- promocja
- W empik go
Sędzia - ebook
Sędzia - ebook
Dziennikarz Kuba Zimny pisze artykuł o Adamie Bonarze, właścicielu świetnie prosperującej firmy leasingowej, nagle pomówionym o oszukanie inwestorów na sumę 300 mln złotych. Bonar rozumie, że padł ofiarą manipulacji zmierzających do przejęcia jego firmy,
i rozpoczyna niebezpieczną akcję odwetową, w której będzie się musiał zmierzyć z dwoma bardzo silnymi przeciwnikami: Księżnym, byłym funkcjonariuszem SB, a obecnie prezesem banku, i bezwzględnym sędzią Foglem. Bonara czeka wiele kłopotów, a czytelnika – lawina dramatycznych zdarzeń, z dwoma morderstwami włącznie.
„Sędzia” to trzymający w napięciu thriller prawniczy, demaskujący powiązania między politykami, finansistami i cynicznymi prawnikami, którzy zapewniają przestępcom niekaralność i swobodę działania. Mariusz Zielke kolejny raz zdziera obnaża prawdziwe oblicze świata finansjery i kreśli prawdziwe oblicze świata, w którym prawo jest dla bogatych, a nie dla biednych.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9956-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
M.Z.1
Ależ ze mnie drań! – pomyślał z dumą sędzia Fogel. Machnął lekceważąco dłonią w kierunku przybyłych i rozparty wygodnie na fotelu kontynuował rozmowę telefoniczną, sięgając jednocześnie po szklaneczkę z whisky. Profesor Kępiński przestąpił z nogi na nogę, ale udał, że nie jest urażony. Nie stać go było na obrażanie się na Fogla. Profesor Stanowski poczerwieniał, lecz także stał bez ruchu.
Fogel patrzył na nich twardo, jakby chciał zapytać wprost: „No i jak, kto tu jest ważniejszy?”. Macie swoje tytuły, katedry i nazwiska na okładkach podręczników, ale to ja rządzę w tym przeżartym gangreną kraju, gdzie prawo, tytuły i sprawiedliwość można znaleźć na każdym śmietniku, tylko nie w tym burdelu. Szczytne cytaty z prawa rzymskiego, którymi ozdobiono budynek Sądu Najwyższego, to tylko mało znaczące, puste słowa.
Tu, proszę państwa, jest sąd, a nie sprawiedliwość. Możecie mnie pocałować, tyle możecie. A jak zechcę, to was wykopię i oskarżę o obrazę. Albo o próbę przekupstwa. Albo i o to, i o to. Poznacie wtedy, na co mnie stać. To, o czym słyszeliście i czego sami doświadczyliście, jest niczym w porównaniu z moimi prawdziwymi możliwościami. Tak, moi drodzy, jestem jak ten gość z żartu o prawniku, na którego pogrzebie pojawił się ogromny tłum. Wszyscy przyszli się upewnić, że drań na pewno nie żyje.
– Kochanie, przepraszam, mam gości – rzucił w końcu do telefonu, odłożył aparat na biurko, wstał niespiesznie, podszedł do profesorów i uścisnął im dłonie. – Sprawy rodzinne.
Kępiński poszarzał na twarzy, Stanowski chrząknął.
– Cóż, przejdźmy do rzeczy.
– Nie napijecie się ze mną? – Fogel powoli podszedł do barku, dolał whisky do swojej szklanki i jakby zapominając o złożonej propozycji, wrócił do gości. – Usiądźmy!
Wskazał na krzesła przy stole, usiadł, nie czekając na interesantów, i zastygł w niemal wulgarnej pozie. Władza to piękna rzecz. Kępiński usiadł, Stanowski pozostał na miejscu. No dalej, panie profesorze, niech pan się nie krępuje i wreszcie wybuchnie. Należy mi się.
Stanowski w końcu westchnął i też usiadł.
Fogel uśmiechnął się kpiąco, po czym szybko spoważniał, sięgając do bocznej szuflady biurka w poszukiwaniu notesu.
Kępiński skorzystał z okazji i rozejrzał się po gabinecie, który chyba należało nazwać kapitańską kajutą. Cały był wyłożony drogim drewnem z afrykańskich odmian, zdobiony różnymi marynarskimi akcesoriami, pełen gratów, lin i kotwic zawieszonych na ścianach. Stół był przymocowany na stałe do podłoża, podobnie jak drugi blat z instrumentami nawigacyjnymi, pewnie sekstansami i busolami, oraz z półką na mapy. Pod okrągłym, zdobionym złotem oknem wisiały oprawione zdjęcia rekinów, okrętów, marynarzy, piratów, a także ryciny z balonami, dziwnymi statkami powietrznymi i lunetami. Za sędzią stały dwa potężne, staromodne kufry zamykane na wielkie, czarne kłódki.
Cóż, nie ma co, dobre miejsce na rozmowę. Tyleż klimatyczne, co duszne i przytłaczające. Chyba specjalnie umówił się z nami tutaj – pomyślał.
– Możemy otworzyć okno? – zapytał Stanowski.
– To bulaj – sprostował Fogel.
– Co?
– Bulaj. Tak się określa okno na statku. Nie otwiera się, ale mogę podkręcić klimatyzację. – Fogel sięgnął w dół i coś przekręcił. Usłyszeli cichy szum i dość szybko zrobiło się chłodno. Nawet za zimno, bo Kępińskim wstrząsnął dreszcz. – Panowie nie żeglują?
Profesorowie pokręcili głowami.
– A szkoda, piękny sport.
– Jesteśmy za starzy na sport – mruknął Kępiński.
– Sport… albo styl życia. W zależności od potrzeb. – Fogel poprawił się na miejscu, dając znać, że wystarczy tej gry wstępnej. Pora przejść do sedna. – Rozumiem, że będziemy rozmawiać o zakładach Broniewskiego?
Kępiński chrząknął, chciał zacząć polubownie, ale Stanowski go uprzedził.
– To zbrodnia, co pan chce zrobić – rzucił niegrzecznie.
Sędzia próbował zachować powagę. Zgodnie z kodeksem etyki nie powinien okazywać emocji, osobistego stosunku do spraw i stron, jak również lekceważyć interesantów, obrażać ich z powodu koloru skóry, płci, rasy, wyznania. Nie powinien też nikogo mieszać z błotem. Ale jak tu nie wyżywać się na takich dwóch profesorskich mistrzach teorii, którzy nie mają pojęcia o praktyce, zamiast jaj noszą w spodniach orzeszki, a pod skórą chowają czarny, niewolniczy strach. Jak tu się z takich nie śmiać?
– Już to zrobiłem – odparł z wyraźną drwiną.
Kępiński powstrzymał Stanowskiego przed wybuchem i siląc się na spokój, powiedział:
– Możemy jeszcze to odwrócić. Dyrektor Broniewskiego poprosił nas, żebyśmy pośredniczyli w negocjacjach.
Fogel zerknął na zegarek.
– Broniewski nie ma już dyrektora. Właśnie syndyk go odwołał.
– Niemniej jednak…
– Nie ma też radcy prawnego, który mógłby złożyć apelację. Syndyk przekazał mu wypowiedzenie. Nikt nie może już nic zrobić, a zatem decyzja o upadłości jest ostateczna.
– Panie sędzio, zaskarżymy ten wyrok.
– Niby na jakiej podstawie?
– Nie powinien był pan zastosować tak szybkiej procedury. Ogłoszenie upadłości zakładów tej wielkości w trzy dni, bez zbadania możliwości układowych i praktycznie bez żadnej analizy stopnia skomplikowania sprawy, to…
– …zbrodnia – dodał Stanowski.
Sędzia Fogel pokręcił głową, dodając do tego gestu dobrze udawany grymas przejęcia.
– Zbrodnią jest to, co robił Broniewski. Te zakłady od dawna wegetowały, nie było żadnych widoków na poprawę sytuacji, żadnych nadziei dla produkcji czy całej tej grupy ciągle się awanturujących… darmozjadów. Kto by chciał ich przejąć! Zadłużenie co dzień rosło o…
– Przeterminowane zadłużenie dotyczyło tylko jednej firmy i zostało przecież spłacone.
– ZUS nie chce, żeby zadłużenie rosło.
– Obaj dobrze wiemy – Kępiński jakby zapomniał o Stanowskim – że dla Skarbu Państwa, zatem i dla ZUS, a nawet dla pana, korzystniej byłoby utrzymać zakłady i miejsca pracy. Na stare długi nic nie poradzimy.
– Wątpię. – Fogel znów nie wytrzymał i uśmiechnął się. Może i dla państwa, ale dla mnie? Mój interes nijak się nie ma do miejsc pracy. – Zagrajmy w otwarte karty.
Kępiński i Stanowski spojrzeli po sobie. Skinęli głowami.
– Komu zależy na cofnięciu decyzji o upadłości?
– Pracownicy zapowiedzieli demonstrację z paleniem opon i detonacją petard – powiedział ostrożnie Kępiński. – Chcą narobić dużo huku, a minister skarbu ostatnio nie ma zbyt dobrej prasy po konflikcie z zarządem giełdy. Jeśli pracownikom Broniewskiego uda się ściągnąć Solidarność krajową i inne związki, to…
– Zaraz dołączą do nich górnicy, pielęgniarki, rolnicy, a może i policjanci – dodał Stanowski. – Będziemy mieli tu prawdziwą zadymę.
– Właśnie – kontynuował drugi profesor. – Pana decyzja, panie sędzio, może wywołać niepokoje społeczne o trudnych do przewidzenia skutkach. Nasz klient obawia się, że ucierpią nie tylko jego interesy, ale też zwyczajnie cała gospodarka. Dlatego postanowiliśmy udać się do pana i szczerze porozmawiać.
Szczerze? Dobre sobie! Kim jest wasz klient? Jakiś Kuziemski czy inny Abramowicz? Kto dogaduje deal z ministrem skarbu na parę miliardów i obawia się, że upadłość Broniewskiego może mu te ambitne plany pokrzyżować? Minister przestanie być ministrem i umowa straci ważność? O to chodzi?
Cóż, mogłem się tego spodziewać. Mają panowie gdzieś pracowników. To jakiś polityk lub biznesmen jest waszym klientem. Dobrze, może to i dobrze. A nuż i mnie się przyda taki ruch, jednak proszę nie obrażać mojej inteligencji. Sojusze lekceważą tylko geniusze i głupcy.
Fogel stał twardo na ziemi, nie był ani jednym, ani drugim. Przynajmniej na razie. Choć jeśli imperium będzie rosło w takim tempie, to kto wie, kto wie…
Już w zasadzie czuł się wirtuozem.
– Cóż, co panowie proponują?
– Proszę cofnąć decyzję o upadłości.
– Niemożliwe. Już zapadła. To byłoby… niezgodne z literą prawa.
– To proszę zamienić upadłość likwidacyjną na układową.
Fogel zamyślił się. Cóż, władzę już pokazał, pora na rozmiękczenie przeciwników.
– Bardzo panom na tym zależy?
– Bardziej niż bardzo.
Sędzia cmoknął znacząco.
– Może macie rację, zlikwidowanie zakładów Broniewskiego ot tak, bez analizy społecznych skutków, może nieść niekorzystne konsekwencje.
– Cieszę się, że pan sędzia to rozumie – wykrztusił Stanowski.
– Jednak procedury mogłyby się okazać… skomplikowane.
– Wniosek został cofnięty – dodał Kępiński.
Sędzia zabębnił palcami o blat, przełknął odrobinę mocnego trunku i rzekł:
– Mam inną propozycję.
– Tak?
– Syndyk ogłosi pozyskanie inwestora i przejęcie zakładów przez firmę, która zadeklaruje, że zamierza kontynuować działalność Broniewskiego.
Profesorowie znów spojrzeli na siebie, przeczuwając podstęp.
– To… hm, mało prawdopodobne. Kto chciałby przejąć Broniewskiego. Długi…
– Proszę się nie martwić. Podstawową działalność przeniesiemy na zewnątrz, wraz z pracownikami, i damy im, powiedzmy, hm, kolejne trzy miesiące. A nieruchomości sprzedamy, żeby zaspokoić wierzycieli i oddłużyć zakład, który będzie mógł zacząć od nowa.
– To da się zrobić?
– Oczywiście. – Fogel rozłożył ręce w geście pozornej kapitulacji. – Panowie zaliczycie sukces, politycy zyskają poklask plebsu i czas do kolejnych niepokojów społecznych, a zakłady otrzymają nowe życie. A że to życie nie potrwa długo…
– Dlaczego?
– Sami panowie mówili, że trudno będzie o wiarygodnego inwestora. Wiecie doskonale, że ten zakład nie ma szans istnieć, nikt go nie zrestrukturyzuje.
– Właśnie tego się obawiamy.
– Proszę się nie martwić. Na pierwszy rzut oka nikt się nie zorientuje, że z inwestorem coś jest nie tak. A potem, jeśli dojdzie do bankructwa, nie będzie winny rząd, tylko ta firma. To nie będzie polski gracz, tylko… dajmy na to, ukraiński. Ukraina słynie z zakładów metalurgicznych, a my przecież chętnie idziemy jej na rękę. Niech się potem tłumaczą, jeśli nie wyjdzie.
– No tak…
Kępiński skinął głową, jeszcze się wahając, czy nie sprowadzić Fogla na ziemię. Sędzia stawał się z roku na rok coraz bardziej bezczelny. Już dziś jego wpływy były nieprawdopodobne – zarówno w środowisku, jak i u niektórych polityków, głównie opozycji, ale i rząd nie chciał z nim zadzierać. Misja profesorów była więc bardzo delikatna.
– Tak, panowie profesorowie. Liczą się, jak zawsze, intencje. A nasze intencje są dobre i to jest najważniejsze.
Obaj zbyt dobrze znali Fogla, by uwierzyć w jego dobre intencje.
– Chodzi o te nieszczęsne nieruchomości? – zapytał Kępiński.
– Zawsze o coś chodzi – odparł Fogel. – W obecnej sytuacji i tak by poszły pod młotek.
– Więc jaki jest pana cel?
– Panowie przekonają wierzycieli, żeby nie protestowali przeciw sprzedaży z wolnej ręki i zgodzili się na cenę inwestora – wyrzucił z siebie Fogel, myśląc: jednak jestem geniuszem. Wykombinowanie takiego rozwiązania w ciągu kwadransa rozmowy z negatywnie nastawionymi autorytetami, jednocześnie przychylenie się do ich prośby i pozyskanie wdzięczności… Cóż, tylko geniusz mógł tego dokonać.
– Cena będzie niska? – Stanowski zacisnął mocno szczęki. – Czy tak?
– No, najwyższa w tej sytuacji być nie może – przyznał Fogel. – Przy licytacji byłaby wyższa, ale wtedy nie ma mowy o restrukturyzacji. Zakłady upadną, pieniędzy będzie więcej. Jeśli tak wolicie…
– Nie, nie – szybko odparł Kępiński. – Chodzi tylko o to, żeby… jak by to ująć.
– Cena nie będzie rażąco niska – zapewnił sędzia.
– Właśnie.
– Mówimy o milionach, nawet dziesiątkach milionów – dodał Fogel. – Tak więc nie ma obaw, że ktoś zarzuci nam jakieś niecne zamiary czy inne rzeczy.
– Ziemia pod Broniewskim może być warta naprawdę dużo… – odparł Stanowski. – To grunty w centrum miasta, deweloperzy z pewnością…
– Mamy kryzys – przerwał Fogel. – Deweloperzy już się tak nie rzucają na ziemię, więc nie widzę problemu. Proszę się nie obawiać. Jak już powiedziałem, cena nie będzie rażąco niska.
– Dobrze pan to ujął, panie sędzio – szepnął Kępiński.
Stanowski też wyraźnie się rozluźnił.
– Cóż, słyszeliśmy dużo o pana reputacji, więc nie spodziewaliśmy się, że nasza rozmowa może przybrać tak pozytywny obrót. Przyznam, że jestem zaskoczony. Mile, rzecz jasna.
– Jestem tylko prostym sędzią sądu rejonowego, panie profesorze. – Fogel rozpoczął kolejny etap gry. Zakładał, że obaj profesorowie z pewnością słyszeli, jak ostentacyjnie odmówił awansu na sędziego w okręgówce. Nie interesowała go kariera urzędnicza i nominacje. Gdyby się na to zgodził, straciłby swoje królestwo, gdzie był niepodzielnym władcą. Upadłości w warszawskiej rejonówce to sędzia Fogel. Pełny profesjonalizm, wiedza, zaufanie potrzebne do odpowiedniego załatwienia sprawy. Tylko sędzia Fogel. I jego syndycy. Prawo służyło im, a nie odwrotnie.
Sędzia wyraźnie się rozluźnił. To, że ja tu rządzę, już wam przekazałem. Był kij. Pora na marchewkę.
– Słyszeli panowie o stowarzyszeniu, które założyłem?
– Zawodowe Stowarzyszenie Prawników Polskich? – zapytał Stanowski. – Mamy dużo organizacji…
– Ale ZSPP będzie z nich wkrótce najpotężniejszą. Szczególnie jeśli zyska wśród członków tak znaczące postaci, jak panowie profesorowie. Na razie mamy tylko dwóch profesorów. Dwa plus dwa daje cztery, prawda? A prawnikowi daje…
– A ile pan chce? – Kępiński dopowiedział puentę znanego dowcipu.
– Właśnie. Sądzę, że obie strony dużo by zyskały na takim… sojuszu. ZSPP prowadzi szkołę, organizację pomocową, jest też… właścicielem tego statku. – Fogel zrobił szeroki gest dłonią. – Organizujemy różne szkolenia i wykłady, na których chętnie byśmy widzieli obu panów. Po to założyliśmy Europejską Szkołę Prawa i Bankowości. Związek bankowości z prawem nie jest w tej nazwie przypadkową niezręcznością – zażartował na koniec.
– Mam, niestety, bardzo napięty grafik – powiedział słabo Stanowski.
– Ale na wizytę tutaj znalazł pan czas – upomniał nie bez sarkazmu Fogel. – Nie mówię, broń Boże, o żadnych charytatywnych wystąpieniach. ZSPP płaci uczciwe stawki godzinowe, podobnie jak nasza uczelnia. ESPiB w ostatnim rankingu zdobyła zaszczytne trzecie miejsce wśród najlepszych szkół wyższych specjalizujących się w prawie. Znanym i zajętym wykładowcom jest w stanie zapewnić naprawdę dobre warunki finansowe.
– Stać was na to? – zapytał Kępiński, żeby trochę odciążyć Stanowskiego.
Rzeczywiście chciałbyś usłyszeć odpowiedź? – pomyślał Fogel. Chyba nie. Przecież wiesz, że związek i szkoła mają sponsorów. Sponsorzy rozumieją konieczność dotowania organizacji społecznych, w tym prawniczych. Zwłaszcza jeśli akurat mają problem tej natury.
– Oczywiście potrzebne są odpowiednie rozwiązania. Dajmy na to, pan, panie profesorze, ma jako uznany autorytet prawniczy zaopiniować, czy ktoś może być skazany z tego to a tego artykułu, ale przecież badanie takiej kwestii musi trwać i kosztować. Stowarzyszenie wówczas chętnie owe koszty pokryje. Równie hojnie jak taki pan Latowski czy Balewajder.
Stanowski udał, że nie słyszy złośliwej nuty w głosie sędziego. Kępiński zdusił uśmiech. Wszyscy w środowisku dobrze pamiętali, jak Stanowski za duże pieniądze zrobił pewnemu znanemu biznesmenowi ekspertyzę, z której wynikało, że w jego przypadku prawo nie obowiązuje, więc nie powinien ponosić konsekwencji za nietrafione decyzje finansowe. Na mieście mówiono też, że to on stał za uniewinnieniem innego znanego przedsiębiorcy, którego oskarżono o składanie fałszywych zeznań, lecz ekspertyza kilku autorytetów pozwoliła na uwolnienie go od zarzutów. Ale kto by się czepiał… Pranie pieniędzy to w końcu nie zabójstwo.
Fogel uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: no, chyba nie muszę mówić jaśniej. Jeśli sponsor ma problem z ekspertyzą, prosi nas o poradę, my odpowiadamy lakonicznie, ale za to dajemy napisać odpowiedni dokument profesorowi temu a temu, który robi to bezpłatnie dla stowarzyszenia, a potem efekty całego sporu chętnie omawia na zajęciach ze studentami. Takie zajęcia są warte nawet i sto tysięcy. Są przypadki, że i więcej. Jak znajdziemy odpowiedni temat, to i milionik wpadnie.
Milionik tu, milionik tam. Czyż nie pięknie brzmi? Mają już panowie rezydencje w Hiszpanii? Jeśli nie, mój doradca inwestycyjny chętnie pomoże w poszukiwaniach. Po krachu hipotecznym Hiszpania jest modna. Nabudowano tam masę niepotrzebnych osiedli. Z widokiem na morze, w pięknej okolicy. A jeśli Hiszpania za daleko, to może Bułgaria. Tam też mam apartament pod wynajem. Także Rumunia jest niezła. Po jej wejściu do Unii należy się liczyć ze wzrostem cen lokali i ziemi, który w przyszłości da zadowalający zysk. Trzeba myśleć globalnie, panowie.
– Na mnie czas – szepnął Stanowski cały czerwony na twarzy. – Pójdę już.
– Ja też – dodał jego towarzysz.
– Przemyślcie, panowie, wstąpienie do naszego stowarzyszenia – zakończył chłodno Fogel. – Odprowadzę panów.
Wyszli na pokład. Fogel prowadził. Opowiadał o masztach, kabestanach, relingach, żaglach i wantach. Kochał żeglarstwo, mówił więc z pasją, a było o czym. Bryg „Józef Piłsudski” uchodził za jeden z największych i najwspanialszych żaglowców na świecie. Pod pełnymi żaglami wyglądał nieprawdopodobnie. Prawie dwieście trzydzieści stóp samej przyjemności, kadłub przemierzany w sześćdziesięciu krokach, na maszcie czterdzieści metrów nad wodą można było poczuć siłę wiatru, cztery metry zanurzenia, pięćset pięćdziesiąt ton wyporności, tysiąc czterysta metrów kwadratowych takielunku, silniki pozwalające rozwinąć prędkość osiemnastu węzłów na godzinę. Prawdziwa duma Szkoły pod Żaglami przejętej przez ESPiB rok temu od jednego z banków, który wcześniej aresztował statek za długi.
No i gdy wychodzi w morze, na pokładzie jest sześćdziesięciu posłusznych wykonawców poleceń kapitana, uczniów, którym można przekazać ukryte w gładkich słowach tezy. Sędzia bardzo lubił posłuszeństwo, choć starał się unikać bezpośredniego nadzoru nad podwładnymi. Na to był zdecydowanie za skromny. Uwielbiał kierować pionkami z tylnego fotela, wysługując się zaufanymi posłańcami. Władza zdecydowanie deprawuje, nie ma nic przyjemniejszego. Nawet seks jest przy tym mało znaczącą, choć rozkoszną drobnostką.
W końcu stanął przy relingu obok trapu prowadzącego na nabrzeże.
– Ostrożnie, proszę nie spaść do wody.
– Postaramy się.
– Niby łatwiej i szybciej spaść, niż się wzbić do lotu.
Gdy profesorowie wsiedli do podstawionej rządowej limuzyny i odjechali w kierunku Warszawy, sędzia Fogel odetchnął pełną piersią. Naprawdę jest ważny, skoro takie szychy przyjeżdżają do niego podczas weekendu, choć mogłyby spokojnie przyjść do sądu.
Ale w sądzie nie załatwia się… złotych interesów. Tak, Fogel był pewien, że właśnie załatwił kolejny złoty interes. Bez strat i konfliktu, choć zapowiadało się inaczej. Konflikty nie służą interesom, podobnie jak bezpodstawne oskarżenia nie są potrzebne sądom. Prawo jest jak ogrodzenie – gad zawsze się prześlizgnie, lew przeskoczy, a bydło pozostanie tam, gdzie jego miejsce.
Na nabrzeżu zebrało się już trochę młodzieży, która zaraz miała zacząć ćwiczenia na statku, więc Fogel usunął się w cień. O ile świetnie czuł się w negocjacjach, na sali sądowej czy w innych sporach, o tyle zawsze bał się dwóch „czynników ryzyka”: młodzieży i dziennikarzy. Bał się, że któryś z tych młodych studentów prawa powie mu coś, na co nie będzie dobrej odpowiedzi, a jakiś idiota dziennikarz zada nieprzemyślane pytanie, którego nie powinien zadać.
Poczekał, aż młodzież wejdzie na pokład, po czym zebrał swoje rzeczy i ruszył do pozostawionego na strzeżonym parkingu lexusa. Jego również czekała daleka droga do Warszawy i przez chwilę pozazdrościł profesorom kierowcy. Co prawda jazda lexusem to sama przyjemność, ale jazda z kierowcą jest jeszcze ciekawsza. Można znacznie więcej wypić, obejrzeć jakiś film, a nawet się pokochać. Ostatnio sędzia Fogel miał coraz większe powodzenie, również u kobiet, które nie widziały lexusa. Przyjemnie było to czuć, choć pozostawał wierny tej jednej jedynej. Żona i samochód to dwie najważniejsze rzeczy w życiu mężczyzny.
Był zły na siebie za ten samochód. Nie znał się na motoryzacji i myślał, że lexus to jakaś kiepska koreańska czy chińska marka, która nie przyciąga złych spojrzeń. Lexus… kto o nim wcześniej słyszał? Mercedes, bmw, porsche – to rozumiał. Nie mówiąc już o bugatti czy ferrari. Ale lexus? A tu syn go uświadomił, że właśnie kupiłeś, tato, jedno z najbardziej prestiżowych aut japońskich. Taką lepszą toyotę, tatku. Podobnie jak maybach jest takim lepszym mercedesem.
Aż bał się zapytać, co to maybach.
Po raz ostatni odetchnął świeżym powietrzem, wsiadł do samochodu i ustawił w nawigacji adres wiejskiej posiadłości w podwarszawskim Konstancinie. Jak na sędziego z oficjalną pensją do niedawna niewiele przekraczającą średnią krajową radził sobie nadspodziewanie dobrze. Przedsiębiorczość była zdecydowanie jego zaletą.2
Niski, szczupły mężczyzna spojrzał na zegarek i wyciągnął papierosa z paczki. To już trzeci. Jego córka powiedziałaby: o trzy za dużo. Ostatni raz rzucił palenie niemal pół roku temu, jednak po kryjomu wciąż popalał, szczególnie gdy był zdenerwowany lub zniecierpliwiony.
Osoba, z którą się umówił, spóźniała się już ponad pół godziny. Nie zwykł tyle czekać nawet na ministrów. Ale w tym przypadku… na tego człowieka zawsze warto było czekać.
Dokładnie w chwili, gdy wyrzucił niedopałek do kałuży, przez bramki wejścia na molo przeszedł krępy, siwiejący szatyn w skórzanej kurtce, czarnych dżinsach i butach na wysokich podeszwach. Mimo mocnej budowy, nadwagi i postury wyrośniętego krasnala poruszał się jakby w zdwojonym tempie, jak na komedii slapstickowej.
Podbiegł do czekającego, uścisnął mu mocno dłoń, jednocześnie klepiąc w ramię i uśmiechając się szelmowsko.
– Spóźniłeś się – rzucił oschle niski, nie odrywając wzroku od niknącej w morskiej szarudze linii horyzontu.
– Jak zwykle.
– Następnym razem nie zaczekam.
– Zaczekasz. – Wyraz lekkiego rozbawienia nie schodził z oblicza krępego. – Opłaca ci się, to zaczekasz.
– Co masz dla mnie?
Krępy rozsunął zamek kurtki, sięgnął pod ramię i wyciągnął grubą, mocno wypchaną kopertę A4.
– Wszystko, o co prosiłeś.
Niski otworzył kopertę i wydobył plik kilkudziesięciu, a może nawet kilkuset kartek. Wygiął dokumenty w jednej dłoni i zwolnił kciuk, przetasowując raport, jakby sprawdzał, czy w środku nie ma jakichś pustych kartek. W kilkunastu miejscach zatrzymał się na dłużej, nieco uważniej przeglądając zapisy. Większość to były wydruki z arkuszy kalkulacyjnych.
– Świat się zmienia – szepnął. – Człowieka coraz częściej można opisać liczbami.
– Albo wektorami. – Krępy pokazał mu serię wykresów. – Kursy akcji, relacja do zadłużenia, a dalej coś ciekawszego.
Niski odsunął plik od oczu, niemal całkowicie prostując ramię, jakby bez okularów dla dalekowidzów nie był w stanie dobrze zrozumieć wykresu.
– Co to takiego?
– Mapa powiązań.
– Mapa?
– Kupili nam komputer, który ma specjalny program do analizowania powiązań osobowych, biznesowych i finansowych. Legendę masz pod spodem. Jak przeczytasz, zrozumiesz. To gówno śledzi nawet datki na tacę, czaisz? – Roześmiał się gardłowo. – Wiesz, w którym burdelu ksiądz daje napiwek za dobre bang-bang.
– Cholera, przydałoby mi się coś takiego w banku.
– Do czego byłbym ci wtedy potrzebny… – Krępy ponownie klepnął towarzysza w ramię i dodał z pewnością siebie: – Nie łudź się. Takich jak ja komputery nie zastąpią.
Miał powody, by być wyluzowanym i pewnym swego. Przez wszystkie te lata wolności, odkąd Polska odzyskała pełnię samostanowienia, nikt mu nic nie zrobił. Nowa władza często wynosiła na stanowiska ludzi, z którymi dawniej miał na pieńku i których krzywdził w starych czasach. Mimo to zostawiono go w spokoju. Bez śledztw, niewygodnych pytań, jakby zapominając o winach. Jedna niezręczna weryfikacja, spuszczone, zawstydzone spojrzenia tych, którzy uważali inaczej, ale nie mieli dość odwagi, by to wyrazić. Co było, trafiło do niszczarki. Została czysta kartka, którą miał od nowa zapisać.
I zapisywał. Niemal co dzień.
Wciąż był potrzebny i doceniany. Bo gdy przychodziło co do czego, to jego metody okazywały się najskuteczniejsze.
– Są rzeczy, których nie są w stanie zrobić nawet najlepsze procesory – dodał.
Niski wzdrygnął się. Dobrze wiedział, o czym mówi rozmówca. Trzy miesiące wcześniej miał okazję się temu naocznie przyjrzeć, gdy jeden z dłużników zaczął wygrażać, że bank może mu naskoczyć, bo on jest z mafii. „Jestem, kurwa, nie do ruszenia” – wykrzykiwał mu prosto w oczy na chwilę przedtem, zanim się przekonał, że w tym kraju jest znacznie poważniejsza i groźniejsza mafia niż ta w dresach, biegająca z bejsbolami po rynkach miast. Pozbawiony przedniego uzębienia i dwóch palców prawej dłoni, nagle przestał być twardzielem i zaczął prosić, a nawet błagać. Głowę obcięto mu podobno znacznie później, gdy niski był już sto kilometrów dalej i ze ściśniętym po torsjach żołądku próbował bezskutecznie zapomnieć widok pokrytej krwawą skorupą twarzy.
– Zorientuję się z tego wykresu, kto kogo pieprzy?
– Z wykresu nie… przejdź na koniec.
Ostatnie dziesięć kartek zawierało skany różnych fotografii. Jakość nie była najlepsza, ale pozwalała rozpoznać zarejestrowane na nich osoby.
– Moja stara – mruknął krępy – zawsze mi powtarzała: „Jak chcesz skakać na boki, to przynajmniej nie przed obiektywem”.
– Twoja stara nie wie, co to za przyjemność – odparł niski i obaj roześmiali się głośno. – Cóż, mamy chyba to, czego potrzebujemy.
Krępy przeciągnął się i głęboko odetchnął morskim powietrzem. Wspaniałe uczucie. Zapach morza, krzyki mew i powiew świeżej bryzy. Dobrze, że udało mu się wyrwać z Warszawy. W nagrodę za wykonanie zadania nie tylko pojedzie na drogą wycieczkę, ale też spędzi upojny weekend w Trójmieście. Kto wie, może załatwi kolejny dobry interes. Tutejsi przedsiębiorcy też potrzebują wsparcia.
– Ci chłopcy… – nie dokończył.
– Tak?
– Trochę mi ich szkoda.
– Żartujesz? Od kiedy szkoda ci uczyć młodzież? Gówniarstwo zawsze myślało, że wszystko mu wolno.
Krępy nie odpowiedział, ale niski domyślał się, co chce powiedzieć. Młodzi są tacy pełni ideałów. Wierzą w Unię, demokrację, sprawiedliwość, szczęście i inne bzdury, które opowiadano im w reklamach. Myślą, że Rosja zawsze będzie ospałym niedźwiedziem, a Ameryka przyjdzie im na pomoc, że wojna to przeszłość, fujara zawsze będzie stała, a dziewczyny polecą na ich kaloryfery.
Nie wiedzą jeszcze, że nic się nie zmieniło, że to nie jest ich świat, że najpierw trzeba poznać trochę życia, a dopiero potem kozaczyć. Nie przypuszczają nawet, że gdyby nagrać władców świata, toby się okazało, że rządzą nami cwaniaki o mentalności łobuzów i prymitywów. Najważniejsze to wiedzieć, kiedy należy poszukać przeciwnika gdzieś w porcie jachtowym i wyciągnąć go na piwo. Przy piwie można załatwić każdy interes, ale trzeba mieć trochę pokory.
Jego córka i jej przyjaciele też tacy byli. Nic nie wiedzieli o prawdziwym życiu. Tyle że nimi miał się kto zaopiekować, więc nic im nie groziło.
Poczuł przypływ dumy i siły.
Tak, był gwarantem bezpieczeństwa rodziny i przyjaciół. To dla nich robił to, co robił.
– Nauka przyda się każdemu.
– Przyda. – Oczy niskiego błysnęły na jedno mgnienie, a potem ponownie zmatowiały. – Jesteś pewien, że nie mają żadnych pleców?
– To jest najdziwniejsze. – Krępy pokiwał głową i żartobliwie rzucił slogan, który tak często powtarzali przy wódce z kolegami: – Jak oni się bez nas uchowali przez tyle lat?!
– A ta historia z Mierzejewskim?
Krępym wstrząsnęło lekceważące prychnięcie.
– W teczce masz wyjaśnienie. To… ściema.
– Ściema albo i nie…
– Zaufaj mi.
Niski milczał dłuższą chwilę, wpatrując się w ciemniejące nad zatoką niebo. Morze było dość spokojne jak na tę porę roku. Powietrze przyjemnie chłodne, ale nie mroźne. Na molo wciąż przechadzało się sporo staruszków korzystających ze spóźnionych, posezonowych wakacji. Jakiś statek wychodzący z portu w Gdańsku zawył syreną, jakby chciał ich pozdrowić.
– Urośli jak pączki. Przyszedł czas, by je wyłowić z brytfanny.
– Inaczej się przypalą.
– Albo ktoś inny je zje.
W drodze powrotnej do Warszawy niski mężczyzna uważnie przejrzał materiały, skupiając się ostatecznie na wycinkach prasowych. Nie znosił podróży, bo miał wrażenie, że zabierają mu czas, który mógłby inaczej spożytkować. Jednak wizyta w Trójmieście była konieczna nie tylko ze względu na schadzkę z kolegą z dawnej pracy. Zaplanowane spotkania ostatecznie się udały, tak więc nie powinien mieć do nikogo pretensji. A teraz, w drodze, mógł spokojnie przygotować akcję. Lubił przeprowadzić dobry research przed podjęciem właściwych działań. Opracowanie strategii i planów awaryjnych często przesądza o sukcesie. Praca w biznesie nie różniła się pod tym względem od jego wcześniejszego zajęcia. Był świetnie przygotowany do pełnienia nowej roli.
– Prosto do domu, panie prezesie?
– Nie, do centrali.
Kierowca spojrzał w lusterko z wyrzutem i naganą. Był dobrym kierowcą i jeszcze lepszym ochroniarzem, ale nie powinien wtrącać się w nie swoje sprawy – pomyślał niski, zastanawiając się, czy go nie zbesztać, jednak zrezygnował. Może ma rację. Nie powinienem być takim pracoholikiem. Po raz ostatni zerknął na artykuł z „Expressu Finansowego”, który opisywał niezwykłe sukcesy młodych przedsiębiorców z do niedawna mało znanej firmy, w ciągu ostatniego roku podbijającej rynek finansowy gwałtownie rosnącymi zyskami i przychodami. Zdjęcie zamieszczone u góry tekstu, pod buńczucznym tytułem ŚWIAT NALEŻY DO NAS, prezentowało dwóch nieco nazbyt z przymusu uśmiechniętych biznesmenów. Jeden dobrze zbudowany i umięśniony, a tak naprawdę zniewieściały, na oko skromny, wyciszony, pedantyczny. Drugi brzydszy, za to bardziej konkretny i pewny siebie. Wysoki, szczupły, władczy. Biły od niego siła i spokój cechujące prawdziwych zdobywców.
To on był szefem.
Niepokonanym dotąd przywódcą.
On ciągnął tego drugiego, narzucał mu swoją wolę, namawiał do walki o kolejny kawałek tortu, podczas gdy przyjaciel nieśmiało protestował: może już wystarczy, po co nam więcej?
– Bo jesteś mężczyzną – mruknął pod nosem niski. – Jesteś zdobywcą, a nie ciotą.
Podobał mu się ten drugi. Kto wie, może w innych okolicznościach moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Może mógłbym cię wziąć do swojej ekipy, powierzyć ważne zadanie, choć nie tak ważne jak to, które przed sobą postawiłeś. Mógłbym, gdybyś nie był tak pewny swego i przywiązany do niezależności. Ja też nie lubię mieć szefów, ale mnie wolno, a tobie… cóż, przekonasz się, że nie.
U mnie zdobywcy świata raczej nie mają czego szukać.
Chyba że są pojętni i po nauczce znajdują właściwe miejsce w szeregu.
Nie potrzebuję marzycieli, samotnych wilków i wolnych elektronów, tylko konkretnych wykonawców poleceń. Liczy się jasne rozpisanie ról i kwot. Tak żeby rachunek się zgadzał. Dla mnie i chłopaków, którzy pozostają w cieniu.
No i dla naszego pracodawcy, choć to najmniej istotne. W jego przypadku pracodawca też był jednym z tych, którzy wykonywali polecenia. Potrzebnym na daną chwilę, wymiennym elementem.
Zamknął teczkę z dokumentami w momencie, gdy limuzyna dojeżdżała do garażu w budynku, w którym mieściła się centrala kierowanej przez niego instytucji. Poczekał, aż kierowca otworzy mu drzwi, wysiadł z samochodu, dotarł do wejścia i pustym o tej porze korytarzem przeszedł do klatki z windami. Zeskanował kartę w czytniku, a kiedy światełko z czerwonego zmieniło się na zielone, przecisnął się przez obrotową bramkę. Poprawił krawat, stając przed wielkim szyldem z napisem:
POLSKI BANK GOSPODARCZY
BIURO ZARZĄDU
Z nami przyszłość jest łatwiejsza
Z dłońmi schowanymi głęboko w kieszeniach spodni z kantem niezbyt drogiego garnituru, kiwał się przez chwilę na piętach, zastanawiając się, kto wymyślił ten idiotyczny slogan.
Jaka, kurwa, przyszłość?4
Zimny przeczesał palcami przydługie, nierówno przystrzyżone włosy, skasował ostatni akapit tekstu, w którym zbyt emocjonalnie skrytykował Bonara, i przygryzł mocno wargę, starając się dobrać właściwe do sytuacji słowa. Nie było to łatwe. Co prawda temat wydawał się oczywisty, fakty niezaprzeczalnie pogrążały szefa Selacu, jednak jak zawsze miał wątpliwości.
Przecież nic nigdy nie jest czarno-białe.
Łatwo kogoś skazać, oczernić, zmieszać z błotem. Nawet jeśli ten bronił się źle albo unikał pytań, Zimny miał wątpliwości. Powód: z jego doświadczeń wynikało, że prawdziwi dranie mieli zawsze gotową odpowiedź, świetnie przygotowane alibi, pozornie wiarygodną, gładką historyjkę, która wszystko tłumaczyła. Na pierwszy rzut oka ciężko było rozpoznać tkwiące w nich zło.
Przypomniał sobie człowieka, z którym prawie się zaprzyjaźnił, a który później ukradł z giełdy inwestorom sto milionów ich oszczędności i uciekł do USA.
Tamten klient miał na każdy zarzut przekonującą odpowiedź. W każdej sytuacji.
Nawet już po wydaniu listu gończego, gdy Zimnemu udało się skontaktować z nim telefonicznie, upierał się, że prokuraturze musi chodzić o zupełnie innego człowieka.
– Kuba, ty tak poważnie? Siedzę sobie na basenie w LA i popijam tequilę. Jest ze mną Sara May. Pewnie znasz ją z MTV. Zapewniam cię, że prywatnie też nie nosi bielizny… Wpadnij, napijemy się razem. Nie wierz tym, którzy próbują cię wpuścić na minę, chłopaku. Ja i przekręty? Znasz mnie, naprawdę wierzysz, że mógłbym zrobić jakiś przekręt?
Wykiwał mnie i innych – pomyślał Kuba.
A Bonar wciąż pozostawał dla niego zagadką. Gdyby był winny, miałby przygotowane alibi. Gdyby z premedytacją ukradł te trzysta baniek, coś by wymyślił. Jaki problem? Trzysta milionów mogło się znaleźć w celowym funduszu albo być jakąś tajemniczą inwestycją.
Dobrze, powiem panu, ale tylko w tajemnicy – powinien rzec Bonar. Kupiliśmy złoża diamentów w RPA. Albo pola naftowe w Kazachstanie. A może kopalnię miedzi… Nie? Miedź nie jest w modzie. Ropa też się źle kojarzy? To pewnie wydaliśmy na projekt odkurzacza kosmicznego. Nie wie pan, że to bardzo potrzebne i perspektywiczne urządzenie? To pewnie o autostradach powietrznych też pan nie słyszał…
Gdyby Bonar rzeczywiście ukradł te pieniądze, mógłby na tysiączne sposoby, mniej lub bardziej wiarygodne, wyjaśnić zagadkę ich zniknięcia. Podpalić stos gotowych, sprawdzonych kłamstw i puścić w świat sygnały dymne.
Coś tu nie grało. Mocno nie grało.
Ponownie otworzył teczkę z dokumentami i pokręcił z niedowierzaniem głową. Tak, teoretycznie sprawa była prosta. Zarzuty, wyjątkowo dobrze uargumentowane, nie opierały się na anonimach, tylko na oficjalnych raportach i wyciągach z konta firmy. Nie powinien ich mieć, ale miał. Rzeczone trzysta milionów widniało w jednym raporcie, a w jego kopii, która potem stała się oryginałem, już ich nie było, na co wyraźnie zwrócił uwagę audytor w niejawnym jeszcze dokumencie do wiadomości zarządu, pisząc, że w sprawozdaniu nie zostały prawidłowo uwzględnione proporcje kosztów i przychodów.