albo dotknąć, w odróżnieniu od skamielin i okazów, które trzymała w domu. Podczas gdy inni uczniowie z łatwością łykali nawet najbardziej naciągane teorie okultystyczne, Lenna ciągle pytała:
– Jak? Skąd wiadomo na pewno?
I choć kilka lat temu uczestniczyła w seansie spirytystycznym, nic z niego nie wyszło. A już na pewno nie pojawiły się żadne duchy.
Nierozerwalnie związany ze sztuką spirytyzmu konflikt między prawdą a iluzją doprowadzał ją do pasji.
W swoim dwudziestotrzyletnim życiu Lenna nigdy nie widziała zjawy. Niektórzy twierdzą, że spacerując po starych posiadłościach i cmentarzach, czuli czyjąś chłodną obecność, dostrzegali specyficzne migotanie w świetle świec albo widzieli podobny do człowieka cień na ścianie. Lenna tylko kiwała głową, bardzo chcąc w to uwierzyć. Ale czy tego wszystkiego nie dało się wyjaśnić jakoś… racjonalniej? Triki ze światłem są stare jak świat, a nauka doskonale tłumaczy genezę rozmaitych odbić i działanie pryzmatów.
Gdyby kilka miesięcy temu ktoś poprosił Lennę o wyjazd do Paryża w celu wzięcia udziału w seansie spirytystycznym, zapewne uznałaby to za dobry żart. A studiowanie samego spirytyzmu? Toż to strata czasu, gdy wzdłuż Tamizy czeka tak wiele okazów skał do znalezienia i zebrania. Ale potem nadeszła wigilia Wszystkich Świętych – wieczór, podczas którego Lenna znalazła swoją ukochaną młodszą siostrę Evie śmiertelnie ugodzoną nożem w szyję w ogrodzie przylegającym do skromnego hotelu ich rodziców, Hickway House przy Euston Road. Nie było wątpliwości, że doszło do szamotaniny, bo włosy Evie były w nieładzie, a na jej ciele widniały otarcia i siniaki. Opróżnioną z zawartości torebkę porzucono obok jej zwłok.
W kolejnych dniach policja poświęciła śmierci Evie tyleż uwagi, co zabójstwu każdej innej kobiety wywodzącej się z klasy średniej, czyli niewiele. Po trzech miesiącach sprawa nie posunęła się ani o krok. Lenna była zdesperowana, a teraz już zdawała sobie sprawę, że owa desperacja wzięła górę nad wątpliwościami. Uwielbiała Evie nad życie. Magia, czary, poltergeisty… Zrobiłaby wszystko, gdyby oznaczało to szansę na ponowne ujrzenie ukochanej młodszej siostry.
Poza tym, choć Lenna nie miała sprecyzowanego zdania na temat duchów, uważała, że jej cenne skamieniałości mogą być dowodem na istnienie życia po śmierci. To Evie naprowadziła ją na ten trop, a teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej pragnęła ujrzeć w nim prawdę.
Evie była początkującym medium, a także dawną uczennicą oraz wielbicielką Vaudeline, i niezachwianie wierzyła w duchy. Jeśli ktokolwiek mógł znaleźć sposób na pokonanie bariery między życiem a śmiercią, to właśnie Vaudeline. Lenna musiała się z nią skontaktować i poznać prawdę o tym, co się wydarzyło. W odróżnieniu od policji, która prowadziła dochodzenie wyjątkowo niemrawo, Lenna pragnęła jak najszybciej dotrzeć do prawdy i sprawiedliwości. Postanowiła więc odłożyć na bok wszelkie obiekcje i nauczyć się dziwnej sztuki prowadzenia seansów spirytystycznych, a może nawet opanować ją po mistrzowsku.
Do tego stopnia pochłonęła ją praca nad rozwikłaniem zagadki morderstwa siostry, że nawet nie była w stanie przeżyć prawdziwej żałoby. Lenna nie chciała rozpaczać, w każdym razie jeszcze nie teraz. Przede wszystkim pragnęła zemsty.
Wiedząc, że Vaudeline nie wróci do Londynu – nie pojawiła się tam od czasu nagłego wyjazdu rok wcześniej – Lenna postanowiła udać się do Paryża. W ten czy inny sposób musiała odkryć sekret śmierci Evie, nawet jeśli oznaczało to spędzenie miesiąca pod kuratelą nieznajomej – choć ostatecznie uznała, że ją lubi – i zgłębianie złowrogich subtelności sztuki, co do której nie była przekonana.
Miała nadzieję, że może właśnie dziś się to zmieni.
Może tego wieczoru po raz pierwszy ujrzy ducha.
Lenna wcisnęła dłonie między uda; dygotała, ale nie zamierzała tego komukolwiek zdradzać. Chciała wyglądać na odważną, pojętną uczennicę. Poza tym musiała okazywać spokój ze względu na siedzących po drugiej stronie stolika rodziców ofiary, w sposób widoczny przerażonych tym, co może się wydarzyć tego wieczoru.
Cieszyła się, że poznała ich już kilka dni wcześniej w nie tak złowieszczych okolicznościach. Gościli w dość dużym mieszkaniu Vaudeline w centrum Paryża. Zebrali się w salonie we czwórkę, by Vaudeline i Lenna mogły odpowiedzieć na ich pytania dotyczące nadchodzącego seansu.
I omówić związane z nim ryzyko.
Lenna była już obeznana z ryzykiem dotyczącym seansów. Rozmawiały o tym z Vaudeline, gdy zjawiła się u niej jako przyszła uczennica, lecz podczas tego spotkania w salonie niebezpieczeństwo wydało się jej jeszcze większe.
– Nie znajdziecie u mnie tabliczek ouija ani planszet – wyjaśniła Vaudeline rodzicom. – Są dobre dla dzieci bawiących się na strychach. Moje seanse zwykle obierają inny, groźniejszy kierunek.
Drzwi do salonu otworzyły się i pokojówka wniosła herbatę dla całej czwórki. Postawiła ją na stole przed grupą, obok diagramu, który Lenna i Vaudeline studiowały wcześniej, odnotowując właściwe ustawienie stolika do seansu wraz z wieloma utensyliami spirytystycznymi, które Vaudeline nazywała z francuska _outils_. Wśród nich były czarne świece z wosku pszczelego, opale i ametysty, wężowe skóry i solniczki.
– Stan transu? – zapytała matka po wyjściu pokojówki.
– Zgadza się.
Lenna, która już od kilku tygodni była pod opieką Vaudeline, nie musiała prosić o wyjaśnienia. Wiedziała, że w przypadku medium do stanu transu dochodzi wówczas, gdy zostaje opętane przez ducha, który wraca do życia w oddychającym ciele. Vaudeline opisała to jako rodzaj podwójnej egzystencji, która pozwala medium na poznawanie wspomnień i myśli zmarłego przy zachowaniu własnych.
Matka upiła łyk herbaty, po czym pochyliła się, by wyciągnąć coś ze swojej torebki. Był to wycinek z gazety. Jej ręce drżały tak samo jak w chwili, gdy tutaj przyszła, i udało się jej wykrztusić słowo dopiero po długim wpatrywaniu się w Vaudeline.
Lenna podczas pierwszego spotkania z Vaudeline zareagowała tak samo, choć nie dlatego, że oszołomiła ją jej reputacja. Bardziej wynikało to z chmurnego spojrzenia i sposobu, w jaki krzyżowała wzrok ze spojrzeniem Lenny, co trwało o kilka chwil dłużej, niż nakazywał konwenans. Te przelotne kontakty wiele jej powiedziały, w tym i to, że Vaudeline jest pewna siebie. I podobnie jak Evie, nieszczególnie dba o zasady.
Obie te cechy wpływały na Lennę paraliżująco.
Matka podała Vaudeline artykuł. Lenna nie rozumiała francuskiego nagłówka, lecz z daty wynikało, że publikacja ukazała się kilka lat temu.
– Piszą tu, że na jednym z twoich seansów zmarł mężczyzna – powiedziała matka. – Czy to prawda?
Vaudeline skinęła głową, po czym odparła:
– Duchy są nieprzewidywalne, a już zwłaszcza te, które wywołujemy, czyli ofiary. Największe ryzyko jest na początku seansu, po wyrecytowaniu _Inwokacji_, która zaprasza wszystkie pobliskie duchy. To niczym odkręcenie kranu z wodą. Aby przywołać ducha ofiary morderstwa i rozwiązać zagadkę zbrodni, muszę uporać się z innymi otaczającymi mnie zmarłymi. Staram się przejść przez ten etap jak najszybciej, lecz nie jestem w stanie całkowicie ich powstrzymać. – Vaudeline wskazała gestem artykuł.
– Czy policja ustaliła przyczynę zgonu tego mężczyzny? – zapytała matka.
– Oficjalnie podano niewydolność serca, ale uczestnicy seansu widzieli, do czego tak naprawdę doszło; zauważyli cień dłoni na jego ustach. – Vaudeline oddała wycinek z artykułem. – Przez dziesięć lat prowadzenia seansów miałam tylko trzy przypadki śmiertelne. Są bardzo rzadkie. Częstsze jest nagłe ujawnienie się stygmatów związanych z urazami doznanymi przez ofiarę przed śmiercią. Rany szarpane, skręcone więzadła, siniaki.
Ojciec spuścił głowę, a Lenna zwalczyła w sobie nagłą chęć opuszczenia pokoju, może nawet wymiotów. Ich córka została uduszona. Co by się stało, gdyby podczas seansu na czyjejś szyi pojawiły się otarcia od sznura? Sama myśl o tym była dla niej nie do zniesienia.
– Są też zagrożenia mniejszego kalibru – ciągnęła Vaudeline. Może wyczuła, że dobrze będzie omówić ten temat szerzej. – Rzeczy, w które ktoś może się… że tak to ujmę… zaangażować. Kilka miesięcy temu podczas seansu dwoje uczestników pod wpływem duchów zaczęło cudzołożyć na stole.
Lenna westchnęła cicho. Choć w ciągu ostatnich dwóch tygodni Vaudeline podzieliła się z nią wieloma historiami, akurat ta nie była jej znana.
– Byli wcześniej kochankami? – zapytała przekonana, że rodzice ofiary są tego równie ciekawi jak ona.
Vaudeline pokręciła głową.
– Nigdy wcześniej się nie spotkali. – Odwróciła się, a spojrzenie Lenny padło na maleńki pieg na czubku jej nosa. Tak mały, że można było wziąć go za cień. – Pomimo ryzyka – dodała Vaudeline, na powrót przenosząc wzrok na rodziców – trans jest najszybszym i najskuteczniejszym sposobem uzyskania informacji potrzebnych do rozwiązania sprawy. Tu nie chodzi o rozrywkę albo poszukiwanie ukojenia. Jeśli na tym wam zależy, skieruję was do któregoś z szanowanych łowców duchów w tym mieście. Mamy ich tu wielu, każdy z nich sprosta temu zadaniu.
Ojciec odkaszlnął, delikatnie ujął żonę za rękę i zaczął mówić:
– Niepokoi mnie… – Przerwał na moment. – Cóż, martwię się o zdrowie mojej żony, jeśli przeprowadzimy seans w zamku, w którym zmarła nasza córka.
„W którym zmarła nasza córka”.
Łatwiej było mu to ubrać w takie słowa, niż powiedzieć takie zdanie: „W którym zamordowano naszą córkę”.
To wyznanie okazało się zbyt trudne, za bardzo piekłoby w język. Lenna wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
Vaudeline spojrzała na jego żonę.
– Musisz znaleźć jakiś sposób na zachowanie spokoju, w przeciwnym razie sugeruję, żebyś nie uczestniczył w seansie. – Odchyliła się na oparcie krzesła i splotła dłonie, tym gestem zniechęcając pozostałych do dalszej dyskusji na ten temat. Przecież chodziło o jedno z fundamentalnych przekonań Vaudeline: ducha osoby można przywołać tylko w pobliżu miejsca jej śmierci. Gdyby mogła przeprowadzić seans z oddali, Lenny nie byłoby w Paryżu, tylko napisałaby do Vaudeline z prośbą, by urządziła seans dla Evie we Francji, a potem poinformowała o wynikach.
Ale zgodnie ze złożonym publicznie oświadczeniem, Vaudeline nie zamierzała w najbliższym czasie wracać do Londynu. Lenna musiała w Paryżu opanować sztukę prowadzenia seansów, a potem wrócić na miejsce zgonu Evie z nadzieją, że uda się jej przywołać ducha siostry.
– Wiele mediów prowadzi seanse we własnych domach – odezwała się matka. – Z dala od miejsca, w którym zginęli czyiś bliscy.
– Wiele mediów to oszuści. – Vaudeline, niezrażona tą próbą nacisku, w krótkiej zadumie obróciła filiżankę z herbata. – Rozumiem, że trudno wam będzie przebywać w miejscu śmierci waszej córki, ale nie udajemy się tam po to, by spowijać emocje puchową otuliną, tylko po to, by znaleźć sprawcę.
Słowa te, choć na pozór zimne, Vaudeline powtarzała po wielokroć. Nie mogła utożsamiać się z żałobą zrozpaczonej rodziny. Smutek był słabością, a w pomieszczeniu, w którym urządzała seans, nie było nic groźniejszego od jakiejkolwiek słabości. Duchy – niebezpieczne i krążące na wolności, obdarzone skłonnością do nawiedzania i drażnienia uczestników seansu bez względu na to, czy zostały wezwane, czy nie – lubiły słabość.
– Rozumiem, że będziecie tylko wy dwoje? – upewniła się Vaudeline.
Ojciec skinął głową.
– Czy wasza córka była mężatką albo miała adoratora? Jeśli tak, dobrze byłoby wystosować do niego zaproszenie. Im więcej utajonej energii waszej córki zbierzemy w pokoju, tym lepiej.
– Nie – odparł ojciec. – Nie była zamężna, nie miała adoratora.
– A przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo – dodała matka, uśmiechając się lekko. – Nasza córka była dość… niezależna.
Lenna też się uśmiechnęła, gdyż zwróciła uwagę na subtelny dobór słów. Być może ich córka była podobna do Evie. Wolny duch. Nieokiełznany.
Matka odkaszlnęła cicho.
– Czy mogłabym zapytać – zaczęła, przyglądając się Lennie – jaką rolę odegrasz w seansie?
Lenna najpierw skinęła głową, po czym odparła:
– Jestem uczennicą Vaudeline, wciąż uczę się inkantacji. Zamierzam robić notatki podczas siedmiu faz seansu.
– Nie należy do mojej typowej grupy praktykantów, która zwykle składa się z trzech, czasami nawet pięciu uczniów – wtrąciła Vaudeline. – Lenna znalazła się w takiej sytuacji, że gdy przybyła tutaj kilka tygodni temu między kolejnymi grupami, postanowiłam przyjąć ją na indywidualny program nauczania.
Wszystko to było prawdą, z tym że rażąco odartą ze szczegółów. Gdy Lenna znalazła się w Paryżu i powiedziała Vaudeline, że Evie, jej dawna uczennica, została zamordowana w Londynie, mistrzyni najpierw przeżyła szok, a potem zaprosiła Lennę do środka, przygotowała jej przeznaczony dla aplikantów pokój i zaczęła realizować z nią przyspieszony program szkoleniowy. Grupy adeptów zazwyczaj uczyły się pod okiem Vaudeline przez osiem tygodni, lecz zamierzała skrócić czas szkolenia Lenny o połowę.
– Nie wiedziałam, że oprócz prowadzenia seansów uczysz mediumizmu – powiedziała matka do Vaudeline.
– Owszem, jestem medium od dziesięciu lat, a uczę od pięciu. – Pochyliła się i przybrała poważniejszy ton głosu. – Jeśli chodzi o seans, możecie zachować środki ostrożności ograniczające ryzyko, o którym przed chwilą wspominałam. Przede wszystkim żadnego wina ani mocnego alkoholu, po prostu ani kropli. Starajcie się pohamować łzy i nie rozpamiętujcie wspomnień, bo wspomnienia rodzą słabość. A w pomieszczeniu, w którym odbywa się seans, słabość prowadzi do katastrofy.
Jedna z pierwszych lekcji, jakich udzieliła Lennie Vaudeline, dotyczyła właśnie niebezpieczeństwa związanego ze słabością. Świat roił się od duchów. Były wszędzie – w każdej sypialni, na każdej łące, w każdym porcie. Egzystowały tam podczas kolejnych tysiącleci, odkąd żyją ludzie i odkąd umierają – i nie oddalają się zanadto od miejsca swej śmierci. Vaudeline wyjaśniła, że na wielu seansach pojawiają się przez to nieproszone duchy. Większość z nich jest łagodna i jedynie ciekawa. Chcą raz jeszcze zaznać wrażeń związanych z bytnością w żywym ciele albo po prostu żartobliwie droczyć się z uczestnikami seansu. Przegonienie tych przyjaznych zjaw nie przysparzało Vaudeline trudności.
Niebezpieczeństwo stanowiły złośliwe duchy i opanowane żądzą destrukcji poltergeisty, z powodu których seans mógł potoczyć się na wiele niewłaściwych sposobów. Mogły wniknąć w Vaudeline, zanim zrobił to właściwy duch, albo posiąść ciała innych uczestników seansu – zjawisko to zwie się _absorptus_. Istoty te były inteligentne i doskonale wiedziały, na kim mogą żerować. Na pogrążonych w rozpaczy. Młodych. Podchmielonych. Lubieżnych. Wszystko to były formy słabości, swoiste szczeliny pozwalające diabolicznym istotom przeniknąć do wnętrza.
Aby zapobiec przerwaniu seansów przez takie biesy, Vaudeline zawsze uważnie badała uczestników przed wyrażeniem zgody. Nie pozwalała brać w nich udziału osobom poniżej szesnastego roku życia ani nikomu, od kogo wyczuła alkohol. Czasami wypraszała płaczących członków rodziny.
Dzięki tej zapobiegliwości połączonej ze starożytnym ochronnym zaklęciem, które Vaudeline recytowała przed rozpoczęciem każdego seansu, a także dwoma egzorcyzmami stosowanymi w ostateczności, jej seanse były bezpieczne.
Na ogół.
Niczego nie dało się zapewnić. Jak niejednokrotnie powtarzała Vaudeline, mediumizm jest sztuką. A duchy są nadzwyczaj nieprzewidywalne.
W zamku Lenna uniosła wzrok znad notatnika i ponownie spojrzała na rodziców, studiując ich miny. Ojciec zachowywał kamienną twarz, a jego dłonie mocno spoczywały na stole. Wyglądał, jakby gotował się do walki. Matka z kolei miała szare, nieobecne spojrzenie, a strumyczki zaschniętych łez wyrzeźbiły blade ścieżki w różu na jej policzkach.
Lenna była z niej dumna. Dumna z obojga. Ale ich siła mogła postawić ją w trudnej sytuacji. Zadrżała, zastanawiając się, czy duch może uznać właśnie ją za najsłabszą osobę w pokoju. A może nie powiedzie się coś innego. Przypomniała sobie kilka przytoczonych przez Vaudeline historii o ludziach, którzy w transie wyciągają przeciwko sobie broń, i o kandelabrach miotanych po pokoju dziwną siłą, jakby były obdarzone własną wolą. Lenna rozejrzała się, wdzięczna, że w zasięgu wzroku nie ma żadnych kandelabrów.
Vaudeline otworzyła skórzaną walizkę i wyciągnęła z niej kilka przedmiotów. Wszyscy pozostali zajęli już swoje miejsca i w pomieszczeniu zapadła nerwowa cisza. Lenna zastanawiała się, co wydarzy się w nadchodzących minutach. Odruchowo gryzła paznokcie – zły nawyk, którego nie mogła się wyzbyć od lat – i uważnie obserwowała Vaudeline, doszukując się jakichkolwiek oznak oszustwa. Niczego takiego się nie dopatrzyła.
Vaudeline wyjęła z walizki dwa kawałki czarnego płótna. Ostrożnie rozwiesiła je przed ceglanym kominkiem i znajdującym się z drugiej strony pokoju oknem ze szprosami, które wychodziło na bramę wiodącą do zrujnowanego zamku. Dolna część szyby okiennej była stłuczona, tkanina tamowała więc potencjalne przeciągi. Ale Lenna wiedziała, dlaczego jeszcze Vaudeline zasłoniła okno, bo rozmawiały o tym podczas zajęć. Okna były portalami światła i zachęcały nieproszone duchy osób, które zmarły nieopodal, do wnikania i panoszenia się na seansie. Podobną rolę odgrywały kominki i paleniska. Zbuntowany duch mógł wlecieć przez komin równie łatwo jak przez okno. Dlatego w miarę możliwości najlepiej było osłonić całe pomieszczenie.
Zamknięcie i ciemność.
Trudno było jej otrząsnąć się z klaustrofobicznych wizji. W końcu Vaudeline usiadła, przysuwając krzesło bliżej Lenny i kierując nogi w jej stronę. Lenna zastanawiała się, czy był to jedynie przypadkowy ruch. Miała nadzieję, że nie.
Gdy Vaudeline otworzyła księgę zaklęć, jej długie rzęsy rzucały cienie na policzki. Nieposłuszny kosmyk włosów zwisał jej przed oczami, lecz ona, nie zwracając na niego uwagi, przewracała karty książki, a tkanina jedwabnej sukni gładko spływała po bladych ramionach.
Lenna zauważyła, że ojciec wpatruje się w Vaudeline. Miał rozszerzone, czarne źrenice i rozchylone usta. Rozpoznała w tym spojrzeniu pożądanie i ani trochę nie obwiniała za nie mężczyzny. Ktoś inny mógłby nazwać go dewiantem, a nawet nikczemnikiem, który zdolny jest do odczuwania chuci mimo przytłoczenia smutkiem i stratą. Ale nie Lenna. Dobrze znała te splątane emocje.
Zaiste, żałoba i pożądanie mogły tworzyć brzydką parę, jednak Lenna nie winiła mężczyzny siedzącego po drugiej stronie stołu, ponieważ sama zaznawała smaku obu tych dręczących uczuć.
W pokoju zrobiło się bardzo cicho. Nie migotała świeca, zasłona na oknie nie śmiała zaszeleścić. Seans jeszcze się nie rozpoczął, lecz jedno było pewne: Vaudeline objęła pełną kontrolę nad pomieszczeniem. Uczestnicy seansu zrobią wszystko, o co poprosi.
Cieszyło to Lennę, uspokojoną stabilną, biorącą się z ugruntowanej wiedzy i doświadczenia postawą Vaudeline, jakże kontrastującą z niesamowitą aurą panującą w pokoju. Przypomniała sobie obietnicę swojej nauczycielki, złożoną w drodze do zamku:
– Nie spotka cię żadna krzywda – powiedziała cicho Vaudeline. – Będziesz pierwszą, którą w razie potrzeby ochronię. _Ma promesse à toi_.
A teraz Lenna powtarzała sobie w myślach jej słowa, tę obietnicę. Jej własną inkantację.
Vaudeline wydobyła z zakamarków płaszcza mały zegarek, zerknęła na niego i na powrót schowała go do wewnętrznej kieszonki.
– Zaczynamy za czterdzieści sekund – rzekła.
Po drugiej stronie stołu matka ofiary pociągnęła nosem, a ojciec odchrząknął i wyprostował plecy. Lenna nie była w stanie pojąć dręczących ich emocji, tęsknoty o wielu twarzach i strachu przed tym, czego mieli doświadczyć. Jak bowiem można się czuć przed spotkaniem z własną zmarłą córką?
Zapewne tak samo jak przed spotkaniem ze zmarłą siostrą.
Ta myśl wstrząsnęła Lenną. W tym wieczorze, a właściwie w całym jej szkoleniu nie chodziło jedynie o opanowanie sztuki prowadzenia seansów. Ostatecznym celem przedsięwzięcia było skomunikowanie się z Evie i poznanie prawdy o jej śmierci.
Lenna ciepło uśmiechnęła się do matki siedzącej po drugiej stronie stołu. W jej oczach odbijał się blask świec, z trudem powstrzymywała łzy. Lenna żałowała, że nie może wyszeptać kilku słów pocieszenia, lecz czas na to dawno już minął.
Goście seansu spuścili wzrok i w milczeniu przesiedzieli tykające z wolna czterdzieści sekund. Lenna słyszała cykanie zegarka w płaszczu Vaudeline, ten ruch malutkiego mechanizmu w metalowej obudowie. Wiedziała, że Vaudeline zliczy tyknięcia, a potem rozpocznie pierwszą inkantację, ochronne _exordium_, preludium zaczerpnięte z liczącego tysiąc lat łacińskiego tekstu o demonach. Lenna nauczyła się już na pamięć pierwszych czterech strof, a łącznie było ich dwanaście.
Czekała na długi wdech Vaudeline, bo inkantację trzeba wyrecytować jednym, nieprzerwanym ciągiem. Kontrola oddechu stanowiła kolejną umiejętność, jaką musiała ćwiczyć Lenna. Czytając to zaklęcie z notatnika, w ciągu ostatnich dni udawało się jej dobrnąć tylko do połowy, a potem zaczynało się jej kręcić w głowie i rozpaczliwie łapała powietrze.
Płomień świecy znajdującej się najbliżej paleniska zamigotał, a skądś nieopodal – może z zewnątrz albo znad pomieszczenia, w którym się znajdowali – dobiegł ich głuchy odgłos uderzenia.
Lenna zamarła i uniosła wzrok znad notatnika. Jedno było pewne – to nie myszy uwijające się pod podłogą. Ołówek wysunął się jej z palców. Odruchowo zbliżyła się do Vaudeline, gotowa schwycić ją za dłoń, gdyby do czegoś doszło. Przeklęte decorum.
– Coś się zbliża – powiedziała Vaudeline spokojnym, cichym głosem. Nawet nie uniosła wzroku i nie otworzyła oczu.
Głuchy odgłos rozległ się po raz wtóry. Lenna szybko obrzuciła wzrokiem rodziców i zmartwiała. Oczy matki były szeroko otwarte, natomiast ojciec pochylił się z wyrazem nadziei na twarzy. Z pewnością myśleli, że głuche łomoty oznaczają bliskość ducha ich córki. Ale Vaudeline nie omówiła z nimi szczegółów siedmiu faz sekwencji seansu, nie domyślali się więc, że na manifestację ducha jest zbyt wcześnie, a seans tak naprawdę jeszcze się nie zaczął.
Lenna była jedyną, która zdawała sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak. Sekwencja została zaburzona: Vaudeline nigdy nie rozpoczynała seansu bez _Inkantacji Starożytnego Diabła_, mającej ochronić wszystkich uczestników. Na moment ogarnęło ją przerażenie. Czy do ich pokoju zmierzał właśnie jakiś demon? I był na tyle złowrogi, że mógłby zakłócić rytuał Vaudeline? Czekając na następny ruch medium, poczuła, jak dreszcz przebiega jej po ramionach.
Ale Vaudeline nawet nie drgnęła. Z odwagą przystającą zdolnej uczennicy i zastępczyni mistrzyni ceremonii, Lenna zwróciła się w jej stronę.
– Czy to jakiś… duch? – szepnęła.
Wyraźnie poirytowana Vaudeline wypuściła powietrze z płuc, potem pokręciła głową i tylko uniosła palec, jakby chciała powiedzieć:
– Poczekaj.
Nagle drzwi do pokoju otwarły się na oścież.2
Pan Morley
Londyn, poniedziałek, 10 lutego 1873 roku
Siedziałem zgarbiony nad mahoniowym biurkiem w moim prywatnym gabinecie na piętrze Londyńskiego Towarzystwa Spirytystycznego, ekskluzywnego klubu dla dżentelmenów z siedzibą na West Endzie. Przede mną migotała lampa naftowa, której niebieskopomarańczowy blask oświetlał porozkładane na biurku czyste arkusze papieru firmowego Towarzystwa, monokl na srebrnym łańcuszku i kałamarz w kształcie dzwonu.
Przez kilka chwil masowałem półksiężyce podpuchniętych cieni pod oczami, oznaki zmęczenia i zmartwienia. Nie spałem dobrze od miesięcy i nieustannie przyłapywałem się na zaciskaniu zębów.
Towarzystwo borykało się z kilkoma problemami.
Nie dotyczyły one Wydziału Jasnowidzenia – ta jego część była czysta jak łza. Źródło kłopotów stanowił Wydział Spirytyzmu, którym zarządzałem w randze wiceprezesa od chwili wstąpienia do Towarzystwa dekadę temu.
Jak każdy sumienny dżentelmen na kierowniczym stanowisku, wiedziałem o swoim wydziale wszystko. Znane mi były seanse przeprowadzone w ubiegłym tygodniu, a co więcej, osobiście wyznaczyłem ich uczestników z ramienia Towarzystwa. Dokładnie wiedziałem, gdzie w naszej bibliotece znajduje się każdy poradnik i wszystkie tomy okultystyczne, co do jednego. Mógłbym podać kwoty sumujące się w nasze przychody, wymienić imiona żon pracowników, a nawet wyrecytować menu śniadania, które zaserwują podczas zebrania wydziału za trzy dni.
Miałem wiedzę na każdy temat, bez względu na to, jak bardzo osobiste lub błahe były to informacje.
Kiedy więc doszło do zamieszania, z którym musieliśmy się zmierzyć na Wydziale Spirytyzmu, odpowiedzialność za ponowne zaprowadzenie porządku spadła na mnie i tylko na mnie.
Po mojej prawej stronie stał pusty kieliszek po brandy, a wargi wciąż mnie piekły po ostatnim łyku, który nie przyniósł spodziewanej satysfakcji. Nalałem sobie kolejny, patrząc na znajdującą się na wprost mnie małą ramkę powieszoną na ścianie. Wewnątrz spisana była misja Towarzystwa:
Misją Londyńskiego Towarzystwa Spirytystycznego, założonego w 1860 roku, jest świadczenie usług jasnowidzenia i mediumizmu w całym Londynie, z myślą o niesieniu ukojenia żałobnikom oraz zaspokajaniu rosnącej ciekawości ludzi życiem pozagrobowym.
Skrzyżowałem ramiona, zastanawiając się nad tymi słowami. Niesienie ukojenia i zaspokajanie ciekawości… o tak, w tym rzeczywiście byliśmy znakomici.
Do Towarzystwa należało ponad dwustu członków. Mniej więcej dwie trzecie z nich wchodziło w skład Wydziału Jasnowidzenia, kierowanego przez drugiego wiceprezesa Towarzystwa i mojego odpowiednika, pana T. Shawa. Wydział Shawa każdego miesiąca świadczył setki usług w całym Londynie. Cieszył się nienaganną reputacją i generował stabilne przychody.
Zapewne nie bez znaczenia był stosowany przez Shawa proces rekrutacji. Przed przyjęciem do Towarzystwa potencjalni członkowie jego wydziału musieli się wykazać umiejętnościami jasnosłyszenia, numerologii, wróżbiarstwa lub dowolnym innym pozazmysłowym talentem.
Na moim podwórku, czyli na Wydziale Spirytyzmu, sprawy miały się nieco inaczej. Zacznijmy od tego, że rzadziej dobijaliśmy targu. Organizowaliśmy zaledwie kilkanaście seansów miesięcznie. (Z drugiej strony dochód z każdego z nich był wyższy – i to znacznie – niż z dowolnych działań wydziału Shawa, polegających na przykład na czytaniu z ręki na ulicy). Poza tym członkowie mojego wydziału byli przyjmowani wyłącznie na zaproszenie, a ich weryfikacja nie była tak… skrupulatna. W odróżnieniu od jasnowidzów Shawa, którzy potrafili podać datę wybitą na monecie w mojej kieszeni, nie mogłem oczekiwać od swoich przyszłych podwładnych, że na zawołanie wyczarują ducha w sali konferencyjnej.
Oznaczało to, że o członkostwie w moim wydziale decydowały referencje, a ujmując to inaczej, stara, dobra poczta pantoflowa. Co do jednego nie miałem jednak wątpliwości: nawet jeśli nie rekrutowałem tak rygorystycznie jak Shaw, byłem równie wybredny i przestrzegałem wysokich standardów.
Zarówno Shaw, jak i ja podlegaliśmy prezesowi Volckmanowi. To on założył Towarzystwo dwanaście lat temu, gdy w mieście nastała moda na duchy. Seanse spirytystyczne, demony, straszydła – wszystko to nagle stało się _en vogue_, a Londyn zdawał się pod tym względem nienasycony. Dostrzegając okazję finansową, Volckman zabrał się do pracy i już na początku ściągnął Shawa i mnie.
Był godnym podziwu przywódcą.
Zanim umarł, ma się rozumieć.
Na rogu mojego biurka leżał jeden z wielu artykułów o niefortunnej nocy, opublikowany w porannej gazecie. Najpierw zerknąłem na nagłówek:
Zagadka śmierci londyńskiego dżentelmena zamordowanego podczas wieczornego przyjęcia nadal nierozwiązana.
Potem ponownie przeczytałem niezbyt długą redakcyjna notkę:
Scotland Yard wciąż bada okoliczności zabójstwa pana M. Volckmana, mieszkańca Mayfair, które miało miejsce ponad trzy miesiące temu. Volckman był cenionym obywatelem, ojcem, mężem i prezesem słynnego Londyńskiego Towarzystwa Spirytystycznego na West Endzie, które zrzesza znamienitych dżentelmenów.
Zmasakrowane ciało Volckmana odkryto trzydziestego pierwszego października w piwnicy prywatnej kamienicy nieopodal Grosvenor Square, zarządzanej przez pana M. Morleya z Londynu, wiceprezesa Towarzystwa i szefa Wydziału Spirytyzmu.
Tego wieczoru w piwnicy odbywał się uroczysty raut z okazji dnia Wszystkich Świętych. Ciało Volckmana zostało znalezione w niższej części piwnicy przez samego pana Morleya. W spotkaniu, które odbyło się wieczorem na terenie obiektu, brało udział nie mniej niż sto osób, co, jak donosi wydział śledczy, w znacznym stopniu komplikuje dochodzenie.
Pan Volckman był człowiekiem prawym i rodzinnym. Jego przyjaciele twierdzą, że nie obciążały go długi hazardowe i nie przysporzył sobie wrogów. Rysowany przez jego bliskich obraz wzorowego dżentelmena każe nam jedynie snuć domysły, kto mógł pragnąć jego śmierci?
Rozdrażniony odłożyłem artykuł i wstałem z mocno podniszczonego już skórzanego fotela. Zacząłem chodzić po małym pokoju, aż w pewnej chwili podszedłem do lustra znajdującego się na ścianie obok misji Towarzystwa. Zmarszczyłem brwi i jak zawsze w podobnej sytuacji uważnie przyjrzałem się odbiciu, które napotkały moje oczy. Trzydzieści sześć lat, elegancka czupryna bez żadnych przerzedzeń i zakoli, mocno zarysowana żuchwa, prosty nos.
Ale moja cera… Pałałem do niej nienawiścią. Ciemnoczerwone cętkowane znamię ciągnęło się od lewego oka przez policzek do ucha. I nie była to mała skaza, którą łatwo można zatuszować plamką różu. Miała szerokość dłoni, a choć niegdyś gładka, pogrubiała z upływem lat i obecnie sprawiała wrażenie szorstkiej i wypukłej.
W dzieciństwie dorośli rozczulali się na jej widok i zapewniali, że z czasem zniknie. Tak się jednak nie stało, a znamię napawało mnie wstydem. Żaden z moich przyjaciół nie musiał borykać się z taką wadą. Wyróżniałem się spośród londyńskich dżentelmenów, ale nie tak, jak tego bym sobie życzył.
Gdyby tylko dało się ją usunąć albo wybielić… Jako nastolatek tarłem ją piaskiem i wapnem. Niestety doprowadziłem w ten sposób jedynie do powstania kolejnych plam na całej lewej stronie twarzy, opracowałem więc miksturę domowej roboty – był to ocet zmieszany z rozjaśniającym kremem, który znalazłem wśród kosmetyków mojej matki – i nałożyłem ją na skórę na całą noc. Eksperymentowałem z takimi absurdalnymi pomysłami tydzień po tygodniu, ale nic nie zadziałało. To znaczy nawet jeśli, to zmieniało na niekorzyść, bo znamię stawało się ciemniejsze i jakby większe.
A co było w tym wszystkim najgorsze? Kobiety patrzyły na mnie o tę jedną chwilę za długo, jakbym był dziwnym okazem obcego gatunku. Taka skaza nie wróżyła też najlepiej moim perspektywom matrymonialnym. Czyli nie tylko przeszkadzała w uwodzeniu kobiet, ale na dodatek nikt nie potrafił wyjaśnić, co ją spowodowało. Moi rodzice nie mieli żadnych widocznych znamion na twarzach, ale to zrozumiałe, bo w innym przypadku nie byłoby mnie na świecie. Jakaż bowiem kobieta byłaby zdolna zaryzykować, że podobny los spotka jej własne dzieci?
Przeciągnąłem dłonią po policzku. Niewielką część znamienia pokrywał zarost, lecz reszta przedstawiała sobą żałosny widok Odwróciłem wzrok. Z biegiem czasu pogodziłem się ze wstydem z powodu mojego wyglądu, lecz nadal nienawidziłem luster.
Dla pana Volckmana moja aparycja nie odgrywała żadnej roli. Przez te wszystkie lata, gdy się znaliśmy, nie poczynił najdrobniejszej wzmianki na jej temat. Bardzo mi go brakowało. Mimo różnicy wieku — dzieliła nas dekada – i jego niezwykle surowych wymagań, był dla mnie mentorem i powiernikiem, a także prawdziwym partnerem.
Był też człowiekiem hojnym. To dzięki niemu moja matka i ja nie cierpieliśmy biedy po tym, jak mój ojciec, obrotny kupiec na rynku tekstylnym, zmarł na zapalenie płuc. Wraz z matką staraliśmy się utrzymać przy życiu ojcowski sklep z tkaninami, lecz żadne z nas nie miało smykałki do handlu i w ciągu zaledwie kilku miesięcy nasze towary pokryły się kurzem. Odłogiem leżały odpowiednio przycięte jedwabie do szycia zasłon, wełna na zimowe suknie i purpurowa bawełna na liberie. Wszystko to wyszło z mody, a my nie mieliśmy środków na zakup najnowszych wzorów i odświeżenie linii produktów. Nasza klientela wywodząca się z klas wyższych bez wahania zamykała rachunki i przenosiła się gdzie indziej.
Pan Volckman, wieloletni klient sklepu, ulitował się nad nami. Zastanawiałem się, czy po prostu zrobiło mu się żal dwudziestosześcioletniego dżentelmena z klasą i manierami, lecz nieżonatego i obciążonego upadającym biznesem oraz starzejącą się matką. Właśnie założył Londyńskie Towarzystwo Spirytystyczne i szukał kogoś godnego zaufania – kogoś „lojalnego”, jak to ujął – kto potrafiłby stworzyć Wydział Spirytyzmu, a potem by nim pokierował. Wziął mnie pod swoje skrzydła i wypłacał sowitą pensję, dzięki czemu mogłem utrzymać siebie i matkę, która zamknęła sklep z tekstyliami, sprzedając wszystko, co tylko dało się sprzedać, a ja zatopiłem się w niezliczonych tekstach na temat spirytyzmu, to znaczy czytałem o naturze dusz oraz sposobach przekazywania informacji przez duchy, a także o narzędziach, które tę komunikację ułatwiają. Pan Volckman dał mi niemal wolną rękę w prowadzeniu wydziału, a gdy przychody zaczęły rosnąć, nie ukrywał, jak bardzo jest zadowolony… może nawet nieco zaskoczony.
Na zawsze pozostanę dłużnikiem pana Volckmana. Jego hojność nie tylko uratowała moją rodzinę przed bankructwem, ale pozwoliła odbudować pozycję w londyńskich salonach i zapewniła krąg powszechnie szanowanych przyjaciół.
Chciałem oddać mu należny szacunek.
Volckman miał wielkie oczekiwania wobec innych i wykazywał się niewielką tolerancją na błędy, a najbardziej zależało mu na reputacji Towarzystwa jako instytucji wiarygodnej i rzetelnej. Nic więc dziwnego, że nie ucieszyły go wieści, jakie dotarły do niego na początku 1872 roku, wedle których na salonach zaczęło się szeptać o tym, jakoby Towarzystwo uciekało się na seansach do podstępów i magicznych sztuczek. Doniósł mu o tym jeden z bliskich współpracowników, osoba dobrze znająca londyńskie kręgi okultystyczne.
Pogłoski te, konkretnie dotyczące mojego wydziału, położyły się cieniem na całej organizacji. Sugerowały, że działalność Towarzystwa stoi podstępem i oszustwem, a my byliśmy jedynie iluzjonistami, specami od teatralnej magii.
Bez względu na panujące między nami dobre stosunki, pan Volckman był zirytowany, a już zwłaszcza na mnie, skoro to mój wydział stał się zarzewiem problemów. A mnie mdliło na samą myśl o zbrukaniu nieskazitelnej reputacji Towarzystwa przez plotki o takich machinacjach.
Pod lustrem wisiała jeszcze jedna ramka, zawierająca wycięte z gazet listy pochwalne od zadowolonych klientów. Autorka jednego z nich napisała:
Jestem zachwycona rezultatem seansu, jaki odbył się dwa tygodnie temu. Panowie z Londyńskiego Towarzystwa Spirytystycznego przywołali ducha mojego zmarłego męża, a gdy zapytali go, czy wolno mi szukać nowej miłości życia, z komina dobiegł dziki łomot…
Doskonale pamiętałem ten seans i wyraz zachwytu na twarzy wdowy, wyraz nieskończonej ulgi. To było lepsze niż pieniądze.
Nie to, żeby pieniądze także nie były dobre.
Znakomita reputacja, jaką Towarzystwo cieszyło się na przestrzeni ostatniej dekady, pozwalała liczyć na stały napływ zleceń. Na koniec każdego kwartału podsumowywano zyski, a potem wypłacano dywidendy członkom Towarzystwa. Dla wielu z nich była to najatrakcyjniejsza z korzyści płynących z członkostwa. Poza tym dywidendy zachęcały do doskonalenia umiejętności w zakresie jasnowidzenia lub komunikowania się z duchami, aby biznes mógł się kręcić jeszcze lepiej.
Innym mniej chodziło o pieniądze, a bardziej o męskie poczucie koleżeństwa. Siedziba Towarzystwa pozwalała uciec od monotonii domowego życia i zapewniała możliwość uczestniczenia w intelektualnych dyskursach, ekskluzywnych spotkaniach oraz wykwintnych posiłkach.
Dla nielicznych pozostałych o atrakcyjności członkostwa nie stanowiły ani przychody, ani ekskluzywność. Chodziło o kobiety, dla których zwykle pracowaliśmy.
Charakter naszych usług dawał nam właściwie nieograniczony dostęp do wielu domów w całym mieście. Towarzystwo prowadziło skrupulatny rekonesans i zwłaszcza jeśli chodzi o mój wydział, nieprzypadkowo działo się tak, że prawie całą klientelę tworzyły zamożne wdowy i osamotnione dziedziczki. Przeglądałem nekrologi i dobrze znałem arystokratyczne rody oraz nazwiska związane z majątkami ziemskimi lub polityką, innymi słowy, umiałem wybierać kobiety, które nie wzdragały się przed kosztownymi seansami.
Choć kobiety przeważały wśród naszych klientów, od pierwszych dni istnienia Towarzystwa nie miały wstępu do jego siedziby. Podczas ostatniego spotkania władz organizacji, w którym uczestniczył Volckman, czyli pod koniec października, jeden z członków złożył wniosek o uchylenie tej reguły, nadając mu formę pytania retorycznego:
– Panowie, czy podczas wytwornych kolacji nie powinniśmy do naszego grona dopuścić kobiet choćby na zasadzie gości specjalnych?
Mimo że sam był głową rodziny, Volckman roześmiał się na tę propozycję, po czym skwitował:
– Panowie szukają w Towarzystwie ucieczki od swoich żon, a nie okazji do intensywniejszego obcowania z nimi. Ktoś chciałby zaprosić swoją żonę na raut w krypcie Morleya przy Grosvenor Square?
Wzbudziło to powszechną wesołość. Od kilku lat urządzałem huczne przyjęcia w dużej piwnicy, zdolnej pomieścić setkę gości. Zarządzanie nią przynosiło mi dodatkowe dochody. Wewnątrz znajdowało się prawie dwieście beczek z dżinem, wermutem i whisky oraz pokaźny zapas wina. Do moich zadań należało obracanie beczek, przetaczanie ich do środka i na zewnątrz oraz tępienie szczurów. Same beczki i butelki należały do sprzedawcy alkoholi z północnego Londynu.
Członkowie Towarzystwa nigdy nie opowiadali żonom o moich przyjęciach w piwnicy. Byliśmy dobrymi powiernikami sekretów, a już zwłaszcza Volckman, który wykazywał się nadzwyczajną lojalnością wobec spraw, które sobie cenił.
Nasze podejście do tych kwestii przez całą dekadę sprawdzało się w Towarzystwie naprawdę dobrze.
Dopóki nie pojawiły się plotki.
W ślad za plotkami interesy zaczęły podupadać. Prowizje w moim wydziale spadły o czternaście procent z kwartału na kwartał, a w wydziale Shawa działo się niewiele lepiej. Niepokoił już sam spadek przychodów, ale największym problemem okazały się topniejące dywidendy. Kilku niezadowolonych ze swych wypłat członków zagroziło odejściem. Owszem, szerzące się w mieście pogłoski mogły być niebezpieczne, ale ludzie opuszczający statek? Po tych uciekinierach z pewnością nie mogliśmy się spodziewać niczego dobrego. Mieszkańcy Londynu zaczęliby zadawać pytania, to znaczy jeszcze więcej niż do tej pory.
Nie mogłem do tego dopuścić. Nie mogłem pozwolić na kolaps Towarzystwa. Zabawa, pieniądze… korzyści było po prostu zbyt wiele.
Volckman zażądał ode mnie dotarcia do sedna problemu. Musieliśmy go namierzyć i rozwiązać najszybciej, jak to możliwe. Ze swojej strony obiecał, że również zajmie się tą sprawą.
Tylko że w ostatecznym rozrachunku jego starania kosztowały go życie.
Gdzieś na zewnątrz, za pozbawionymi okien ścianami gabinetu, mała gajówka zaczęła wyśpiewywać radosne trele. Od kilku dni podejmowała swoją pieśń właśnie wieczorem. Dziwne jak na ptaka, który zwykle śpiewa w chórze poranka, lecz tak to już bywa z dzikimi istotami.
Raz jeszcze spojrzałem na artykuł o śmierci Volckmana, stukając palcem jego ostatnie zdanie:
Kto mógł pragnąć jego śmierci?
Gajówka rozśpiewała się głośniej. Przez kilka chwil słuchałem maleńkiego wokalisty, zazdroszcząc mu pogody ducha, a potem zwiesiłem głowę i ścisnąłem palcami nasadę nosa.
Czekało mnie niebezpieczne zadanie.