Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Seans w Domu Egipskim - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Seans w Domu Egipskim - ebook

Jesień roku 1898. W Genewie zamachowiec wbija pilnik w serce cesarzowej Sissi, a do Krakowa przybywa Szatan – Stanisław Przybyszewski. Parę tygodni później eleganckie towarzystwo – w tym niezwykle podekscytowana profesorowa Szczupaczyńska – zbiera się w ekstrawaganckim Domu Egipskim, by wspólnie obserwować całkowite zaćmienie Księżyca oraz wziąć udział w seansie spirytystycznym.

Do stołu zasiądzie dwanaście osób. Jedna z nich już od niego nie wstanie.

Krakowska panna Marple czuje, że zagadki tej zbrodni nie uda się rozwiązać bez jej pomocy. Będzie musiała zaniedbać domowe obowiązki i Ignacego – ale przecież morderca sam się nie złapie.

Maryla Szymiczkowa, wdowa po prenumeratorze „Przekroju”, królowa pischingera, niegdysiejsza gwiazda Piwnicy pod Baranami i korektorka w „Tygodniku Powszechnym”. Po sukcesie "Tajemnicy Domu Helclów" i "Rozdartej zasłony" na stałe związana kryminałem, a od niedawna również ze spirytyzmem.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-4905-9
Rozmiar pliku: 969 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Mdławe poranne światło grudniowe z trudem przenikało przez grubą warstwę chmur zalegających nad całym miastem jak warstwa brudnej waty, a potem, odbite od fasad domów po przeciwnej stronie ulicy, wpadało przez nieumyte jeszcze przed świętami szyby, by wreszcie położyć się w niewielkim wnętrzu siwoniebieską, trupią poświatą.

Było tak, jakby ze sceny namalowanej przez dawnego holenderskiego mistrza całe ciepło odpłynęło niczym krew uciekająca z twarzy człowieka, któremu poderżnięto gardło – pozostały tylko barwy stali, popiołu, starego srebra i kurzu. W tej martwocie wszakże rozgrywała się scena pełna dramatyzmu: gwałtowna szamotanina, walka o życie, która musiała się skończyć przegraną.

Uniesiony w górę tasak przez chwilę złapał srebrzynkę światła i rozbłysnął blado, by zaraz pociemnieć, opadając z impetem na głowę. Płazem. Pierwszy cios tylko ogłuszył ofiarę, ale za nim miał nastąpić kolejny – tasak znów poszedł w górę, znów złapał przez ułamek sekundy siny blask, mignął jeszcze w prędkim obrocie i znów pociemniał. Tym razem huknął prosto w odsłoniętą szyję, napiętą w uścisku przytrzymującej ją dłoni; ostrze zagłębiło się w ciele z potężną siłą, chrupnął przecinany kręgosłup, krew poleciała wąskim bryzgiem na białe kafle, po czym zaczęła spokojnie spływać, tworząc miniaturowe rzeczki i rozlewisko.

Ciało szarpało się jeszcze w przedśmiertnych konwulsjach, ale dokonywało się to gdzieś poza nim, bez udziału świadomości, bez udziału instynktu nawet; jakieś sygnały nerwowe przebiegały szaleńczo po tym ciężkim kawale mięsa – bo czymże jest pozbawione głowy ciało, jeśli nie mięsem właśnie – każąc się skurczyć temu mięśniowi, rozkurczyć tamtemu, bez ładu i składu. Niegdyś tak zgrabne, niepozbawione nawet pewnej drapieżnej urody, teraz bezgłowe, utraciło proporcje i leżało w upokorzeniu, we krwi, śluzie i oddartych łuskach.

Szczupak nadziewany sardelami był – co często podkreślał Ignacy z filuternym uśmiechem – popisowym daniem wigilijnym profesorowej.ROZDZIAŁ I

_Którym_ Seans w Domu Egipskim _zaczyna się jak zupełnie inna książka, choć wcale nie na Patriarszych Prudach, a nieszczęśliwa w skutkach eskapada statkiem wycieczkowym okrywa żałobą całą Mitteleuropę. Jest także o tym, co pan Piatnik sądzi o Polakach, ile słoików konfitur to o wiele za dużo oraz jak i komu Homer dał się ochrzcić._

Szatan przyjechał do Krakowa wcale nie – jak można się było spodziewać – czarną karetą zaprzężoną w rumaki czterech jeźdźców apokalipsy, ale najzwyklejszym pociągiem dalekobieżnym Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej o godzinie drugiej czterdzieści trzy po południu (kursuje trzy razy na dobę, codziennie, z wyjątkiem niedziel i dni świątecznych), w dodatku – czego nie omieszkano z przekąsem skomentować w niektórych krakowskich salonach, na przykład przy ulicy Świętego Jana 12, w starożytnym domu Pod Pawiem – wagonem trzeciej klasy.

Prawda była jednak taka, że krotochwilami próbowano pokryć niepokój, jaki wywołało przybycie do Krakowa _tego człowieka_. Miasto huczało – czy może raczej szeleściło – od plotek.

Niektórzy mówili, że sypia w trumnie. Inni, że spędza całe dnie w łóżku, przykryty czarną kołdrą. Radczyni Wierzchosławska dowiedziała się od swojej kucharki, której z kolei powiedziała to kucharka państwa Müllerów, mieszkających prawie naprzeciwko Przybysza, że w swoim mieszkaniu urządza on „czarne msze sataniczne” i inne bezeceństwa.

Po sumie w Mariackim nie rozchodzono się pospiesznie, uchylając kapeluszy i przesyłając pozdrowienia dla ciotek i kuzynek, tylko wystawano na Rynku w zaskakująco trwałych kółeczkach i zastanawiano się, jak to możliwe, że kiedy taka sromota spadła na pobożny królewski gród – i to w dodatku niemalże w przededniu święta narodzin Przenajświętszej Panienki – niebo nie zapłakało, nie zasłoniło się chmurami, nie uroniło nawet jednej łzy.

Bo i rzeczywiście, dzień przyjazdu Szatana był, jak na ironię, jednym z tych pięknych dni wrześniowych, które zwykło się nazywać „złotą polską jesienią” i podczas których narzekano, że drzewiej, w starych dobrych czasach, taka pogoda bywała częściej. Ale podobnie jak nawet w ciepły, słoneczny dzień można poczuć w kościach, że już zima za pasem, tak i wtedy, kiedy Przybysz zstępował na dworcowy peron, dało się wyczuć, że wielkie zmiany czekają Kraków, Galicję, Cesarstwo, świat.

Nie minął nawet tydzień od jego przyjazdu, kiedy na molo w Genewie włoski zbrodniarz rzucił się z pilnikiem na Najjaśniejszą Panią i wbił go głęboko, przez zakładki sukni, tuż ponad fiszbinami gorsetu, w samo serce – co z kolei okryło rozpaczą cały świat, Cesarstwo i Galicję (prócz może Kazimierza Lipińskiego z Sanoka, ponieważ to w jego Pierwszym Galicyjskim Towarzystwie Aukcyjnym Budowy Wagonów i Maszyn dwór obstalował specjalny wagon do transportu zwłok Cesarzowej z Genewy do Wiednia, co znakomicie odbiło się na renomie firmy). Kilka dni później Anglicy i Francuzi stanęli naprzeciw siebie w jakiejś wiosce nad Nilem w dalekim Sudanie, Europa zaś stanęła na krawędzi wojny. Porządek świata walił się w gruzy i zaprawdę tylko człowiek ślepy nie łączyłby tych wydarzeń z ową diabelską obecnością, która urządziła sobie leże przy ulicy Karmelickiej, rzut – no, może dwa rzuty – melonikiem od miejsca, w którym inna dobra monarchini odcisnęła w kamieniu swą drobną stópkę.

Jesienne miesiące upłynęły we względnym spokoju, nie licząc przypadków dżumy w Wiedniu, szykującym się do przypadającego na początek grudnia jubileuszu pięćdziesięciolecia panowania Franciszka Józefa Habsburga. Z uwagi na tragiczne okoliczności, obchody – nie tylko w stolicy, ale i innych miastach cesarstwa – były skromniejsze i znacznie mniej uroczyste, niż to pierwotnie planowano, ale pozwoliły choć na chwilę przegnać niepokój i pchnąć myśli w stronę czegoś przyjemniejszego. Kupcy i restauratorzy ozdobili okna i balkony popiersiami i malowanymi konterfektami Najjaśniejszego Pana, w stosownej oprawie kwiatów, kandelabrów, girland i draperii, prawdziwe zaś tłumy pielgrzymowały pod witrynę kwiaciarni pani Michalskiej, by podziwiać wielką koronę cesarską, w całości uwitą z fiołków. Na Sukiennicach gazownia miejska urządziła iluminację: jarzyły się dwugłowy orzeł, cesarski monogram, gwiazdy i piramidy; kolorowymi lampkami dekorowano też Rondel i bramę Floriańską, hotele Grand i Drezdeński, a zwłaszcza Kasę Oszczędności, gdzie na frontonie umieszczono podświetlane przezrocze z portretem Cesarza w stroju koronacyjnym oraz daty _1848–1898_, wszystko to – jak powtarzano długo jeszcze – nadzwyczaj okazałe i pełne smaku.

A później zaczęły się przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia i nikt już w całym Krakowie nie myślał o niczym innym niż tylko o zrobieniu koniecznych sprawunków, kupieniu podarków na gwiazdkę, przystrojeniu drzewka i zawieszeniu go – jak Bóg przykazał – u sufitu. I choć złowroga postać w czerni nadal szybkim krokiem przemierzała ulice miasta, wydawać się mogło, że wszystko wróciło do normy. Niestety, było to tylko złudzenie.

* * *

Franciszka siedziała przy kuchennym stole, pochylona nad wielkim półmiskiem z fürstenberskiej porcelany, na którym resztki nadziewanego sardelami szczupaka leżały wśród ości i kleksów śmietanowego sosu. Pod nimi, niemalże niewidoczny, leżał drugi szczupak, malowany granatową farbką, nieprzemijający – przynajmniej dopóki nie upuści go któryś garkotłuk, przyjęty na okres próbny przez panią i zaraz zwolniony. Łypał połyskliwym okiem spomiędzy dwóch ości, podobny mniej do ryby, a bardziej do skrzyżowania krokodyla ze smutnym jamnikiem – a łypał tym okiem tak posępnie, że aż Franciszce zrobiło się nieswojo i przykryła głowę szczupaka kawałkiem skóry, zanim zabrała się do ostatniego dzwonka ryby.

Państwo mieli oczywiście do wszystkiego osobne noże, widelce, widelczyki, łopatki, szczypczyki i co tam jeszcze, a jedli na talerzach i talerzyczkach, bez końca zmienianych, no, ale nie musieli potem tego zmywać; ona, żeby nie brudzić, jadła prosto z półmiska, widelcem, którym przed chwilą wyciągała z brytfanny plastry zimnego pieczystego. Najgorzej, oczywiście, było przed świętami, teraz mogła trochę odzipnąć, ale przecież tak umordowała się przez ostatnie dni, tyle czasu stała nad garnkami, makutrami, stolnicami, że będzie to czuła w nogach przynajmniej do Trzech Króli. Jedno szczęście w tym corocznym nieszczęściu – że pani zacisnęła zęby i wytrzymała z nową pokojówką spod Andrychowa aż do samej Wigilii, kiedy tamta zawadziła drabiną o lambrekin, urywając dwa pomponiki, zarysowała stoliczek japońskim wazonem z brązu i o mały włos nie przewróciła serwantki. Niezgrabne to to było, prawda, ale też duże i mocne, więc całe szczęście, że dziewuszysko pomogło jeszcze we wszystkich przedświątecznych porządkach i teraz można było jakoś spokojnie dociągnąć do początku nowego roku, kiedy to z któregoś z biur stręczenia sług przyjdzie kolejna panna. Która oby tym razem utrzymała się w pracy odrobinę dłużej, bo te przerwy, w których Franciszka musiała robić za dwie, były coraz częstsze i coraz bardziej nieznośne.

Westchnęła, otarła usta wierzchem dłoni i niechętnie zerknęła w stronę brudnych naczyń, piętrzących się w zlewie.

* * *

– Posłuchaj, Zofio, czyż to nie szczytna inicjatywa? – zapytał Ignacy Szczupaczyński zza gazetowej płachty, odstawiwszy filiżankę z herbatą na spodek.

Jako że na nowe wydanie „Czasu” musiał czekać jeszcze dwa dni, wertował bożonarodzeniowy numer w poszukiwaniu artykułów, które przegapił w świątecznym ferworze – choć w jego przypadku cały „ferwor” sprowadzał się jedynie do wciągnięcia drzewka pod sufit i zawiązania sznura wokół nogi solidnej biedermeierowskiej komody, choć sapania i złorzeczenia było przy tym tyle, jakby sam jeden musiał przygotować całe święta.

– Co takiego? – odpowiedziała profesorowa Szczupaczyńska znad pasjansa.

Nowe karty ślizgały się niemożebnie i co rusz wypadały jej z rąk. Prawdę mówiąc, wolała te stare – wysłużone i nieco lepkie, które jednak dobrze trzymały się stołu. Ale kiedy Ignacy usłyszał pewnego razu, jak Franciszka mówi o kartach pani „rosołówy”, bo „tłuste jak oka w rosole”, skonsternowany uznał, że używanie takiej talii nie uchodzi i kupił żonie na gwiazdkę nowy, jubileuszowy komplet kart wiedeńskiej firmy Piatnik & Söhne. Zofia postanowiła zatem zrobić mężowi przyjemność i pokazać mu, że cieszy się z podarku, choć miała nieodparte wrażenie, że był to jeden z tych prezentów, które większą przyjemność mają sprawić obdarowującemu niż obdarowanemu.

Układała więc teraz galerię obrazów z członków domu panującego: dama karo – arcyksiężniczka Maria Waleria, dama trefl – arcyksiężniczka Gizela, dama kier – nieszczęsna, choć odmłodzona o jakieś czterdzieści lat cesarzowa Elżbieta…

– Wyobraź sobie, że we Włoszech powstała Liga Przeciwko Zamachom.

– Bardzo szczytna idea, zaiste – mruknęła. – A czym będzie się zajmować ta instytucja? Przekonywaniem ludzi, że należy powstrzymywać się od mordowania bliźnich?

– Jakbyś zgadła! – zakrzyknął Ignacy, puszczając ironiczny ton mimo uszu. – Będzie, jak czytam, _żywym i drukowanym słowem upowszechniać wstręt do zbrodni_.

Zofia przełożyła damę pik – księżniczkę Stefanię, nienachalnej urody wdowę po następcy tronu, który odebrał sobie życie w Mayerlingu – pod stosik zwieńczony waletem pik, czyli „alegorią Polaka”, junakiem w czerwonej rogatywce, acz bez pawiego pióra. W najniższym rzędzie kolumnę dopełniał król pik – słabujący na umyśle cesarz Ferdynand, zwany Dobrotliwym. „No – pomyślała sobie z mieszaniną oburzenia i rozbawienia – ładnie pan Piatnik Polaków umieścił”.

– Prawdę mówiąc – odparła powoli – nie wróżę temu wielkich sukcesów. Szczerze wątpię, by kogoś, kto postanowi dokonać zbrodni, dało się od tego zamiaru odwieść dobrym słowem. Nawet _żywym_.

– Niezwykle stanowcza opinia, Zosieńko – mruknął, składając gazetę na kolanach – ale przyznaj, co _ty_ możesz na ten temat wiedzieć?

Szczupaczyńska uśmiechnęła się niewinnie.

– Masz rację, Ignacy. Jak zawsze. – Po czym zmieniła temat. – Przypominam ci, mój drogi, że jutro idziemy do Beringerów oglądać zaćmienie Księżyca. Zaczyna się o północy, jeśli dobrze pamiętam, wcześniej ma być jakiś zimny bufet, więc polecę Franciszce przyrządzić nam coś lekkiego na kolację…

Profesor się poruszył, jakby nagle w ulubionym fotelu poczuł się niewygodnie albo jakby mu lodowate powietrze przewiało po karku.

– Ach, tak… Bo widzisz, moja droga, dyrektor Karliński urządza w Obserwatorium Astronomicznym spotkanie dla zainteresowanych, będziemy oglądać zaćmienie we właściwych nauce warunkach…

– „Będziemy”? – Zofia uniosła brew. Znacząco.

Szczupaczyński chrząknął i pogładził się po bokobrodach.

– No właśnie, moja droga, o tym chciałem z tobą porozmawiać… Prawdę mówiąc, wolałbym obserwować ten fenomen wśród, tak to nazwijmy, mężów uczonych, mogących wyjaśnić to i owo, nie zaś przez okna czy z balkonu, na zebraniu towarzyskim. Choćby i w najmilszej kompanii – dodał szybko. – Sama rozumiesz, że taka okazja nie trafia się często…

– Rozumiem – syknęła – że istnieją sprawy ważne i ważniejsze, a ja, jak doskonale wiesz, jestem ostatnią osobą, która by ci coś nakazywała albo czegoś zakazywała. To po prostu nie leży w mojej naturze. Ale jak mam wytłumaczyć twoją nieobecność? Przypominam, że Beringerowie zaprosili nas jeszcze przed Bożym Narodzeniem…

– Duszko, na pewno znajdziesz znakomite wyjaśnienie… – Szczupaczyński przybrał najbardziej przymilny z używanych przez siebie tonów. – Wiem! Powiedz im, że po świętach rozbolała mnie wątroba, że niedomagam, leżę złożony kolką! – I uśmiechnął się promiennie.

„A co, jeśli ktoś go zobaczy na Kopernika i powtórzy Beringerom? Skandal gotowy!” – pomyślała, ale wyglądał na tak zadowolonego z siebie i swojego „misternego” planu, że Zofia nie miała serca wyprowadzać go z błędu. Co nie znaczyło, że zamierzała zrezygnować z pedagogicznego aspektu rozmowy i nie podręczyć męża co nieco, zanim ostatecznie zgodzi się na jego rozwiązanie.

– Cóż będzie ze mną? Czy pomyślałeś o tym, jak ja się będę czuła całkowicie sama wśród nieznanych mi ludzi? Rzucona na pastwę zupełnie obcego towarzystwa, niczym owca stadu wilków?! – To ostatnie było nieco zbyt dramatyczne, ale zdała sobie z tego sprawę dopiero po fakcie. Poza tym poskutkowało.

– Co ty mówisz, Zosieńko, jak to nieznanych?! – zakrzyknął Ignacy, ewidentnie przejęty stawianymi mu zarzutami. – Przecież poznałaś Beringera w czerwcu, na odsłonięciu pomnika Mickiewicza, musisz pamiętać. A potem jeszcze był wieczorek tańcujący u Zajączkowskich, gdzie nas zaprosili na jutro…

– Też mi poznanie, Ignacy – żachnęła się, zadowolona wszakże, że mąż połknął haczyk. – Wymieniliśmy uprzejmości i tyle tego było. A teraz pierwsza proszona wizyta… Stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji.

– Ależ duszko, przecież to tobie zależało… Ja nie chciałem, ale zgodziłem się przez wzgląd na ciebie… Poza tym będą też Iwańcowie, ich znasz przecież bardzo dobrze, wielokrotnie nas podejmowali, bywali też u nas…

– Wiesz, że przepadam za Iwańcami, ale ona jest prawie ślepa i niezbyt lotna, a on… no cóż, wiem, że to twój kolega, przyjaciel nawet, ale to osobnik specyficzny.

Spojrzała na zafrasowanego męża i zobaczyła, że dopięła swego, wzbudzając w nim poczucie winy.

– Wiem, że możesz go uważać za pociesznego, zwłaszcza przy Leokadii, ale nie jest pozbawiony talentu. Za młodu bardzo dobrze rokował, jego publikacje doceniano i we Lwowie, i w Wiedniu… może gdyby wtedy wyjechał, rozwinąłby skrzydła, a tu osunął się w jakieś przyczynkarstwo. Ale to przecież człowiek, z którym jest o czym porozmawiać, z pewnością nie będziesz się nudziła. A przynajmniej stworzysz pozory, że się nie nudzisz.

– No już dobrze, już dobrze, pójdę sama – powiedziała profesorowa łagodniejszym tonem, po czym zmieniła temat. – Beringer jest krewnym tego radnego miejskiego, nieprawdaż?

– Tak, bodaj kuzyn drugiego stopnia. Rodzina miała kilka kamienic przy Grodzkiej, ale ostatnimi czasy weszła w jakieś spółki i zaczęła inwestować na potęgę. Rozparcelowano ogrody na Wesołej i teraz po błotnistych przedmieściach budują nowe domy, lepsze lub gorsze, zresztą sama wiesz, co ja o tym sądzę.

– Oczywiście, Ignacy. Czyli te pieniądze to nie tylko z tego, że jest wybitnym specjalistą?

– Cóż, jeśli o to chodzi, to różnie się mówi w kręgach uniwersyteckich – powiedział ostrożnie jej mąż – ale nie jestem z tych, którzy powtarzają plotki. Za to rzeczywiście jest majętny.

– A żona?

– Druga żona. – Tu uniósł znacząco palec. – Pierwsza pani Beringerowa zmarła kilka lat temu, smutna sprawa. Nie pamiętasz? Musiałaś być wtedy w Zakopanem na wiledżiaturze… Władysław wyjechał potem na jakiś czas do Lwowa i po stosownym okresie żałoby przywiózł stamtąd nową żonę. Zupełnie inną niż nieboszczka.

Zofia oczywiście słyszała o „Pięknej Helenie” Beringerowej, której krakowskie matrony nie szczędziły cierpkich słów. Nie dość, że otaczała się podejrzanymi indywiduami z kręgów bohemy, to jeszcze stroniła od tradycyjnych zajęć kobiet swojej klasy. Wprawdzie profesorowa Pareńska też promowała gdzie popadnie tego swojego pacykarza Wyspiańskiego, ale przynajmniej – jak Bóg przykazał – gorliwie brała udział w kwestach i zbiórkach. Może nawet zbyt gorliwie. Szczupaczyńska z zazdrością przypomniała sobie niedawną notkę w „Czasie”, że na przedświąteczną loterię gospodarską Pareńska przekazała pięć zajęcy, sześć kur, pięć strucli, czternaście słoi konfitur, dziewięć flaszek wódki i koszyk bakalii. „Czternaście słoi konfitur! – zazdrość mieszała się u Zofii z oburzeniem na taką rozrzutność. – Jeśli do wzmianki w gazecie konieczne było doprowadzenie domu Szczupaczyńskich na skraj bankructwa, to lepiej już pozostać anonimowym” – pomyślała.

Tak czy inaczej, z doktorową Beringerową nie miała dotychczas żadnej styczności, musiały się obracać w zupełnie innych kręgach. Ich drogi rozmijały się tak, jak w Krakowie się prawie nigdy nie zdarza.

– Co rozumiesz przez „zupełnie inną”, Ignacy?

– Dużo młodszą. Na mnie takie rzeczy, jak wiesz, nie robią wrażenia, ale są tacy, którzy uważają ją za… hm… urodziwą. Ale nie tylko to. W przeciwieństwie do swojej poprzedniczki, nowa pani Beringerowa nie wspiera swojego męża, co powinno być obowiązkiem każdej dobrej żony. Ty, moja droga, jesteś w tym względzie wzorem niedościgłym, rzecz jasna – wstał z fotela, ujął dłoń Zofii i ucałował ją z namaszczeniem, chcąc całkowicie już udobruchać małżonkę – ale nawet taka Iwańcowa dba o Damazego jak o źrenicę oka… no, może to nie najlepsze porównanie, zważywszy na stan jej wzroku, ale jest mu oddana bez reszty. A Beringerowa?… No cóż, dość rzec, że w jej życiu istnieje odmienna hierarchia spraw. Ten cały wieczór jutrzejszy to pewnie też jej wymysł. Wieczór spirytystyczny, co za bzdura!

– Dziwi mnie, że osoba, która całe życie oddała nauce… – Zofia szukała w głowie jakiegoś zwrotu, który jeszcze podbiłby bębenka i pozwoliłby przedstawić skromną pracę Ignacego jako rzecz wyjątkową i szczytną – …nauce przez duże N… z taką niechęcią odnosi się do, bądź co bądź, badań.

– Bo też mierzi mnie, przyznam, całe to nowomodne niby opowiadanie o hypnozach jakichś, o duchach, ektoplazmach, z pozoru naukowe, w istocie zaś, szkoda gadać, niewiele się różniące od klechd wiejskich o strzygach i upiorach, czy o tym, że każde gwizdnięcie wiatru w kominie to jakaś potępieńcza dusza, która niczego akurat nie ma do roboty, tylko wychodzić z czyśćca i podróżować taki kawał drogi, żeby świszczeć w jakiejś chałupie pod Sanokiem. Bujdy, bujdy, wszystko bujdy…

Zofia obruszyła się nieco, jakkolwiek bowiem miała ograniczone zaufanie do spraw mediumicznych, to wszystko, co tajemnicze, przyjmowała z właściwą sobie ciekawością świata.

– Przyznasz jednak – zaczęła ostrożnie – że zajmują się tym rozmaite sławy. Pan Prus czy pan Reymont, literaci, skłonni są może do przesadnych fantazji… Ale już taki Ochorowicz, który poznał Eusapię Palladino, i to nie byle gdzie, bo w rzymskim salonie pana Siemiradzkiego, a potem woził ją w różne miejsca, to przecież i doktor filozofii, i wynalazca… W Anglii i Francji również zajmują się tym naukowcy, umysły ścisłe.

Ignacy machnął ręką.

– Ty, duszko, nie możesz tego pamiętać, bo cię jeszcze na świecie nie było – zadudnił głębokim tonem, dodając sobie powagi, nie bardzo wiadomo po co – ale przecież się o tych magnetyzmach zwierzęcych i spirytyzmach w dzieciństwie nasłuchałem i naczytałem, aż mi uszy purpurowiały! I mnie trudno o to winić, skoro miałem lat siedem czy osiem, ale że wtedy i profesorowie uniwersyteccy, dokładnie jak teraz, dawali tak się omotać, to rzecz niepojęta. Niepojęta! Ba, omotać… sami to przecież rozpętali. Jeden z nich opisał w „Czasie”… naszym poczciwym „Czasie”, dasz wiarę!… jak to stół tak się roztańcował, że aż złamał jedną nogę. Pół roku to szaleństwo trwało, wreszcie rzecz z pożytkiem dla ogółu ukróciło duchowieństwo.

– Czy nie mówisz tego, Ignacy, jednak zbyt pochopnie? Może to coś, co nauka odkryje dopiero, jak te promienie przenikające, co robili im zdjęcia na uniwersytecie. Była tam jakaś ręka, jakaś jaszczurka…

– Nie _jaszczurka_, tylko _przycisk metalowy w kształcie jaszczurki –_ parsknął, dla profesora Szczupaczyńskiego była to bowiem różnica zasadnicza; przycisku nie dałoby się przerobić w preparat. – Tak, promienie Roentgena, owszem. I ręka tego młodego Estreichera, bo to on Olszewskiemu asystuje… Lecz to rzecz sprawdzalna, opisana, niewidoczna sama w sobie, ale przecież naukowo dowiedziona. A nie jakieś pukające duchy i skaczące stoły. Czego to naonczas nie wypisywano! Najpierw, że tylko stoły koniecznie na jednej nodze i koniecznie mahoniowe, potem, że niekoniecznie mahoniowe i niekoniecznie na jednej nodze, a w końcu, że cokolwiek, choćby i kasa pancerna wypełniona złotem. I że może tak przed tysiącleciami budowano z olbrzymich głazów mury cyklopie.

– Rzeczywiście – zaśmiała się Zofia – tego nie pamiętam, ale pamiętam jakieś późniejsze opowieści, że duch zmarłego doktora dyktował pacjentowi receptę, a jakiś poeta deklamował z zaświatów wiersze.

– A innemu ksiądz Skarga całe kazanie powiedział, bezbłędną ponoć mową z wieku szesnastego. Ale z tego to nawet przy ogólnej ówczesnej histerii i łatwowierności robiono sobie żarty. Towarzystwo jeździło po rozmaitych ruinach, zamkach, sprowadzało duchy… pomnę, jak ojciec stryjowi opowiadał, że w Tenczynie wywoływano pierwszego Tęczyńskiego, który trochę z zebranymi pokonferował, po czym zawołał wielkim głosem, że musi zmykać do Kalisza, bo jego córka padła tam ofiarą nieszczęsnych stosunków z jakimś hiszpańskim hidalgiem.

– A Homer?

– Homer to u tłumacza _Iliady_, u którego w ogóle duchy tak się tłoczyły, że i na zjeździe u Wierzynka tylu sław nie widziano… Spinoza, król Zygmunt August, Tacyt. I Homer się nawet chrzcić kazał, to go ochrzcili. Istny – sapnął – baobab bredni! Ale idź, idź, baw się dobrze, jeśli zdołasz, tylko ja nie chcę mieć z tymi bzdurami nic wspólnego…

Nagle jęknął, złapał się za prawy bok, a twarz wykrzywił mu grymas bólu.

– Co się stało, Ignacy?

– Nic takiego, nic…

– Za dużo zjadłeś, mój drogi. Poproszę Franciszkę, żeby zaparzyła ci ziółek. Teraz, wiadomo, święta, a szczupak wyszedł wprost wyborny. Ale ze względu na wątrobę od nowego roku powinieneś jeść tylko wtedy, kiedy jesteś głodny.

– To chyba na nic się nie zda, Zosieńko – wyjęczał.

– Dlaczego?

Ignacy popatrzył na nią wzrokiem, który wyrażał głęboką rozpacz.

– Ponieważ ja zawsze jestem głodny…

Na chwilę zamilkli i wtedy skądś – może z sąsiednich mieszkań, może z ulicy, bo chyba nie aż z kościoła – usłyszeli niosącą się pomiędzy drobinkami prószącego śniegu jakąś kolędę, tak jednak cichą, że nie sposób było odróżnić którą.

– Kolędnicy już chodzą – przerwał milczenie Ignacy. – Przypominam, że mistrza Ezenekiera kazałem zgodzić do nas, jak chciałaś, na pojutrze, dwudziestego ósmego.ROZDZIAŁ II

_W którym każde idzie w swoją stronę, ale oboje na Bliski Wschód, i Zofia trafia w egipskie ciemności, z których wyłania się Szatan we własnej osobie (ozdobionej kokardą), by siać wokół niezgodę, zamęt i absynt._

– …rzec można… – Ignacy wołał w przestrzeń, stojąc przed lustrem i po raz czwarty usiłując ładnie zawiązać krawat i spiąć go szpilką z kamieniem księżycowym, który to koncept niezmiernie go bawił, choć owego wieczora miał pozostać przez nikogo niezauważony – …rzec można, że oto udajemy się w przeciwnych kierunkach, a jednak w jednym kierunku…

– Ignacy, ty i te twoje mowy ezopowe… – jęknęła tylko Zofia od toaletki, potrząsając flaszeczką z mlekiem Pompadour.

– …posłuchaj, posłuchaj! Ty wybierasz się…

– …na zachód, na Retoryka, a ty na wschód, do Ogrodu Botanicznego.

Westchnięcie przed lustrem, kroki w przedpokoju.

– Można na to wszakże spojrzeć inaczej: ty udajesz się do Domu Egipskiego nad Rudawę, czyli nad wody Nilu, a ja do obserwatorium, między astronomów, zwanych ongiś Chaldejczykami…

– …a potem wrócimy, oboje zaśniemy i wszystko się skończy sennikiem babilońskim. Pokaż no się. Krawat krzywo, zawiążże od nowa.

Profesor Szczupaczyński, zdetonowany takim niedocenieniem jego dowcipu, przemilczał kwestię kamienia księżycowego i jak niepyszny wrócił do przedpokoju, by zawiązać krawat po raz piąty.

* * *

Nie żeby Zofia miała dalej do męża pretensje o to, że nie chciał się wybrać do Beringerów; jej niecierpliwość brała się raczej z ekscytacji. Nieskłonna do przesady ani łatwowierności, miała w sobie wszakże pragnienie przeżywania rzeczy niezwykłych i nowych, a seans spirytystyczny z pewnością do takich należał i wprost nie mogła się go doczekać. W gruncie rzeczy nie dbała wiele, czy duchy faktycznie istnieją, telepią stołami i popukują w mahoń, albo czy ektoplazma jest nadnaturalną, zaświatową substancją, czy może watoliną nasączoną smalcem lub gazą z kurzym białkiem. Liczyło się tylko to, że rozpościerał się teraz przed nią nie tylko zimowy Kraków, widziany zza okienka dorożki, ale i wspaniały wieczór: medium, wirujący stolik, goście z zaświatów, podejrzane indywidua. Takie atrakcje nie byłyby możliwe u Szczupaczyńskich, ale Beringerowie byli niepomiernie bardziej światowi; nie aż tak może jak Pareńscy, z ich nieznośnie wielkim pałacem i salonem, gromadzącym wszystkich, od luminarzy kultury i nauki po szlifibruków z bohemy – ale można się było spodziewać nawet osób, którym gdzie indziej nie podano by ręki (myśl ta kiedy indziej by ją rozsierdziła, a tym razem, co dziwne, pociągała). Pan domu był bowiem, jak lubił o sobie mawiać, człowiekiem o umyśle otwartym i śledził najnowsze prądy; swoje znaczenie miało i to, że pani Beringerowa numer dwa, która nastała po śmierci pani Beringerowej numer jeden, była osóbką od męża młodszą, bo bez mała w wieku własnej pasierbicy, i obracała się w kręgach artystowskich, co pozostawało nie bez wpływu na jej reputację.

Dorożka tymczasem, minąwszy klasztor Felicjanek – zagłębiony w ziemię znacznie bardziej, niż wskazywałaby na to jego krótka historia – dotarła na róg ulic Smoleńsk i Retoryka, a Zofia zapłaciła za kurs, wyjątkowo bez żalu, tak była pogrążona w myślach o czekających ją zaraz wspaniałościach. Niestety, z powodu tego rozkojarzenia – ale przede wszystkim z winy woźnicy, który stanął zupełnie niefrasobliwie – wysiadając, wdepnęła stopą w sam środek kałuży, otaczającej Dom Egipski niczym błotnista fosa.

– Jakżeście podjechali, dobry człowieku? – fuknęła, szacując szkody przy bladym świetle latarni.

– Pani dyrektorowa tak się nie bzdyczy – odparł spokojnie. – Gdziesik indzie miałem stanąć? Dyć tu wszędy jednako.

Dla wzmocnienia swojego argumentu zatoczył ręką koło, przyłożył dłoń do czapki w pożegnalnym geście i ruszył przed siebie. Koła zaterkotały na spinającym dwa brzegi Rudawy drewnianym mostku.

Choć w iście egipskich ciemnościach niewiele dało się zobaczyć, trudno było woźnicy odmówić racji. Dzień był dość ciepły i śnieg, którego napadało zeszłej nocy, zdążył się już prawie zupełnie roztopić, zamieniając ulicę Smoleńsk w rzeczkę błota, z której gdzieniegdzie tylko wystawały bezpieczne wysepki. W Krakowie rzadko zgadzano się w jakiejkolwiek kwestii, ale panował dość powszechny konsensus, że o nowe, rozbudowujące się dzielnice magistrat dba w stopniu dalece niewystarczającym. Nie odgarniano śniegu z ulic, nie posypywano ich piaskiem i – o czym dobitnie zaświadczały trzewiki profesorowej Szczupaczyńskiej – nie oczyszczano z błota.

„Czy to nie właśnie gdzieś pod Smoleńskiem Napoleon powiedział, że odkrył piąty żywioł? – pomyślała Zofia, z wściekłością wycierając ubłocony obcas o balustradę mostku. – Nie zdziwiłabym się, gdyby to było w Polsce”.

Tymczasem wody płynącej w dole rzeczki – bo trudno było nazwać ją rzeką, a co dopiero Nilem – wciąż były skute lodem, który tu i ówdzie więził ogołocone z liści gałęzie rozłożystych wierzb, porastających prawy brzeg Rudawy. Nie słychać było normalnego tu w porze letniej rechotu żab (choć zza domów dobiegł właśnie gwizd nieodległej kolei cyrkumwalacyjnej) i w świetle księżyca ta „błotnista wylęgarnia miazmatów cholerycznych”, jak mówił o niej Ignacy, sprawiała zupełnie przyjemne, niemalże romantyczne wrażenie. Szczupaczyńska ciekawa była, czy dostrzeże stojącą paręset metrów dalej willę przy placu Latarnia, gdzie ostatnich dni dożywał mistrz Kossak, ale na to było jednak za ciemno. Spojrzała więc w drugą stronę i powiodła wzrokiem za oddalającą się dorożką, która jechała niespiesznie w stronę wolskiej rogatki. Na prawie bezchmurnym, usianym gwiazdami niebie rysowały się stojące po przeciwnej stronie Rudawy eleganckie szczyty kamienic z czerwonej cegły, podobne _palazzi_ wznoszącym się dumnie nad kanałami Wenecji. W jednej z nich – może nawet tam, gdzie w tej samej chwili na drugim piętrze zapaliły się światła – mieszkał sam architekt, pan Talowski, twórca tego zakątka menażeryjnego. „Dom Pod Osłem, Pod Żabą, może i pod jakimś jeszcze innym zwierzęciem… Osobliwe nazwy – pomyślała lokatorka domu Pod Pawiem – osobliwe, ale domy, trzeba przyznać, szykowne i nie wstyd byłoby w takich zamieszkać. Gdybyż tylko Ignacy nie był taki uparty”.

Nic jednak nie mogło się równać dziwacznością z budowlą, przed którą stanęła. Spojrzała w górę, na tyle, na ile pozwalał wąski pas ziemi przed fasadą. Chcąc lepiej się jej przyjrzeć – widywała ją już przecież przelotnie, ale nie w tak wyjątkowy, nabrzmiały duchowością wieczór jak ten – cofnęła się o parę kroków i oparła o żeliwną barierkę, wystawioną na brzegu dopiero co wymurowanego nabrzeża Rudawy. Szczyt budynku, zwieńczony barwnym gzymsem, ginął gdzieś w ciemnościach, spuściła więc wzrok, który zaczął błądzić po tajemniczych znakach pokrywających fasadę: figurach geometrycznych, dziwacznych krzyżach z pętelką, a przede wszystkim po całym mitologicznym zwierzyńcu. Były tam skarabeusze, ibisy, szakale, węże, sowy, czaple, a nawet – jak zauważyła z pewnym zdziwieniem – jakieś gęsi czy kaczki. Naczółki okien na parterze ozdobione były uskrzydlonymi tarczami słonecznymi, przez całą zaś długość fasady biegła tajemnicza inskrypcja; wedle projektanta miała to być inwokacja do pogańskich bóstw egipskich, przepisana z jakichś starożytnych papirusów.

Kiedy przed trzema laty „Tygodnik Illustrowany” drukował powieść o młodym faraonie, Retoryka stała się popularnym celem przechadzek czytelników, którzy chcieli na własne oczy ujrzeć choćby namiastkę miejsc opisywanych przez pana Prusa. Profesorostwo Szczupaczyńscy także wybrali się na spacer wzdłuż Rudawy, żeby obejrzeć świeżo oddany do użytku Dom i móc potem podzielić się opiniami na jego temat. Ignacy nie wiedział wprawdzie wiele o starożytnym Egipcie (choć, jak podkreślał, wypreparował niegdyś kilkanaście skarabeuszy), ale pewien jego młody kolega ze śniadanek u Hawełki – jakiś Bąkowski czy Bińkowski – miał się zżymać, że to „bzdury zupełne, skopiowane bez ładu i składu z rycin w niemieckich encyklopediach”. Zofia nie miała pewności, jaka jest prawda (zbyt dobrze znała swojego męża, by bezkrytycznie ufać we wszystko, co mówią profesorowie uniwersytetu), ale musiała przyznać, że pokrywające mur ze złotawego piaskowca żywe polichromie – czerwone, niebieskie, zielone, żółte – tak czy owak robiły wrażenie.

Najbardziej imponujące było jednak monumentalne wejście do kamienicy. Portyk wspierał się na dwóch nader solidnych kolumnach, zupełnie wszakże odmiennych od tych, które tu i ówdzie widywało się w Krakowie, wieńczyły je bowiem kapitele w kształcie szerokich kielichów lotosu. Wrót – bo wejście trudno było nazwać po prostu bramą – owych wrót rzeźbionych w uskrzydlone słońca strzegły siedzące na postumentach dwa sfinksy, wpatrujące się w siebie jak urzeczone, całości zaś dopełniały dwa strzeliste obeliski, co najmniej czterometrowe, szczytami sięgały bowiem aż połowy pierwszego piętra. „Ciekawe, jak często trzeba je czyścić z gołębich odchodów – pomyślała Zofia, której myśli zawsze krążyły wokół spraw praktycznych. – Takie sfinksy na poziomie ulicy to jeszcze żadna sztuka, posyła się dziewczynę ze szmatą i po krzyku. Ale obelisk? Nie mówiąc już o faraonie”.

Każde okno na pierwszym piętrze okalała bowiem para faraonów w hieratycznej pozie, a jakby tego było mało, na masywnym portyku – sprytnie ukrywającym balkon – siedziało jeszcze dwóch, czy dwoje może, starożytnych monarchów w przedziwnych koronach, przypominających skrzyżowanie liry z gerydonem. Kamienne lica rozświetlał im blask bijący z centralnych okien, za którymi musiał się znajdować salon doktorostwa Beringerów zapełniający się przybyszami.

Gdyby nie to światło i gwar, słyszalny nawet z miejsca, gdzie stała Szczupaczyńska, mogłoby się wydawać, że Dom Egipski jest opuszczoną pozostałością po cywilizacji sprzed tysięcy lat, budowlą, która cudem jakimś znalazła się na lechickiej ziemi, w dodatku nietknięta zębem czasu. W pozostałych oknach nie było widać nawet blasku świecy, nie poruszyła się żadna zasłona, za którą skrywałaby się ciekawska sąsiadka. Ba, nawet stróż nie wychynął z ciemności, żeby zażądać dwudziestu centów szpery za otwarcie bramy po zmroku. W ciemnych oknach odbijała się

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: