Sedan - ebook
Sedan - ebook
Sedan jest jedynym zbiorem autobiografizowanych opowiadań Pawła Hertza, zbiorem, przedstawiającym czasy przedwojenne, wojenne i nową powojenną rzeczywistość. Jest to opis upadku i wewnętrznej destrukcji świata kultury mieszczańskiej. W tej przejmującej opowieści o nieistniejącej epoce, przedmiotach i ludziach, którzy przeminęli, stali się wręcz niewyraźnym wspomnieniem, Hertz ukrył wiele kluczy i niejasnych obrazów, które zmuszają czytelnika do uważnej lektury, jednocześnie wciągają go w tragedię, jaką przeżył świat, w nieco romantycznej perspektywie.
Spis treści
Sedan
Ucieczka z krainy Lambertów
Dymitr Mojsiuk
Porwanie Europy
Marcin Król, Posłowie
Marek Zagańczyk, Nota wydawcy
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-117-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stefanowi Żółkiewskiemu
Byłem wytrwałym turystą. Byłem cierpliwym turystą w owych latach przedwojennych, gdy sądziliśmy, że wolno się nam tylko przypatrywać temu wielkiemu i rozległemu spektaklowi, który dwudziestoletnim, a przecież już bardzo zmęczonym oczom dawał niewielki kontynent, otoczony z trzech stron wodami rozmaitego koloru — od burego La Manche’u do błękitnego Adriatyku i czerni niewielkiego morza Marmara — zaś z czwartej przylepiony jak ucho glinianego dzbana do ciężkiego, brunatnego naczynia Azji.
Spektakl trwał od wielu lat. Pod skoczną muzyczkę Offenbacha, a potem w takt french-kankana przechodziły klęski, jedna po drugiej, jak widma wypłoszone przez naszych dziadków i ojców.
Z lekcji historii pamiętałem nazwę „Sedan” — i to słowo, którego dźwięk był podobny do odgłosu zbutwiałego pnia, gdy stacza się z wysokiego wzgórza, stało się dla mnie synonimem wszelkiej klęski i wszelkiej śmierci, jaka nas czeka i przed jaką nikt nie potrafi się obronić. Tyle naszego — uczyły podręczniki historii i geografii, owe stacje męki przemijającego czasu — ile zdołamy zamknąć pod powieką, ile zapamiętamy z melodii.
Owego czasu mieszkałem w wielkim i pięknym mieście. Dziś, zamienione w wysoki, pokryty na wiosnę młodymi trawami, kopiec gruzów, na którym, jakby je dzieci ustawiły dla zabawy, gdzieniegdzie stoją fragmenty nieludzkiej architektury, może ono służyć jako piękny i klasyczny przykład tego, co w dzieciństwie nazywałem Sedanem. Ale dla mnie ten bolesny krajobraz ruin jest jak dobrze znany pejzaż ulubionego malarza. Potrafię z zamkniętymi oczyma wskazać drogę wśród gruzów i wywieść podróżnego poza ramy strasznego obrazu ku zielonym i beztroskim okolicom.
Mieszkałem bowiem w tym mieście wiele lat, zanim zacząłem szukać miast piękniejszych. Już wtedy każdy dom i każda ulica kryły w swoim żywym i barwnym kształcie zalążek ruin. Miasto wydawało się wzniesione na fundamentach klęski.
Byłem smutnym dzieckiem mojego czasu, rosłem sam, pełen pogardy dla ludzkich spraw moich rodziców, pełen lekceważenia dla rówieśników: oni bowiem, jak to zauważyłem, przyjmowali obraz świata łatwowiernie, nie podejrzewając, że kryje w sobie ogromną ruinę i ciszę, która przyjdzie i zakończy, niby dobrze skonstruowana muzyczna fraza, kanonadę artylerii i płacz dziecka w spalonym domu pod rozdartym jak papier dachem.
Moi rodzice dali mi wychowanie staranne. Nie wspominam tu o latach wczesnego dzieciństwa, kiedy to stosowano do mnie najnowsze zdobycze pedagogiki i higieny, każąc mi biegać z gołymi kolanami w zawalone śniegiem dni zimy. Biegałem posłusznie, szczękając zębami, a jedyną pociechą powstrzymującą łzy było to, że tuż pod zsiniałym z zimna kolanem zaczynał się brzeg prawdziwej szkockiej skarpetki. Takich skarpetek nie posiadał żaden z pogardzanych przeze mnie rówieśników. Były one przywiezione przez mojego ojca z dalekiej podróży w liczbie dwóch tuzinów.
Świadomość, że miasto, w którym żyję, nie jest jedynym miastem na tej ziemi, obudziła się we mnie o wiele wcześniej, jeszcze zanim przyoblekłem moje nogi w ową szkocką wełnę. Skórzane walizy moich rodziców, a zwłaszcza pewien neseser matki oklejony niemal całkowicie kolorowymi nalepkami, na których widniały nazwy hoteli i miast, a czasem też — jak na przykład na trójkątnej nalepce z Agrygentu — malownicze widoki, były moim pierwszym podręcznikiem geografii. Nie wątpiłem wówczas, że miasta ukryte za nazwami, które wymawiałem pieszczotliwie i nieprawidłowo, nie są zupełnie podobne do miasta, w którym żyłem, a ulice w nich są na pewno bardziej interesujące niż nasza zamożna i pusta ulica. Przypuszczałem również, że domy nieznanych miast nie są wcale tak spokojne i smutne jak nasz bogaty dom, gdzie na każdym piętrze od frontu stały we wnękach alabastrowe, malowane figury przedstawiające jedną i tę samą postać — dziewczynę z dzbanem na ramieniu. Wzdłuż pięter, od dachu aż do parteru, zwisała gruba lina z brązu, zakończona wielką kolorową latarnią, w której syczał gaz.
Rodzice porzucali mnie często dla długich podróży, z których wracali w nowych strojach, wlokąc za sobą zapach angielskiej lawendy i pulmanowskich wagonów. Wieźli mi rozmaite dary, ale ja obawiałem się tych darów, bo w każdym z nich tkwiło cudze — nie moje — wspomnienie miasta, ulicy i magazynu, gdzie dar ów był kupiony. Myślę, że już wtedy zazdrościłem moim rodzicom przeczuwanej przeze mnie rozkoszy podróżowania. Wyrażało się to przede wszystkim w kolekcjonowaniu znaczków pocztowych.
Moja matka, zapewne tylko wskutek tak częstego w tej dziedzinie nieporozumienia, urodziła się w bogatym, mieszczańskim domu. Nie znam historii jej dzieciństwa i młodości, znaliśmy się krótko i mało. Nie przypuszczam jednak, by jej dzieciństwo i młodość były lepsze od tych samych pór mojego własnego życia. Wśród niewielu zachowanych fotografii jest tylko jedna, na której moja matka wydaje się szczęśliwa. Młoda kobieta w długiej sukni, w wielkim kapeluszu z piórami, w długich rękawiczkach, które zachowały swój połysk nawet na tym pożółkłym zdjęciu, siedzi w powozie zaprzężonym w dwa konie, a na koźle — woźnica w meloniku. Na odwrocie czytam krótki napis: „Bayreuth, moja pierwsza podróż” — i data tak dziś odległa, że już obojętna. Przez wiele lat, bo z dzieciństwa pamiętam tę fotografię, nie rozumiałem, co znaczy słowo Bayreuth. Później, gdy już nieco poznałem geografię, umieściłem wagnerowską stolicę w Syrii — błąd znany wszystkim trzecioklasistom, którzy mylą Beyrut i Bayreuth.
Dziś jednak, po latach, gdy rozumiem już słowo Bayreuth, przestaję rozumieć resztę napisu: „moja pierwsza podróż”. Nie same słowa, oczywiście, są niezrozumiałe; ale ten wyraz szczęścia w oczach mojej matki napełnia mnie przestrachem i chciałbym jej powiedzieć, że właśnie pierwsza podróż jest fatalna, że od niej rozpoczyna się klęska. Nigdy bowiem nie bywamy syci podróży, wciąż staramy się ją przedłużać, powtarzać, w nadziei, że jej uroki przesłonią nam prawdziwy obraz świata. Ale nadzieja ta jest złudna i z każdej podróży przywozi się serce coraz bardziej puste i coraz bardziej opuszczone kąciki ust lękających się jeszcze wypowiedzieć słowo: „klęska”.
Czego szukała moja matka w Bayreuth w pierwszym dziesiątku lat tego stulecia? Czy poprzez tętent cwałujących Walkirii słychać było jeszcze skoczny marsz z Orfeusza? Te dwie muzyki dzieliło tak niewiele czasu! A tętent Walkirii bez dalekiego echa Offenbachowskiej muzyczki nie wróżył przecież nic dobrego u progu 1914 roku. Czy matka o tym wiedziała? Myślę, że nie wiedziała o tym wraz z całym swoim pokoleniem. Smak przyszłych klęsk miał towarzyszyć dopiero następnemu pokoleniu.
Niekiedy odnaleziony list albo fotografia dostarczają nam więcej wiadomości o człowieku niż wieloletnie przebywanie z nim pod jednym dachem. Co do mnie, wierzę bardziej dokumentom dotyczącym rzeczy i ludzi, mniej ufam wiedzy, która płynie ze źródeł bezpośrednich. Dlatego też żadne z bezpośrednich wspomnień o matce nie mówi o niej tyle, ile mogę się dowiedzieć z tej fotografii. Konwencja, jaką zawarło mieszczaństwo z otaczającym je światem w okresie trzeźwego dyskontowania swojego romantyzmu i swoich uniesień sprzed lat stu, była bardzo surowa. Pokolenie mojej matki nie miało ochoty zrywać tej konwencji — miało to uczynić dopiero pokolenie następne. Ale cała historia obyczajów końca dziewiętnastego i początku dwudziestego stulecia uczy nas o powolnym wyłamywaniu się jednostek pochodzenia mieszczańskiego z ciasnego kręgu konwencji. Spętana długą suknią z ogonem — tym widomym znakiem zgody na to, że nie będzie się poruszać szybciej od innych — matka moja potrafiła powetować sobie tę zgodę pogardliwym traktowaniem ludzi swojej sfery, choć ulegała tym samym co i oni prawom. Pogarda wyrażała się między innymi w tym, że utrzymywała chłodne, choć bardzo poprawne stosunki z rodziną swego męża, a mojego ojca. Dzięki matce nie znałem prawie tej rodziny bogatych fabrykantów i solidnych kupców; nie znałem ich żon, dzieci, domów, skomplikowanych ceremonii rocznic, złotych wesel, ślubów i pogrzebów — tych wszystkich znaków, którymi mierzą swoje dzieje rody mieszczańskie. Były tylko znaki mojego wzrastania: nacięte we framudze drzwi do pokoju matki i opatrzone kolejnymi datami.
Porzucając smutne dzieciństwo, jak się porzuca niezamieszkałe pokoje, wszedłem w młodość znaczoną przeważnie podróżami jak walizki rodziców barwnymi etykietami hoteli.
Uroki Europy, po której podróżowałem cierpliwie, wciąż odnajdując znajome z dzieciństwa widmo ruiny, znużyły mnie szybko. Po dwóch latach wiedziałem już z góry, co mi ofiarować może ten kontynent. Poranki w Szwajcarii; wieczory w Austrii pachnącej młodym, cierpkim winem, miękką skórą pantofli, waliz i neseserów wystawionych w witrynach Grabenu i Opernringu. Włochy zapraszały gadatliwie i pozwalały oglądać prawdziwe ruiny, tak harmonijne i piękne, że nie kojarzyły się już wcale ze słowem dzieciństwa: „Sedan”.
W rzymskich i etruskich ruinach nie widziałem Sedanu. Porosłe trawą lub wypalone słońcem leżały białe, martwe i spokojne jak wyrzucone z kubka kości. Widmo ruin majaczyło tylko zza gwarnych, żywych, pełnych światła metropolii.
W tym okresie, jak niegdyś znaczki pocztowe, kolekcjonowałem nazwy wielkich linii kolejowych, łączących klimaty i narody. Znałem bieg Nordów i Orientów tak dokładnie, jak uczeń zna krwiobieg. Europa, jak mi się wtedy jeszcze zdawało, była pięknym ciałem, a linie kolejowe wiązały ją niby arterie i żyły. Nie byłem nigdy wierzący, ale pamiętam, że wnętrza wielkich biur podróży odwiedzałem z nabożeństwem. Ceniłem bowiem bardzo liturgię odjazdów.
Gdzie indziej wspominałem już o tym, że choć znałem miasta i kraje, kochałem pejzaże i muzea, to jednak nie znałem ludzi, a co gorsza — nie kochałem ich wcale. Po prostu byli zbyteczni w tym świecie, gdzie dzięki pieniądzom mojego ojca i wychowaniu, jakie mi dała matka, mogłem poruszać się swobodnie, nigdy się o nich nie ocierając. Jedyną kategorią ludzi, jaką musiałem brać pod uwagę w moich rachubach codziennego życia, to była kategoria tych, którzy pracowali dla mnie albo też zamiast mnie. Zdawałem sobie przecież sprawę, że dla mojego głębokiego snu potrzebne jest czyjeś nieustanne czuwanie.
Świat był pusty i pustoszałem w nim coraz to bardziej wraz z całym pokoleniem. Nadchodził czas, gdy ludne obszary Europy miały się zamienić w wielki festiwal wagnerowski. Zza sceny dobiegał coraz głośniejszy tętent Walkirii.
Poprzednie pokolenia słyszały w nim może tylko muzykę. Ale my byliśmy urodzeni za późno dla samej już tylko muzyki, a o setki lat za wcześnie dla świata bezruchu, sytości i spektatorstwa — dla świata, który kiedyś powstanie, jeśli zaorzemy traktorami każdy cal ziemi, jeśli pokryjemy fabrykami każdy metr kwadratowy naszych miast.
Turyści, którzy w owych latach jeździli cierpliwie od miasta do miasta niby komiwojażerowie wielkiego przedsiębiorstwa o gęsto rozsianych filiach, choć zmieniali języki, nie zmieniali przecież treści prowadzonych rozmów. Niewielki nasz kontynent, mimo iż był jednolitą prawie całością, krył wiele godnych zwiedzania miejsc, o których jednak nie wiedzieli turyści. Podróże na Lido biegły inną trasą niż deportacje na Lipari. Kto wiedział o celach więzienia we Fresnes, położonym o kilkanaście kilometrów od Paryża? Plaże Riwiery kończyły się tam, gdzie się zaczynały obozy dla hiszpańskich uchodźców. Podróżny, mijając zielony pas wiedeńskich ringów, nie wiedział, że w tym samym mieście jest jeszcze inna strefa: Karl-Marx-Hof.
Z racji tej niewiedzy turyści uważali się za sól ziemi, choć, jak rzekłem, byli tylko komiwojażerami. Jeśli nawet usiłowali niekiedy przez ciekawość, nigdy przez współczucie, opuścić swoją martwą zonę domniemanej samotności i wychodzili na spotkanie ludziom prostym, to mieli głębokie przeświadczenie, że popełniają akt chwilowej abdykacji. Odkładali koronę, berło i jabłko, zstępowali pomiędzy śmiertelnych, ale już po chwili wracali zniechęceni i pogardliwi. Nie potrafili nigdy dorzucić do wiedzy o rzeczach odrobiny wiedzy o ludziach, a to dlatego, że rozpatrywali każdego oddzielnie, przyglądali mu się jak lwu w ogrodzie zoologicznym i z rozczarowaniem mówili potem, że ten lew nie ryczy. Tak się to działo, że oglądając obrazy Holendrów i znając historię całego malarstwa, turyści wiedzieli więcej o obrazie, niż mogliby dowiedzieć się o prawach, jakie rządziły tym, kto obraz namalował.
Lata, które oddzielały dojrzałość mojego pokolenia od wielkiego Sedanu naszych pojęć o świecie, kazały nam zdecydować, iż jedyną wartością jest sztuka, że należy trwać na pozycjach bezwładu i bierności, żyć niechętnie, a przede wszystkim strzec pilnie naszego stanu posiadania materialnego, który pozwalał na formowanie takiej ideologii. Broniąc się w myślach przed nadciągającą klęską, oczekiwaliśmy jej stamtąd, skąd nie mogła nadejść. Klęska bowiem była w nas samych, w naszej decyzji bezruchu i bierności.
Myślę, że wspomnienia tych lat mogą być dziś zajmujące i pożyteczne, a nawet można z nich będzie kiedyś odczytać prawdę o czasie, z którego tak byliśmy dumni. Czytelnik, zwiedziony formą pamiętnika, niech pamięta, że gdyby zastąpić imiona własne, nazwy miast i opisywane zdarzenia innym ich zespołem, to zmiana taka w niczym nie naruszyłaby mojej konstrukcji. Po cóż więc piszę fikcyjny pamiętnik? Powieść wymagałaby rozszerzenia pola obserwacji, mnie zaś zależy na analizie drobiazgowej, na operacji szybkiej i precyzyjnej. Powieść zapewne zmusiłaby mnie do wyciągania wniosków. Wolę jednak nie wyciągać wniosków, gdyż tę pracę wykonała za mnie historia, gorzko, choć bezbłędnie. Moja praca polega już tylko na sprowadzeniu ludzi, zdarzeń i rzeczy do matematycznego wzoru, w którym uwidoczni się ich współzależność.
Uprzedzając czytelnika o celowo skonstruowanej fikcji pamiętnikarskiej, muszę go jednocześnie uprzedzić, że zespół zdarzeń, który mu przedstawię, jest typowy dla niedawno umarłego czasu. Niech nikt tego czasu nie opłakuje. Był piękny, to prawda, ale był nieludzki. Przypatrzmy mu się uważnie:
Dzieciństwo i wczesna młodość, spędzone w izolacji w pięknej dzielnicy mojego rodzinnego miasta, nie wydały dobrego owocu. Nie będę tu wdawał się w szczegóły, zajęłoby to bowiem zbyt wiele czasu i nie zmieniło w niczym tego obiektywnego faktu, że pewnej zimy znalazłem się w wiedeńskim sanatorium, gdzie doktor W., znany i ceniony psychoanalityk, miał mnie wyleczyć z ostrej neurastenii. Rodzice moi, którzy zaopatrywali mnie w przedmioty i odzież z najdroższych magazynów, byli zdania, że równowagę ducha najlepiej zakupić dla mnie w ówczesnym Wiedniu, owym magazynie tej niepełnej i jednostronnej, jak to już dobrze wiemy, wiedzy o człowieku, jaką jest psychoanaliza. Decyzji tej poddałem się dość chętnie, nie dlatego bynajmniej, że chciałem zostać wyleczony, lecz raczej dlatego, że interesowała mnie sama metoda. W owym czasie, dzięki pilnemu obserwowaniu dookolnych zjawisk i dość skrupulatnemu podpatrywaniu świata, doszedłem już do przeświadczenia, że sprawy człowieka nie tkwią bynajmniej w nim samym, lecz poza nim, w ogromnym, otaczającym go splocie zdarzeń. Podejrzewałem, że zdarzenia te podlegają jakimś naturalnym prawom, jak bieg rzeki czy ruch obłoków na niebie, że nie kieruje nimi przypadek; ale te podejrzenia rysowały się jeszcze bardzo mgliście.
Wiedeń był tej zimy jak wielka, ciężka głowa osadzona na zbyt drobnym korpusie. Ten kraj, żyjący z galanterii skórzanej i śniegu sprzedawanego pod narty angielskich turystów na Semmeringu, był poddany surowym prawom, które rządziły w owych latach Europą. Ale gdy wielkie państwa na zachodzie oddychały z trudem pod ciężarem bezrobocia i kryzysów, maleńka Austria wydawała ostatnie tchnienie. To wszystko nic mnie jednak wtedy nie obchodziło. Ze względów estetycznych wolałem kryptę Kapucynów, gdzie spoczywali rzędem członkowie rodu Habsburgów niż zryte kulami jak ospą młode czoło austriackiej republiki: Karl-Marx-Hof. Mieszkałem w modnym sanatorium w Hietzingu. Poprzez gęste drzewa okalające pawilon, w którym mieścił się mój pokój, nie tylko nie dobiegały wieści, lecz nawet słabo słychać było dzwonki tramwajów lub turkot samochodów. Była zima.
Doktor W. przed rozpoczęciem seansów psychoanalitycznych pragnął mnie kompletnie odizolować od otoczenia. Toteż byłem oddzielony i od uroków, i od niepokoju świata. Odsunięto ode mnie książki i gazety, odebrano mi notes i wieczne pióro. Regulamin izolacji zabraniał posiadania jakichkolwiek przedmiotów ostrych lub takich, które, zmieniając swoje pierwotne przeznaczenie, mogłyby stanąć na usługi śmierci. Pozbawiono mnie krawata, sznurowadeł, maszynki do golenia i srebrnego noża do papieru. W tej sytuacji czas nie miał już żadnego znaczenia, toteż odebrano mi zegarek. Początkowo bawiła mnie ta ostrożność, gdyż myśl o gwałtownej śmierci była mi obca. Groziła mi natomiast śmierć inna, polegająca na nieustannie rozluźniającym się kontakcie ze światem, na niemożliwości porozumienia się z ludźmi, na bezradnej obserwacji zdarzeń, w których nie potrafiłem brać udziału.
Przywiązywałem ogromne znaczenie do przedmiotów codziennego użytku, które rozmieszczamy każdego ranka w dziesięciu kieszeniach naszego ubrania, a każdego wieczora rozkładamy starannie na szklanym blacie nocnego stolika, w mdłym świetle lampy zapalonej dla bezsennego czuwania. Gdy leżą tak obok nas, wiemy, że stanowią zespół poddany naszej administracji, czuwamy nad nimi i czuwamy w ten sposób nad sobą. Napełniając nasze Watermany, osadzając nowy kamień w zapalniczkach, nakręcając zegarek — pielęgnujemy naszą myśl, nasz nałóg i czas.
Byłem więc jak więzień. Ale, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, nie czułem się pokrzywdzony. Przypomniałem sobie bowiem zdanie z jakiejś książki, której bohater twierdzi, że jeśli ktoś choć jeden dzień spędził na wolności, ten może przez całe życie przesiedzieć w więzieniu. Nikt przecież nie jest w stanie odebrać mu wspomnień, a te wspomnienia można zawsze rozszczepiać na czworo, każdą część znów na czworo — i jeśli jednego dnia przypomnę sobie stół, przy którym siedziałem, to następnego dnia będę mógł wspominać rysunek słojów drzewa, z którego ten stół zrobiono.
Po wielu dniach zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że stan, w jakim się znajdowałem (brak poczucia miejsca, czasu, a przede wszystkim świadomość, iż wystarczy wyjść poza złocone sztachety sanatoryjnego parku, by znaleźć się w wielkim, żywym mieście), nie tylko nie sprawia mi przykrości, lecz przeciwnie, sprzyja temu, do czego bezwolnie, ale nieuchronnie zdążałem. Sanatorium było miejscem eksterytorialnym, cudzoziemską koncesją w egzotycznym mieście. Działały tu inne przepisy i inne były prawa. Tu nie tylko wolno było odrzucić wszelką myśl o poznaniu otaczającego nas świata, lecz nawet wzbraniano nam tych myśli.
Nie były to już czasy spokojne. Pachniało prochem i krwią. Choć dla mnie istniały tylko wonne zapachy wody kolońskiej, czystej bielizny i dobrego tytoniu, dla innych bywały zapachy inne — fosgen lub zapach wapiennego dołu. Widoki w tych latach również nie były jednakowe dla wszystkich: jednym — zarośnięta różami willa Mills lub teatr grecki w Taorminie, innym — drut kolczasty połyskujący w martwym świetle bitewnego dnia. Nad jednymi sprawowali opiekę policjanci w niebieskich mundurach, nad innymi — szpicel z podniesionym kołnierzem palta. Naprawdę nie było równości w niczym, ale ja nic jeszcze o tym nie wiedziałem i starałem się na razie poznać tylko połowę prawdy, tę połowę, która mówiła o mnie.
Jak w klasztorach, gdzie nowicjusza pozostawiają samego w wąskiej celi, by utwierdzał się w swoich pobożnych myślach, jak w więzieniach, gdzie przenosi się nieraz przestępcę politycznego z sali ogólnej do separatki, by tam, pozbawiony pomocy z zewnątrz, pomocy ludzkiego głosu i ludzkiego gestu, ludzkiej nadziei i wiary, nabrał przekonania do wyroku, który mu gotują sędziowie, tak samo i tu, w modnym wiedeńskim sanatorium, wydano mnie na pastwę samotności. Usiłowano mnie oddzielić od ludzkiego głosu i ludzkiego gestu, ale nie wiedziano, że ani głos, ani gest ludzki nie towarzyszyły moim myślom. Temu błędnemu mniemaniu zawdzięczam zapewne, że wtedy właśnie, w tym świeckim klasztorze, najbujniej owocowało we mnie drzewo pamięci. Nie było to jednak tylko czcze przypominanie sobie widoków, miast i twarzy, jak to bywa, gdy po długiej podróży rozpamiętujemy jej bieg. Tylko ci, co podróży nie odbyli do końca wskutek jakiejś niespodziewanej przeszkody, rozmyślają, zatrzymani w drodze, nie tylko nad tym, co widzieli, lecz przede wszystkim nad tym, dlaczego wybrali się w podróż. Podróże bowiem bywają rozmaite: takie, które odbywamy po to, by poznać lepiej i dokładniej świat, który nas otacza, i powrócić z zapasem doświadczeń pożytecznych dla wykonywanej pracy; i takie — by uniknąć poznania świata, by nie powracać do domu, gdzie nie czeka nas żadna praca. Pierwsze bywają uzupełnieniem studiów, zamknięciem czasu pierwszej młodości, drugie — straszną zabawą w chowanego przed samym sobą, kalejdoskopem w ręku dziecka, ucieczką przed wszelką odpowiedzialnością. Gdy naszych ojców i dziadków pytano w dzieciństwie: „kim chcesz zostać?”, odpowiadali: „inżynierem, lekarzem, kupcem albo adwokatem”. Jeśliby zapytano o to samo kogokolwiek z nas, odparłby: „chcę być cudzoziemcem”. Znaczyło to tyle, co: nie chcę ponosić za nic odpowiedzialności, chcę mieszkać w zonie eksterytorialnej, w cudzoziemskiej koncesji, którą zdobyli dla mnie inni.
Dwa tygodnie spędzone w sanatoryjnej samotności były jak odświeżający postój, jak głęboki oddech, jak gdyby ktoś rozsądny zatrzymał mnie w ucieczce, chwytając za połę płaszcza. W tym czasie owocowało drzewo pamięci.
Pewnego dnia doktor W. wezwał mnie do swojego gabinetu, aby rozpocząć wreszcie cykl seansów. W dużej płóciennej teczce, która spoczywała na biurku doktora, leżały arkusze ewidencyjne obejmujące sprawy mojego ciała: można się było z nich dowiedzieć, ile ważę, jaki jest mój wzrost, jaki stopień sprawności odruchów, co widać w moim lewym płucu i z czego składa się mocz. Moje ciało, łącznie z jego najbardziej precyzyjnymi funkcjami, nie miało już dla doktora W. żadnych tajemnic. I oto teraz, gdy leżałem na wygodnej kanapie w kręgu światła zielonej stojącej lampy, miało się rozpocząć badanie tej nieuchwytnej reszty, która — zdaniem szkoły, reprezentowanej przez doktora W. — nie daje się wywnioskować ani z ciała samego pacjenta, ani ze stosunku, jaki istnieje między nim i światem. Metoda, której doktor W. był wybitnym przedstawicielem, tak modna w latach przedwojennych, a przeznaczona dla głębokich sondowań duszy ludzi o stałym miesięcznym dochodzie przewyższającym wielokrotnie dochód kilkudziesięciu obywateli, których wszelkie choroby leczono przy pomocy proszka aspiryny, wymagała odpowiedniej scenerii i stosownego rytuału.
Światło nie mogło być zbyt jaskrawe, pacjent winien leżeć swobodnie, jego świadomość — zachodzić mgłą jak oko w chwili, gdy już nie czuwamy, lecz jeszcze nie ogarnął nas sen. Wówczas to rozluźnia się nasza świadomość niby okrętowa lina i ciężki okręt grzechów spływa na wody miarowego gadulstwa. Zaczynamy myśleć, a raczej nie myśleć, lecz komunikować to, co się nam na myśl nasuwa w związku ze snem minionej nocy. Lekarz jak niewidoczny sędzia notuje nasze słowa i będzie z nich pisał na nas wyrok. O śmieszna, o okrutna zabawa w bóstwa, w tłumaczy delfickich wyroczni!
Kojarzyłem właśnie do odczytanych mi przez doktora W. moich własnych słów, w których był zawarty sen poprzedniej nocy w takim kształcie, w jakim go zdołałem zapamiętać.
— …korek… flora… niewielka moneta papieska… widzę długą ulicę… Doktorze! — przebudziłem się nagle jak chory z wielkiego snu. — Doktorze! Przecież to nie ma sensu!
Doktor stanął u wezgłowia jak anioł-stróż odpędzający złe moce i patrzył na mnie wzrokiem pełnym obawy i czułości:
— Jak to: „nie ma sensu”? Czy pan kojarzy?
— Nie. Po prostu powiedziałem: „to nie ma sensu”.
— Ach, tak! — w głosie doktora W. zabrzmiało znużone rozczarowanie. — To zupełnie normalny odruch. Przerwał pan tok kojarzenia, bo widocznie miał pan coś ważnego do zakomunikowania. Niech się pan położy! No, proszę: „…niewielka moneta papieska… widzę długą ulicę…”.
— …dochodzę do stacji… jakieś miasto… widzę napis nad dworcem…
Cisza. Słychać tylko, jak Waterman doktora sunie po papierze.
— Sedan! — zawołałem i zerwałem się z kanapy. Doktor znowu wstał zza biurka i popatrzył na mnie uważnie.
— Co to znaczy?
— Doktorze, tak nigdy do niczego nie dojdziemy. Źle mnie pan leczy. Źle pan leczy swoich pacjentów, doktorze. Chce pan, żeby zobaczyli samych siebie i żeby się pogodzili ze światem. To niemożliwe, bo oni nie są z nim nawet skłóceni. Po prostu nic o nim nie wiedzą. Są w niezgodzie tylko z tym obrazem świata, który w nich powstał, który się w nich nawarstwił. Ale o świecie nie wiedzą nic. Nawet go nie przeczuwają.
Doktor W. musiał potraktować to, co powiedziałem, jak dziecinny żart. Jego mistrz miał poważniejszych oponentów, on sam ileż to razy zbijał argumenty przeciwników teorii, która odrywała człowieka od zespołu spraw ludzkich, czyniąc go zabawką w ręku sił ciemnych i wrogich, drzemiących w piwnicach naszej podświadomości. Z bełkotu tych sił, z ich podskórnego nurtu, starał się doktor W. wyprowadzić prawdę oddzielną dla każdego pacjenta. I teraz, gdy tak wyraźnie zaprotestowałem przeciwko teorii, doktor potraktował ten sprzeciw jako jeszcze jedno ogniwo w długim, poprzerywanym łańcuchu słów-symbolów, które miały wreszcie zdradzić to, co we minie tkwiło, a co jego zdaniem było motorem moich stanów chorobowych. Ale ja wiedziałem już więcej dzięki owocującemu we mnie drzewu pamięci i niezgrabnie, po swojemu, odmówiłem zaufania teorii.
— Powiedział pan: „Sedan”. Co to znaczy? — nastawał doktor. — Niech się pan położy. Niech pan rozluźni świadomość. Niech pan rozluźni świadomość. Sedan… — powtórzył łagodnym głosem to słowo, które niosło z sobą szelest osypujących się ruin i głuchy odgłos staczającego się, zbutwiałego pnia.
— Sedan — powiedziałem spokojnie, siedząc wyprostowany na kanapie i patrząc w oczy doktorowi W. — Sedan to klęska. W ciągu tego czasu, który spędziłem tu w zamknięciu, odcięty, odizolowany od świata, zrozumiałem swoją klęskę… Niech pan tylko pomyśli, doktorze! Odebrano mi zegarek, krawat i wieczne pióro. Okazało się, że potrafię doskonale żyć bez tych wszystkich przedmiotów. Skazał mnie pan na zupełną samotność. Doskonale. Okazało się, że samotność wcale nie jest uciążliwa, że jej nawet nie odczuwam. Co to znaczy? To znaczy, że nic nie wiem o świecie, jeśli do niego nie tęsknię, że nie łączą mnie z nim żadne węzły, jeśli nie odczułem ich zerwania. Poniosłem jakąś niewątpliwą klęskę, bo dotychczas wydawało mi się, że między mną i światem trwa kłótnia, że jesteśmy obcy sobie i niepogodzeni. Tymczasem nie było między nami ani kłótni, ani zgody. Między nami nie było nigdy żadnych relacji. Dwa tygodnie beze mnie minęły dla świata niepostrzeżenie, dwa tygodnie bez świata dla mnie minęły również bez śladu. Kto zapytał o mnie, czy gdziekolwiek pozostało po mnie puste miejsce, czy jakakolwiek praca została przerwana, w jakim szeregu powstała luka? Nigdzie mnie nie brak, bo nie byłem nigdy notowany w kronikach świata.
— I to pan nazywa klęską? — zapytał zaciekawiony doktor.
— Tak, doktorze, to właśnie nazywam klęską. To, co uświadomiłem sobie w izolowanym pokoju pańskiego sanatorium, to mój pierwszy Sedan.
— Nie pan jeden…
— Wiem, że nie ja jeden. Wszyscy pańscy pacjenci są tacy sami jak ja: nienotowani w kronice świata. Jedyny ślad po nich to pański rejestr chorych. Nie pozostanie po nich nic prócz analizy moczu i biuletynu wagi. Czy sądzi pan, że to dość jak na człowieka?
— Pańskie warunki materialne nie zmuszają pana do wpisywania się w inne rejestry — zauważył ironicznie doktor.
— Otóż to właśnie: moje warunki materialne. Niech mi pan powie, doktorze, czy miał pan wielu pacjentów gorzej uposażonych ode mnie?
— Czy pan przypuszcza, że zaburzenia psychiczne są wyłącznie udziałem rentierów?
— Nie. Myślę tylko, że pańska metoda leczenia obowiązuje tylko w stosunku do rentierów. Jakoś pomaga im pan wierzyć, że ich małe nieszczęścia osobiste rosną z głębin niepojętych i ciemnych. Każe im pan brać udział w tych poszukiwaniach, prowadzi ich pan jak Wergiliusz Dantego do piekieł, które w gruncie rzeczy nie istnieją w pacjentach, lecz poza nimi: w ich funkcji, jaką wypełniają w tym świecie zbyt rozsądnym na to, by mógł tolerować próżnię.
— A jak by pan chciał ich leczyć? Odebrać renty, zmusić do fizycznej pracy, zdeklasować? Mój młody człowieku, to, co pan mówi, nie jest poważne. Przesiedział pan dwa tygodnie w samotności i dziś, zamiast odbywać jak należy swój seans, wybiega pan z tej samotności jak z wanny i woła pan: „Eureka!”. Czy nie sądzi pan, że to, co pan odkrył, musiało być łatwe do odkrycia, jeśli uczynił pan to tak szybko i tak niewiele wkładając w to pracy?
— Czy zdarzyło się panu, doktorze, zgubić jakiś przedmiot codziennego użytku, szukać go uparcie na stole i pod stołem, nie znaleźć, aż wreszcie po kilku dniach natrafić na zgubę w kieszeni, do której nawet nie próbował pan sięgać?
— Rozumiem. Co pan zamierza teraz robić? Czy przystąpi pan do pracy w fabryce? Czy może napisze pan gwałtowny list do ojca z żądaniem, by zaprzestano panu wysyłać pieniądze? To się często zdarza, ale to romantyzm, tani romantyzm!
— Niech mnie pan o to nie posądza. Wcale mi nie zależy na odkupieniu własnej klęski. Podejrzewam, że to nie jest tylko moja osobista sprawa. Ale to nieważne. Jestem zadowolony, że potrafiłem odkryć przyczyny mojej osobistej klęski, że udało mi się wystawić głowę poza granicę moich małych spraw. Wiem, że jeśli wychyliłbym się zbyt daleko, straciłbym równowagę. Wobec tego wystawiłem tylko głowę. Co zamierzam? Praktycznie — nic. Przerwę tylko pobyt w sanatorium, bo wydaje mi się, że pańska terapia jest już zbyteczna. Poszukiwania we mnie samym przyczynią się najwyżej do odsłonięcia powodów kilku niechęci i lęków, ale nie wyjaśnią mi, dlaczego pomiędzy mną i światem ciągnie się no man’s land, obszar nieuprawny i pustynny. Myślę, że to też nie jest moja osobista sprawa. Istnieje z pewnością jakaś hierarchia spraw w świecie. Można się jej podporządkować lub oprzeć, ale trzeba ją poznać.
— Cóż więc nazywa pan Sedanem?
— To miejsce, do którego dotarłem, gdy przekonałem się, że nie znam tej hierarchii.
— Przyznam panu, że dotychczas moi pacjenci uciekali dlatego, że nie chcieli się niczego dowiedzieć. Ta ucieczka po wiedzę od siebie do świata trochę mnie dziwi i zastanawia.
— Wydaje mi się, doktorze, że niedługo rozpocznie się powszechna ucieczka po wiedzę — od siebie do świata.
W gabinecie zaległo milczenie. Mimo szczelnej izolacji okien usłyszeliśmy obaj daleki ryk trąby i słabe oklaski miedzianych talerzy. To nadciągała wojskowa orkiestra. Urok tej barbarzyńskiej muzyki, jaką są dziarskie lub bohaterskie marsze, czarował mnie od dzieciństwa. Nie potrafiłem, co prawda, jak moi rówieśnicy, biec za nią, natomiast słuchałem jej zawsze z większym skupieniem niż oni, w chwili, gdy mnie mijała. Wojsko, straż pożarna — to były dla mnie instytucje świadczące o tym, że świat jest przecież jakoś zorganizowany, że o nic nie muszę się troszczyć. Wydęte policzki trębaczy i głos trąb wydawały mi się rekompensatą mojego milczenia. Moja niechęć do przyjmowania udziału w czymkolwiek wyrażała się również i w tym, że — jakkolwiek strofowano mnie za to surowo — nigdy nie podnosiłem przedmiotów, które nieostrożnie ronili na ziemię dorośli. Schylałem się, co prawda, wykonywałem wszystkie ruchy towarzyszące, ale przedmiot w tej samej chwili podnosiła już cudza ręka.
Miałem dość czasu od chwili, gdy usłyszałem pierwsze dźwięki wesołego marsza, by wszystko to sobie przypomnieć, uśmiechnąć się do siebie i zbliżyć się do wysokiego okna. Od szerokiej przedmiejskiej ulicy dzielił mnie prostokąt czarnej ziemi, gdzieniegdzie pokryty śniegiem; wiosną zamiast śniegu rosła tu zapewne gęsta zielona trawa. W tej chwili czoło oddziału ukazało się w polu widzenia jak na scenie. Podniosłem mimo woli rękę, by otworzyć okno. Doktor zbliżył się do mnie, dotknął moich palców, zaciśniętych już wokół niklowej klamki, i powiedział tonem serdecznej prośby: