Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sędziwoj - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sędziwoj - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 383 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

W po­środ­ku EDE­NU sta­ły dwa cu­dow­ne drze­wa świa­ta: drze­wo wia­do­mo­ści i drze­wo ży­cia. Owo­ce jed­ne­go z nich do­zwo­lo­no po­ży­wać lu­dziom, tam­te­go kosz­to­wać dla ich nie­win­no­ści było im wzbro­nio­ne. Je­den Fe­niks, ów­cze­sny król skrzy­dla­te­go rodu, gnieź­dził się śród ko­na­rów, on je­den ży­wił się drze­wa mą­dro­ści nie­śmier­tel­nym bo­gów owo­cem.

Po­żą­dli­wie przy­su­nę­ła się Ewa i chcia­ła go ze­rwać, gdy Fe­niks, przed­wiecz­nej praw­dy świa­dek, głos swój wzniósł i wiesz­czo jej rzekł: "Uwie­dzio­na, gdzież błą­kasz się? Co uj­rzysz, gdy oczy two­je otwo­rzą się? Ro­zu­miesz, że bę­dziesz bo­gi­nią, a uj­rzysz się nagą, uj­rzysz się ubo­gą!" – Lecz spoj­rze­nie Ewy tkwi­ło w łu­dzą­cych owo­cach i w chy­trym zwo­dzi­cie­lu; prze­stą­pi­ła za­kaz Twór­cy nie zwa­ża­jąc na wiesz­czy głos pta­ka.

A oto wnet na wszyst­kie two­ry przy­szła śmierć – od­dzie­lo­ny Fe­niks na wie­ki po­zo­stać miał nie­win­nym raju świad­kiem. Lecz i on ze wszyst­kim, co żyło, ustą­pić mu­siał z sie­dli­ska nie­win­no­ści, jak ci, co uwie­dze­ni byli. Kró­lem nie­przy­ja­znych już mię­dzy sobą pta­ków po­zo­stać nie żą­dał; jego szczę­sny, spo­koj­ny tron za­jął sro­gi, krwio­żer­czy orzeł. I nie­śmier­tel­ność w gru­bym, za­tru­tym po­wie­trzu zie­mi tyl­ko prze­mia­ną utrzy­mać mógł, prze­mia­ną, któ­ra go co lat sto szyb­ko i spa­nia­le od­mła­dza.

Gdy go­dzi­na jego się zbli­ża, wol­no mu do Ede­nu przy­le­cieć. Z drze­wa ży­cia i drze­wa wia­do­mo­ści ob­ła­mu­je sta­re i su­che ga­łę­zie, a pło­mień sto­su cia­ło jego roz­wię­zu­je. Drze­wo mą­dro­ści za­da­je mu śmierć, pło­mień z drze­wa ży­cia nową mło­dość. I wte­dy znów cofa się do pu­sty­ni, bo­le­jąc nad utra­tą raju, do no­we­go zmar­twych­wsta­nia – ten pięk­ny, je­dy­ny, na świe­cie na­szym tak rzad­ko wi­dzia­ny, jesz­cze rza­dziej słu­cha­ny, świa­dek nie­śmier­tel­nej praw­dy.*

_____________________________

* Je­że­li każ­da książ­ka po­trze­bu­je przed­mo­wy, a przed­mo­wa ma być tyl­ko re­ko­men­da­cją i unie­win­nie­niem się au­to­ra przed czy­tel­ni­kiem, co te­raz czę­sto w uży­ciu, to za­iste szkic ten dłuż­szej od sie­bie wy­ma­gał­by obro­ny przed kart­ka­mi kry­ty­ki. Bę­dąc jed­nak za­nad­to prze­ko­na­nym o po­śred­niej tyl­ko war­to­ści po­dob­nych utwo­rów, wo­la­łem za­miast wstę­pu lub przed­mo­wy umie­ścić na po­cząt­ku tę pięk­ną i peł­ną zna­cze­nia le­gen­dę Her­de­ra, któ­ra całe du­cho­we dą­że­nie tego pi­sma do­sta­tecz­nie wska­zu­je.

Al­che­mia, na­uka ta­jem­ni­cza, przez tyle wie­ków za­pa­la­ją­ca cie­ka­wość i na­mięt­ność lu­dzi, uwa­ża­na z ja­kie­go być sta­no­wi­ska, otwie­ra nie­zmie­rzo­ne pole wy­obraź­ni.

Gra­ni­ce rze­czy­wi­sto­ści giną tu roz­ta­pia­jąc się w cu­dow­no­ści, któ­ra zno­wu – uświę­co­na po­da­nia­mi hi­sto­rycz­ny­mi – na­bie­ra praw­dy ar­ty­stycz­nej, za­do­wal­nia­ją­cej wszyst­kie wy­ma­ga­nia sztu­ki. Zby­tecz­nym by­ło­by wy­ka­zy­wa­nie, iż po­dob­ny przed­miot dla po­ezji ro­man­tycz­nej nad­zwy­czaj jest po­cią­ga­ją­cy: z tej przy­czy­ny każ­da li­te­ra­tu­ra oświe­ceń­szych lu­dów po­sia­da utwo­ry, któ­rych al­che­mia lub spo­krew­nio­ne z nią na­uki są tre­ścią lub pod­sta­wą. Au­to­ro­wi ni­niej­sze­go pi­sem­ka mniej cho­dzi­ło o ory­gi­nal­ność szcze­gó­ło­wych po­my­słów, dla­te­go nie uni­kał już ob­ja­wio­nych my­śli, gdzie mu się na­strę­cza­ły z tych­że sa­mych źró­deł czer­pa­ne, po­nie­waż ca­łość usnu­ta jest wier­nie na szczu­płych po­da­niach, ja­kie nam hi­sto­ria prze­ka­za­ła o ro­dzin­nej na­szej po­sta­ci tyle sław­nej swe­go wie­ku, z nada­niem jed­nak­że wła­sne­go sa­mo­dziel­ne­go dą­że­nia po­je­dyn­czym da­nym.

Ży­cie Mi­cha­ła Sę­dzi­wo­ja, dziś jak przez mgłę ry­su­ją­ce się, przed­sta­wia wła­śnie owe wa­run­ki bytu w po­ło­wie do ta­jem­ni­czej na­uki, w po­ło­wie do rze­czy­wi­sto­ści na­le­żą­ce; a je­że­li za­rzu­cić słusz­nie moż­na, iż au­tor nie umiał z tej po­etycz­nej po­sta­ci ko­rzy­stać, to przy­najm­niej su­mien­no­ści ry­so­wa­nia wszyst­kich ze­wnętrz­nych szcze­gó­łów nikt za­rzu­cić nie zdo­ła.I. KTÓ­RY MOŻ­NA OPU­ŚCIĆ

Kie­dy się Strze­lec z Pan­ną i Wagą prze­chy­li,

Kie­dy Rak i Kosa dro­gę swo­ją zmy­li,

To mo­ro­wa za­ra­za, głód, śmierć i znisz­cze­nie,

Zgrzy­bia­łe­go wie­ku zbli­ża od­ro­dze­nie .

Pro­roc­twa Mi­cha­ła No­stra­da­mu­sa

Na to się zro­dzi­łem, aby roty pie­kiel­ne wo­jo­wać

i z dia­błem zwo­dzić har­ce, dla­te­go wie­le z mo­ich

ksiąg woj­ną i po­trze­bą dy­szy.

Dr M. Lu­ter

Już z po­ło­wą szes­na­ste­go stu­le­cia słoń­ce wia­ry co­raz wię­cej tra­ci­ło swo­ją świet­ność. Nie wszę­dzie od za­chod­nie­go brza­sku ja­śnia­ły krzy­że wy­nio­słych świą­ty­ni go­tyc­kich; bu­dow­le te, wy­mow­ne ta­jem­ni­czy­mi kształ­ty, ogar­niał mrok, sta­wa­ły się nie­zro­zu­mia­łe dla ludu, resz­ta uwa­ża­ła je za zy­skow­ne urzą­dze­nia po­li­tycz­ne, a rzad­ko kto spo­glą­dał na ich wie­że ja­śnie­ją­ce zna­kiem Zba­wi­cie­la, bo wszy­scy zwra­ca­li oczy na zie­mię, któ­ra za­czy­na­ła się czer­wie­nić krwią lu­dzi pierw­szy raz bio­rą­cych się do bro­ni za nowe my­śli.

Nad cze­ską Pra­gą z głu­chym grzmo­tem zbie­ra­ły się czar­ne chmu­ry brze­mien­ne trzy­dzie­stu la­ta­mi mor­dów i po­żo­gi, któ­re wkrót­ce całe Niem­cy pio­ru­na­mi swy­mi za­pa­lić mia­ły.

Cały świat dzie­jo­wy był za­chwia­ny, bo wspól­ne ser­ce wszyst­kich ude­rzo­ne – wia­ra! Stąd po wszyst­kich tęt­nach eu­ro­pej­skie­go sys­te­ma­tu państw prze­bie­gło jed­no elek­trycz­ne wstrzą­śnie­nie. Po­je­dyn­cze wul­ka­ny otwie­ra­ły się w róż­nych miej­scach i fale ludu jak wzbu­rzo­ny oce­an biły z rów­nin i siół z trza­skiem o dum­ne kasz­te­le i bur­gi, i bo­ga­te ko­ścio­ły, jak o ska­ły śród mo­rza. Jed­ne za­wa­la­ły się, dru­zgo­cząc w upad­ku zdo­byw­ców, inne opie­ra­ły się po­to­ko­wi cza­su na póź­niej za­cho­wa­ne po­mni­ki krwią i dy­mem ma­lo­wa­ne. I bu­rze te były jak­by sym­bo­la­mi póź­niej­szych wie­ków od­mian, zwia­stu­na­mi no­wej kar­ty dzie­jów ludz­ko­ści.

Przy­wód­ca­mi, na któ­rych głos po­ru­sza­ły się ty­sią­ce, nie byli ani moż­ni ry­ce­rze, ani ge­nial­ni sta­ty­ści, ani wiel­cy ksią­żę­ta, ale albo pro­sty śpie­wak wę­drow­ny, albo mnich, albo chłop wzy­wał do wal­ki, a zna­ki ich sztan­da­rów były ży­ją­cym szy­der­stwem tego, co wie­ki po­wa­ża­ły. Lecz i świat my­ślo­wy nie był po­god­niej­szy. Kil­ku­wie­ko­wy mir ze sta­ro­żyt­ny­mi mi­strza­mi ze­rwa­ny. Po­waż­ne sta­ro­żyt­no­ści po­sta­ci, przy­stro­jo­ne nie­gdyś w dok­tor­skie bi­re­ty i togi, wy­szy­dza­no, dru­zgo­ta­no, po­dob­nie jak po­są­gi świę­tych. Scho­la­stycz­ność tyle lat z Ary­sto­te­le­sem pa­nu­ją­ca zbled­nia­ła, zbli­żał się czas, w któ­rym ją we­ru­lam­ski kanc­lerz wtrą­cić miał na za­wsze w prze­paść bi­blio­tek. Na próż­no nie­któ­re sek­ty i kla­sy pod­stęp­nym bo­jem bro­ni­ły tego fi­la­ru wła­snej po­tę­gi, naj­he­ro­icz­niej­sze le­kar­stwa z su­chot scho­la­sty­ki ule­czyć nie mo­gły. Już nie przy­się­ga­no na sło­wa mi­strza. Wszyst­ko, w co wie­rzo­no, wszyst­ko, co od kil­ku­set lat uzna­wa­no za ak­sjo­mat, za praw­dę, te­raz kto chciał rzu­cał bez­kar­nie jako pro­ble­mat i po­wąt­pie­wa­nie wpo­śród le­gio­nów uczo­nych, a każ­de zda­nie sta­wa­ło się ko­ścią nie­zgo­dy. Wnet tłum roz­dzie­lał się na stron­nic­twa; szy­ki pi­sa­rzy, dys­pu­tu­ją­cych pod cho­rą­gwia­mi sta­rych mi­strzów lub no­wa­to­rów, wio­dły rów­nie jak orę­żem za­cię­te wal­ki. Spo­ry re­li­gij­ne, spo­ry na­uko­we, spo­ry o ży­cie i swo­bo­dę, spo­ry o an­ty­mon, o ty­toń, o okrą­głe pe­rio­dy, o Ga­le­na i Hi­po­kra­te­sa, o ko­zią weł­nę, spo­ry o nie z jed­no­staj­ną za­żar­to­ścią pro­wa­dzo­ne były, jak­by sta­ra Eu­ro­pa na to reszt­kę za­cho­wa­nej ry­cer­skiej ener­gii wy­da­wa­ła. Ban­dy stu­den­tów wę­drow­nych, ostat­ki do­go­ry­wa­ją­cych min­stre­lów w zwy­czaj­ne rze­mio­sło za­mie­nio­nych, pro­ro­cy, al­che­mi­cy, astro­lo­dzy, cza­row­ni­cy, piel­grzy­mi wzdłuż i wszerz prze­bie­ga­li świat a wszy­scy krzy­cze­li: Lu­dzie! oto nowe źró­dła ży­cia, nowe siły wam uka­zu­je­my, słu­chaj­cie! I wszy­scy jak w ciem­no­ściach ma­ca­li do­ko­ła sie­bie, czu­li, iż wiel­ka, nowa epo­ka się zbli­ża. Nie chcąc czy nie umie­jąc tłu­ma­czyć prze­czuć mnie­ma­li, że trwa­łe świa­tło ich olśni­ło, nie uwa­ża­li, iż nie­bo za­sło­nio­ne ciem­nym ki­rem i krwi­ste bły­ska­wi­ce tyl­ko wzrok za­ciem­nia­ją.

A w głę­bi sce­ny ko­lo­sal­na po­stać Lu­tra z sar­ka­zmem na ustach, z Bi­blią w jed­nej, a gar­ścią po­pio­łu z po­tę­pia­ją­ce­go wy­ro­ku w dru­giej ręce, wzno­si­ła się nad tłu­ma­mi jak zja­wi­sko nie z tego świa­ta. Głos jego już brzmiał z prze­szło­ści, a jesz­cze tak gło­śno echo brzmie­nie roz­no­si­ło, jak trą­ba du­cha ob­wo­łu­ją­ce­go zmia­nę ludz­ko­ści. Wy­ra­zy jego pro­ste, gru­be i zro­zu­mia­łe, do­ty­ka­ją­ce tak śmia­ło tego, cze­go daw­niej na­wet myśl nie do­ty­ka­ła, ude­rzy­ły gmin – i gmin wi­dząc pierw­szy raz, iż wol­no mu bez­kar­nie roz­bie­rać w swej mo­wie, w swym spo­so­bie to, cze­go daw­niej tyl­ko słu­chać, w co tyl­ko wie­rzyć mu­siał, nie ba­dał na­stęp­stwa, nie py­tał o ko­niec, ale w imię jego krwią chrzcił świat no­wych wy­obra­żeń. Gdy raz na wpół uchy­lo­no ta­jem­ną za­sło­nę przy­byt­ku wia­ry, lud chciał do sa­me­go ser­ca się we­drzeć i zwa­la­jąc nie py­tał, czy bu­do­wa na gru­zach bę­dzie trwal­szą.

Na próż­no ostat­ni so­bór w Try­den­cie po­nu­re za­siadł koło. Ol­brzy­mi po­żar ob­jął w ogni­ste uści­ski całą ko­ściel­ną bu­do­wę – pło­mien­ne ję­zy­ki li­za­ły ostat­nie jej za­ką­ty, a po­waż­ne gro­no z za­sta­rza­ły­mi si­ła­mi nie do­my­śla­ło się, iż wszyst­ko stra­co­ne; upo­je­ni jesz­cze wiel­ko­ścią Hil­de­bran­dów, Syk­stu­sów, dum­nie pa­trze­li, jak pę­ka­ją­ce szcząt­ki za­tlo­ne da­le­ko pa­da­ją, aby ze stu koń­ców za­ra­zem ob­jąć Eu­ro­pę jed­nym ogni­stym wi­rem re­for­my – cze­ka­li cu­dów, ale cuda nie wspar­ły żądz ziem­skich.

A ci, co po­kla­ski­wa­li pa­stwią­cym się pło­mie­niom, ro­zu­mie­jąc, iż z po­pio­łów ludz­kość wsta­nie od­mło­dzo­na, dum­ne ty­ta­ny, nie mnie­ma­li, iż wła­sny ro­zum tak pręd­ko jesz­cze ni­żej ich strą­ci.

Tym­cza­sem gdy śród ta­kich walk znu­że­ni opu­ścić chcie­li ręce i spo­cząć na chwi­lę, to za mor­da­mi, po­żo­gą i kłót­nią wstę­po­wa­ły w śla­dy: głód, fał­szer­stwa, strasz­ne, nie­zna­ne nie­gdyś cho­ro­by, a wresz­cie mo­ro­wa za­ra­za, wiel­ki­mi kro­ka­mi prze­cho­dząc świat, wlo­kła za sobą ca­łun śmier­ci i zmia­ta­ła nim spu­sto­szo­ne wsie i mia­sta.

A znów lu­dzie się po­ry­wa­li, ostat­nich sił do­by­wa­jąc; po ryn­kach, po am­bo­nach ogła­sza­no ko­niec świa­ta: i jed­ni z trwo­gą, inni z bez­sil­ną apa­tią cze­ka­li dru­gie­go po­to­pu lub ude­rze­nia ko­me­ty.

Wszyst­kie my­śli udrę­czo­ne, znu­żo­ne śmier­tel­nie, szu­ka­ły jak­by z roz­pa­czą no­wej praw­dy, no­wej wia­ry. Sza­tan, ów dia­beł, któ­ry się jed­ne­mu z no­wa­to­rów ob­ja­wił w tym wie­ku, był isto­tą rze­czy­wi­stą, pra­wie wi­dzial­ną, było to cią­gle czyn­ne, złe prin­ci­pium, i kto się bo­skiej spra­wie po­świę­cał, mu­siał na­pa­dy jego ko­niecz­nie i wszę­dzie spo­ty­kać. I ten­że sza­tan, jak­by na szy­der­stwo, śród niby po­wro­tów do czy­ste­go ro­zu­mu do­wo­dził lu­dom przy­kła­dem, iż wia­ra jest wro­sła w du­szę czło­wie­ka, zmniej­szyw­szy wia­rę w ta­jem­ni­ce re­li­gii, za­czę­li jej szu­kać, upo­rczy­wiej niż kie­dy śród ma­rzeń i wy­si­leń, w świe­cie nie­wi­dzial­nym. Le­piej po­zna­ny od wo­jen krzy­żo­wych cza­row­ny Wschód daw­no już udzie­lił Eu­ro­pie ziarn tych wia­do­mo­ści, któ­re tak do­brze się akli­ma­ty­zo­wa­ły, tak buj­no kwi­tły – były to: ma­gia, astro­lo­gia i al­che­mia.

Jako trzy ko­lum­ny ta­jem­ni­czej świą­ty­ni, w któ­rej spo­czy­wał niby w gro­bie ka­mień mę­dr­ców .

Lecz na­uki te już po­wszech­nie nie poj­mo­wa­ne w du­chu mę­dr­ców, we­wnętrz­nie, ale jako ta­jem­ni­ce zmy­sło­we bez­i­de­owych sił szczę­ścia do­cze­sne­go. Ka­mień mę­dr­ców uwa­ża­no tyl­ko tro­chę wię­cej, jak cu­dow­ną la­skę Moj­że­sza, bo zło­te zdro­je z opok wy­wo­dzą­cą, na­da­ją­cą lu­dziom wiecz­ną mło­dość.

Ty­sią­ce nad od­kry­ciem wiel­kiej ta­jem­ni­cy pra­co­wa­ło. Nie­wie­lu po­świę­ca­ło się na­uce dla na­uki, dla praw­dy, wie­rząc, iż każ­dy po­stęp jest już ka­mie­niem mę­dr­ców dla ludz­ko­ści; za to ro­iły się le­gio­ny pseu­do­uczo­nych, dmu­cha­czy lub am­bit­nych pan­ków i wład­ców; od­da­wa­li tym ba­da­niom spo­koj­ność i ma­ją­tek, a nie po­świę­ca­jąc się na ka­pła­nów na­uki szu­ka­li tyl­ko ma­te­rial­ne­go zy­sku, chcie­li od razu ze­rwać owoc dłu­gich ba­dań, aby zło­to i nad­ludz­ka po­tę­ga przy­szły w po­moc ich du­mie, ego­izmo­wi i żą­dzom. Wy­zy­wa­li gwiaz­dy, aby prze­po­wia­da­ły ich roz­bo­je i po­twier­dza­ły he­ral­dycz­ne chi­me­ry: nik­czem­ni, szu­ka­li w dia­men­to­wym na nie­bie pi­śmie śla­du swej chwi­lo­wej, brud­nej, ziem­skiej wę­drów­ki. Lecz przede wszyst­kim wszy­scy szu­ka­li zło­ta.

Zło­to – mó­wił Krysz­tof Ko­lumb - jest wy­bor­ną rze­czą: zło­to two­rzy skar­by, za po­mo­cą zło­ta moż­na do­stą­pić wszyst­kie­go, cze­go się żąda na świe­cie . I w isto­cie, w epo­kach przy­cho­du i fer­men­ta­cji zło­to jest bo­giem świa­ta. Cały trud tyl­ko po­le­gał na wy­wo­ła­niu tego le­ni­we­go zło­ta z ukry­tych taj­ni­ków, w któ­rych spo­czy­wa­ło. Nie poj­mu­jąc jesz­cze wte­dy owej wiel­kiej idei no­wo­żyt­nej, iż czło­wiek może stwo­rzyć bo­gac­two za­mie­nia­jąc pod­łą ma­te­rię na przed­miot bo­ga­ty, na­da­jąc mu bo­gac­two, któ­re w nim leży, bo­gac­two for­my, sztu­ki, woli ro­zum­nej, szu­ka­no bo­gac­twa w sa­mej ma­te­rii. Przy­cze­pia­no się do ma­te­rii, drę­czo­no na­tu­rę za­pa­mię­ta­łą mi­ło­ścią, żą­da­jąc od niej na­wet ży­cia, nie­śmier­tel­no­ści. Lecz po­mi­mo roz­gła­sza­nych tyle razy bo­gactw Lul­liu­szów, Fla­me­lów, znaj­do­wa­ne zło­to uka­zy­wa­ło się, aby ucie­kać, ucie­ka­ło, zo­sta­wu­jąc dmu­cha­cza znu­żo­ne­go; nie­mi­ło­sier­nie to­pi­ło się, a z nim isto­ta czło­wie­ka, jego du­sza, ży­cie wło­żo­ne na dno ty­gla.

Wte­dy, nie­szczę­sny, tra­cąc na­dzie­ję w ludz­kiej po­tę­dze, za­pie­rał się sam sie­bie, ab­dy­ko­wał wszyst­ko do­bro, du­szę i Boga. Wy­zy­wa złe: dia­bła. Jako król pod­ziem­nych ot­chła­ni, on miał być za­pew­ne mo­nar­chą zło­ta. Pa­trz­cie na ko­ścio­łach śre­dnio­wiecz­nych smut­ne przed­sta­wie­nie bie­da­ka, któ­ry du­szę swo­ję za zło­to sprze­da­je, któ­ry sta­je się len­ni­kiem dia­bła, klę­ka przed po­two­rem i ko­sma­te szpo­ny ca­łu­je. Do nie­go uda­wał się gmin, był to fał­szy­wy prze­mysł, nie­zdol­ny do zdo­by­cia skar­bów, ja­kie wola zgod­na z na­tu­rą dać są w sta­nie, sta­rał się zy­skać gwał­tow­no­ścią i zbrod­nią to, co tyl­ko pra­ca, cier­pli­wość i ro­zum dać są w sta­nie.

Oskar­że­nia i pro­ce­sa tłu­mem się tło­czy­ły, a czar­no­księ­stwo było do wszyst­kich wmie­sza­ne, two­rzy­ło ich okra­sę po­cią­ga­ją­cą i prze­ra­ża­ją­cą.

___________________

* Zba­da­nie przy­szło­ści, prze­zna­cze­nia, wro­dzo­ne jest lu­dziom; naj­oświe­ceń­si, naj­więk­si, nie byli obo­jęt­ni na uchy­le­nie za­sło­ny ich losu. Były jed­nak cza­sy, w któ­rych prze­po­wied­niom nad­zwy­czaj­ną da­wa­no wia­rę; mię­dzy in­ny­mi w XV i XVI wie­ku szał ten był po­wszech­ny. Z owych cza­sów naj­wię­cej nas do­szło pro­roctw. Po­su­wa­no w nie wia­rę aż do śmiesz­no­ści. W 1518 r. wiel­ki astro­log i ma­te­ma­tyk, Jan Ste­fler, w de­dy­ko­wa­nej kró­lo­wi hisz­pań­skie­mu, póź­niej­sze­mu ce­sa­rzo­wi Ka­ro­lo­wi V, księ­dze pod ty­tu­łem Pro­gno­sti­con, prze­po­wia­dał wiel­ki po­top, ma­ją­cy całą zie­mię za­to­pić, roku 1524 w mie­sią­cu lu­tym.

Pro­roc­two to spra­wi­ło tak po­mię­dzy lu­dem, jak i po­mię­dzy moż­ny­mi, ogól­ny prze­strach.

Je­ne­rał ce­sar­ski, hra­bia Wit-Ran­go, ni­czym od wia­ry w tę prze­po­wied­nię od­wieść się nie dał, żą­dał ko­niecz­nie, aby mu do­zwo­lo­no wy­nieść się z woj­skiem na naj­wyż­sze góry i za­wcza­su ra­dził tam­że ma­ga­zy­ny za­kła­dać. Oba­wa tego po­to­pu pa­no­wa­ła jed­no­staj­nie pra­wie w ca­łej Eu­ro­pie; we Fran­cji wie­lu lu­dzi ze stra­chu utra­ci­ło ro­zum. Każ­dy za­wcza­su prze­my­śli­wał o spo­so­bach ra­tun­ku. Wie­lu z po­sia­da­ją­cych do­bra ziem­skie nad mo­rzem i wiel­ki­mi rze­ka­mi sprze­da­wa­li swo­je ma­jąt­ki i uda­wa­li się w góry, ocze­ku­jąc po­to­pu. Inni bu­do­wa­li okrę­ta dla ra­tun­ku. Pre­zy­dent Au­riol w Tu­lu­zie ka­zał dla sie­bie i ca­łej swo­jej ro­dzi­ny wy­sta­wić wy­god­ną arkę i opa­trzył ją we wszyst­kie po­trze­by. Spo­czy­wa­ła ona na czte­rech wy­so­kich mu­ro­wa­nych słu­pach, aby nie od razu z pierw­szą wodą spły­nę­ła. Nie tak da­le­ko się­gnął w prze­zor­no­ści Hen­dorf, nie­miec­ki bur­mistrz w Wit­ten­ber­gu; za­miast arki przy­go­to­wał so­bie miesz­ka­nie pod stry­chem swe­go domu, do­kąd przede wszyst­kim wnieść ka­zał kil­ka be­czek do­bre­go piwa na po­cie­chę śród okrop­no­ści po­to­pu. W koń­cu nad­szedł strasz­li­wy dzień ocze­ki­wa­nej prze­po­wied­ni – pięk­na po­go­da za­da­ła kłam­stwo pro­ro­ko­wi. Po­mi­mo to astro­lo­gia nie stra­ci­ła po­wa­gi, nad­zwy­czaj­nym mo­dli­twom i po­stom księ­ży przy­pi­sa­no od­wró­ce­nie klę­ski, a ten­że sam Ste­fler od­waż­nie zno­wu prze­po­wie­dział ko­niec świa­ta na rok 1568.II. LA­BO­RA­TO­RIUM

Mer­cu­rius: Po­wiedz mi, cze­go szu­kasz?

cze­go żą­dasz? co ro­bić my­ślisz?

Al­che­mi­sta: Ka­mień fi­lo­zo­ficz­ny .

Sce­di­vo­gius, Dia­lo­gus Mer­cu­rii Al­chy­mi­stae et Na­tu­rae

ALPY ZA­SŁO­NI­ŁY SŁOŃ­CE, ol­brzy­mi cień rzu­ci­ły na do­li­ny, tyl­ko wierz­choł­ki wiecz­nym śnie­giem po­kry­tych skał i lo­dow­ców ru­bi­no­wym ja­śnia­ły bla­skiem, z dru­giej stro­ny noc już roz­cią­ga­ła kre­po­wy płaszcz na skle­pie­nie nie­ba i w od­wiecz­nym po­rząd­ku roz­pa­la­ła gwiaz­dy. Z wy­so­kiej wie­ży ko­ścio­ła Pan­ny Ma­rii ude­rzył ze­gar dwa­dzie­ścia czte­ry razy, a po­nad mury i da­chy Ba­zy­lei ule­ciał dźwięk w ci­szę wie­czo­ru, w do­li­nę po­waż­ne­go Renu. Było to na po­cząt­ku roku ty­siąc sześć­set trze­cie­go, kie­dy po­stać miast sto­sow­ną była do cza­su, w któ­rym siły gwał­tu i orę­ża na­wet w po­ko­ju oba­wiać się trze­ba było.

Świa­tła z wol­na ga­sły, a w ciem­ne, wą­skie i krę­te uli­ce, wy­so­ki­mi oto­czo­ne do­ma­mi, rzad­ko kto wie­czo­rem od­wa­żył się za­pusz­czać. Tu i owdzie tyl­ko spiesz­nym kro­kiem su­nął do domu opóź­nio­ny miesz­cza­nin z la­tar­nią i la­ską oku­tą w ręku. Póź­niej jesz­cze z wrza­wą prze­bie­ży cze­re­da włó­czą­cych się stu­den­tów z gro­ma­dą dzia­dów i że­bra­ków, do nich przy­łą­cza się nie­je­den mi­li­cjant miej­ski z ro­ha­ty­ną, wo­ląc po­ro­zu­mieć się z noc­ną ga­wie­dzią, jak sta­czać krwa­we i nie­pew­ne bi­twy w ciem­no­ści. Gdy i ci prze­mi­nę­li, łań­cu­chy przez pu­ste uli­ce roz­cią­gnię­to i po­sęp­ny róg z wie­ży za­wy­je, wte­dy wy­cho­dzi stróż noc­ny. W bru­nat­nej opoń­czy, dziw­nie upstrzo­nej bia­ło na­szy­ty­mi tru­pi­mi gło­wa­mi, dzwo­niąc w roz­bi­ty dzwo­nek, woła jed­no­ton­nym gro­bo­wym gło­sem: "Wy, któ­rzy śpi­cie, mó­dl­cie się za umar­łych!"

A stą­pa­nie jego wol­ne roz­le­ga się dłu­go po ka­mie­niach. Tym­cza­sem wszyst­kie już świa­tła po­ga­szo­ne i zno­wu dzi­ki jęk rogu ude­rzy z wie­ży ko­ściel­nej: to znak, iż zno­wu jed­nę go­dzi­nę cza­su po­chło­nę­ła wiecz­ność.

Cała Ba­zy­lea, w dzień tak gło­śna i żywa, te­raz jak­by wy­mar­ła. W jed­nym tyl­ko z do­mów na koń­cu gór­ne­go mia­sta, w wą­skim, za­kra­to­wa­nym okien­ku, pod ostrym szczy­tem miga krwa­we świa­tło. Raz ga­śnie, to znów się zma­ga, zmie­nia bar­wę, a z wy­so­kie­go ko­mi­na, śród gę­ste­go dymu, syp­ną cza­sem iskry i ule­cą, znik­ną w ciem­no­ści; a wte­dy bla­sza­ne smo­ki cho­rą­gie­wek i ry­nien na da­chu błysz­czą w ciem­no­ści, zda­ją się żywe. Ten dom bez­piecz­ny, wie­czo­rem każ­dy go miesz­ka­niec omi­ja; strze­że go po­da­nie nie­daw­ne, tym więc łac­niej znaj­du­ją­ce wia­rę. Przez kil­ka­na­ście lat pra­cow­nia była opusz­czo­ną, te­raz parę mie­się­cy już, jak co noc błysz­cza­ła świa­tłem.

Miesz­kał w niej mło­dy Po­lak, nie­zna­ny, lecz imię jego wkrót­ce w ca­łym świe­cie za­sły­nąć mia­ło. Na­umyśl­nie wy­brał ten za­kąt, by swo­bod­nie mógł się od­da­wać pra­com, dla któ­rych opu­ścił dom ro­dzin­ny, po­świę­cił mło­dość i wszyst­kie jej przy­jem­no­ści. Na­zy­wał się Mi­chał Sę­dzi­woj i li­czył wte­dy lat dwa­dzie­ścia czte­ry.

Nie­wiel­ką izbę oświe­ca­ła lam­pa, na ko­mi­nie sła­bym błę­kit­nym bla­skiem go­rza­ły wę­gle ob­ło­żo­ne wko­ło trój­kąt­ne­go ty­giel­ka. Obok na ła­wie sie­dzą­cy słu­ga Sę­dzi­wo­ja, Jan Bo­dow­ski, znu­żo­ny pra­cą, czu­wa­niem i nu­da­mi drzy­mał opar­ty o ścia­nę, z gło­wą na pier­si spusz­czo­ną i wy­cią­gnię­ty­mi no­ga­mi. Przed sto­łem za­sta­wio­nym na­czy­nia­mi szkla­ny­mi i me­ta­licz­ny­mi róż­ne­go kształ­tu, oto­czo­ny sto­sa­mi ksiąg, spo­czy­wał mło­dy al­che­mik. Przed nim roz­war­ty fo­liał, trak­ta­ty Ba­zy­le­go Va­len­ty­na. Uto­pił w nim wzrok, ale wzrok ten, ła­two byś do­strzegł, nie w tych wy­ra­zach szu­ka te­raz my­śli; za­rzu­co­ny jak ko­twi­ca, gdy uwa­ga spo­czy­wa na po­wierzch­ni, w głę­bi du­szy roją się tłu­mem po­twor­ne ma­rze­nia.

– Nic i nic! – głu­cho za­wo­łał wresz­cie, ude­rza­jąc ręką w księ­gę z głę­bo­kim znie­chę­ce­niem nie­wia­ry, a roz­ża­rzo­ne dłu­gim na­tę­że­niem my­śli za­czy­na­ły co­raz ja­śniej pry­skać i bu­chać w mi­mo­wol­ne sło­wa.

– Tyle lat pra­cy, tyle dni bez prze­rwy i nocy bez spo­czyn­ku żyję tym jed­nym świa­tłem, a do­ko­ła ciem­niej niż kie­dy!

– Ade­lo! od cza­su jak cie­bie uj­rza­łem, na­tchnio­ny tą my­ślą, nią od­dy­cham, w nią pa­trzę, jak w gwiaz­dę zba­wie­nia, a gwiaz­da w błęd­ny ognik zmie­nio­na wo­dzi mię po bez­dro­żach kłam­stwa!

– Na­dzie­ja! sza­tań­ski wy­mysł! Hy­dra, któ­rej do­świad­cze­nie co go­dzi­na sto głów ury­wa, a ta w na­stęp­nej wnę­ca nas do la­bi­ryn­tu wła­snych ma­rzeń, aby po­tem szy­dzić, gdy w roz­pa­czy nie umie­my wró­cić na świat, wró­cić mię­dzy zwy­czaj­ne ludz­kie my­śli, któ­rym sta­li­śmy się obcy! Od cza­sów wiel­kie­go Her­me­sa – Egip­cja­nie, Gre­cy, Rzy­mia­nie, Ara­bo­wie, pierw­sze po­tę­gi umy­słów, cały za­szczyt świa­ta ro­zum­ne­go, po­świę­ca­li swe tru­dy wiel­kiej ta­jem­ni­cy. – I cóż z prac tylu, z tylu wie­ków za śla­dy? – Sło­wa! sło­wa, a nig­dzie świa­tła praw­dy! – Ten łu­dził kil­ka­dzie­siąt lat sie­bie, po śmier­ci, jak­by przez ze­mstę, łu­dzi in­nych pi­sma­mi! – Ów nie wie­rzył, szy­dził w głę­bi du­szy z ta­jem­nic, szczę­śli­wy ku­glarz, gło­szo­ny za adep­tę, poza gro­bem ukra­dzio­ną sła­wę za­gad­ka­mi prze­dłu­ża – wszę­dzie ob­łu­da, bluź­nier­stwo! – A ja, mam­że, mło­dy, ży­wić sza­lo­ną myśl od­kry­cia praw­dy w sa­mym jej przy­sion­ku!

– Mia­łoż­by to być fał­szem? Mia­łaż­by ludz­kość tak dłu­go przed sobą kła­mać, aż wre­ście, jak sta­ry łgarz, uwie­rzy­ła wła­sne­mu kłam­stwu i rzu­ci­ła niby dla dzie­ci za­baw­kę – za­da­nie ka­mie­nia mę­dr­ców?

– A te sto­sy fo­lia­łów, gdzie je­den po­mysł na tor­tu­ry bra­ny wy­da­je gło­sy, o któ­rych mu się nie śni­ło! – A te cheł­pli­we za­rę­cze­nia tylu ty­się­cy uczo­nych – a te ocze­wi­ste świa­dec­twa ca­łej po­wa­gi hi­sto­rii – wszyst­koż to ma być złu­dze­niem albo zwod­ni­czym ku­glar­stwem? – Ha! wte­dy, cała uczo­na ludz­ko­ści, na­wet byś wzgar­dy nie­war­ta!

– Ale nie! – czło­wiek upaść może, lecz ludz­kość nie błą­dzi! – Jed­no kłam­stwo trzy­dzie­ści wie­ków żyć nie zdo­ła! – Gdy ro­zum od­ma­wia świa­dec­twa, to wia­ra oży­wi na­dzie­ję – po­waż­ne cie­nie, prze­bacz­cie! – Wie­rzę, z głę­bi du­szy wie­rzę w ist­nie­nie wiel­kiej ta­jem­ni­cy, ja jej doj­dę albo zgi­nę!

– Abu Izma­elu! mi­strzu mój, prze­śla­do­wa­ny mę­czen­ni­ku praw­dy, ty mi ją ob­jaw! – nie zdra­dzę – na lep­szy cel i ty byś jej nie użył!

– Nie je­st­że to sza­lo­ny los – gar­dzić zło­tem, ca­ły­mi zie­mi bo­gac­twa­mi, a krwią wła­sną, zba­wie­niem chcieć go się do­ku­pić! – Tłum wiel­bi cier­pli­wość; pa­trząc na głę­bo­kie zna­ki, ja­kie drę­czą­ce za­gad­ki przed­wcze­śnie na czo­le wy­ry­ją – po­bła­ża nie­na­sy­co­nej chu­ci – z two­ich oczu sta­ra się wy­czy­tać na­dzie­ję zło­te­go plo­nu dla sie­bie. – A po­tem – jak dru­gie­go Ko­lum­ba po od­kry­ciu zło­tych kra­in wiecz­nej mło­do­ści – rzu­ci cię jak na­rzę­dzie już nie­po­trzeb­ne!

– Ade­lo! by­le­byś ty mnie zro­zu­mia­ła, Jed­no two­je spoj­rze­nie bu­dzi we mnie nie­zna­ne siły. Two­ja mi­łość uwień­czy szczę­śli­we na­tchnie­nie, a co oni dla żą­dzy zło­ta zba­dać nie mo­gli, to ja dla jego wzgar­dy od­kry­ję! – Od­kry­ję, aby je znisz­czyć! – Aby wam po­ka­zać, iż ten bo­żek, przed któ­rym klę­ka­cie, jest tyle wart, co bry­ła pod­łe­go oło­wiu! – Aby całą wa­szą wiel­kość w ręku wa­szych, pod zam­ka­mi cho­wa­ną, jed­nym sło­wem zni­we­czyć – bo i czym­że by się stał ten świat po­tęż­nych mo­ca­rzy, gdy­by im ode­brać ich zło­to! A wte­dy, od­rod­na ludz­ko­ści, uznasz je­dy­ną, praw­dzi­wą wiel­kość na zie­mi – po­tę­gę ge­niu­szu i mi­ło­ści!

I w za­my­śle­niu opu­ścił gło­wę na ręce, duch jego ma­rzeń nie­mą z prze­czu­cia­mi koń­czył roz­mo­wę. W pie­cu pra­cow­ni pra­żo­ny w ty­glu me­tal moc­niej po­czął szu­mieć, Sę­dzi­woj obej­rzał się i pa­trząc ła­god­nie na śpią­ce­go słu­gę sam po­ru­szył mie­chem, ale Jan się ock­nął i prze­cie­ra­jąc oczy wró­cił do swej ro­bo­ty.

– Pa­nie – rzekł po chwi­li – ten dym wę­glo­wy, ten szum wia­tru w ko­mi­nie, to człe­ka roz­ma­rza, nie­znacz­nie usy­pia. Bo to u nas, pro­stych lu­dzi, nie tak jak u pana, co w gło­wie krę­ci się roz­my­śla­nie i za­snąć nie daje, u mnie chy­ba raz w ty­dzień, w nie­dzie­lę, za­tu­ma­ni coś w mó­zgu, dziś za­sną­łem, wy­bacz pan. I tak mi się coś dziw­ne rze­czy ro­iły…

– Mów, Ja­nie, sny szczer­sze i mę­dr­sze nie­raz od ży­cia na ja­wie. I ty we śnie in­nym je­steś czło­wie­kiem.

– Mnie się zda­ło, że by­łem w Kra­ko­wie, i zno­wu, jak daw­niej na dwor­cu ro­dzi­ca pań­skie­go, hucz­no gra­li sur­ma­cze, zda­ło mi się, że pa­nicz we­so­ły, jak nie­gdyś, ha­sał we­so­ło, jak­by chciał na­gro­dzić tę dłu­gą tę­sk­ni­cę. I dru­ży­na, i wszyst­kie twa­rze zna­jo­me, na­sze, szcze­rym wi­ta­ły uśmie­chem. – Da­li­bóg, pa­ni­czu, we śnie mi się zda­ło, że by­łeś szczę­śli­wy – i ja tak­że…

– Tu ci nud­no, Ja­nie, tę­sk­nisz do swo­ich, wróć się do Kra­ko­wa…

– O! pan tego nie my­śli, cóż by ja, bied­ny sie­ro­ta, sam po­czął? Gdzie jest pa­nicz, tam mój dom, wa­sze szczę­ście – moje szczę­ście. Ro­dzic wasz mnie pod­jął z uli­cy, jemu wi­nie­nem ży­cie; z wami cho­wa­łem się, wam wi­nie­nem mą służ­bę. Bo człek, choć pro­sty, czu­je, że za do­bre do­bre – tak każe świę­ta wia­ra. Ale dla­te­go też smut­no mi nie­raz, gdy pa­trzę, jak pa­ni­sko z da­le­ka od swo­ich po ob­czyź­nie się tuła i tak nędz­nie tyra swo­ją mło­dość. Ju­ści to, chwa­ła Bogu, pięć lat mi­nie na świę­te­go Ja­ku­ba, kie­dy­śwa ostat­ni raz po­rzu­ci­li Kra­ków. Ja wiem, do­bre to jest al­che­mi­ka; ja wiem, pan wiel­kie rze­czy bu­du­je, ale abo to po­trzeb­ne ko­niecz­nie? Jest ci sche­da po ro­dzi­cu nie­zgor­sza, i ka­mie­ni­ca pięk­na w Kra­ko­wie, i stol­nie pod Kro­mo­ło­wem bo­ga­te, toć na ży­cie szla­chec­kie wy­star­czy, pa­ni­czu! – A teć tam, z ty­glów bo­gac­twa, bez ob­ra­zy pana, nie wiem czy to Pan Je­zus prze­naj­święt­szy bło­go­sła­wi – mnie się nie tak wi­dzi! – Albo i te ba­ro­ny! ani sło­wa, pan sam le­piej wie, do kogo się udać, aleć nie­raz ja sły­szał, że cór­ki nie da­dzą – nie­raz ich dwor­skich prze­ką­sy…

– Prze­stań – prze­rwał nie­chęt­nie Sę­dzi­woj – już mó­wi­łem, abyś o tym nie wspo­mi­nał. Lu­bię słu­chać twej mowy, to mi stro­ny ro­dzin­ne na pa­mięć przy­wo­dzi! Ale je­śli nie chcesz mil­czeć, o ba­ro­nie ani sło­wa!

– Wy­bacz pan, ja szcze­re, nie­uczo­ne mam ser­ce, i co sły­szę i czu­ję wy­po­wia­dam szcze­rze, ale je­śli ob­ra­żam, prze­sta­nę. Bo jak pan wyj­dzie na mia­sto, mnie sa­me­go osta­wi, to tak nud­no i strasz­nie w tym do­mi­sku za­klę­tym, że co tchu umy­kam do karcz­my: a tam człek nie­raz nie­rad co usły­szy. Ale bo też wy­brał pan so­bie miesz­ka­nie! – a cho­ciaż to całe he­re­tyc­kie gniaz­do, to w ca­łej Ba­zy­lei nie ma strasz­niej­sze­go. Dom cały czar­ny, jak­by z kuź­ni wy­wle­czo­ny, a te smo­ki na da­chu, te ga­dzi­ny ka­mien­ne nad drzwia­mi – czło­wiek co spoj­rzy, to że­gnać się musi. Ja­ke­śwa się tu tyl­ko wpro­wa­dzi­li, ja spoj­rzał na ten ob­raz i za­raz mi coś szep­nę­ło, że nie świę­ty to czło­wiek, co tu ma­lo­wa­ny. – I niech no pan pa­trzy, ja­kie oczy, z ca­łej twa­rzy tak mu coś świe­ci, jak­by za ży­wo­ta tro­chę du­cha z cia­ła w ma­lo­wi­dle się uta­iło.

I ga­da­tli­wy Jan wziął łu­czy­wo z ko­mi­na, za­świe­cił przed du­żym, w ca­łej po­sta­ci por­tre­tem, co wi­siał na prze­ciw­nej ścia­nie. Sę­dzi­woj po­wstał, przy­stą­pił i dłu­go wpa­try­wał się w ob­raz. Wy­sta­wiał on czło­wie­ka, co może już za­czął dru­gą po­ło­wę wie­ku. Czo­ło wy­pu­kłe i łyse, ocie­nio­ne z bo­ków kę­pa­mi rzad­kich, si­wych wło­sów; spod czar­nych brwi prze­ni­kli­we oczy zda­wa­ły się utkwio­ne w pa­trzą­ce­go, usta szy­der­czym uśmie­chem roz­war­te, krę­ta bro­da i wąsy spa­da­ły na pier­si. Jed­ną rękę trzy­mał na ka­fta­nie, wid­na w niej była zło­ta pusz­ka; w dru­giej, spusz­czo­nej, miał zwój pa­pie­ru, a po­stać cała zda­wa­ła się z ob­ra­zu zstę­po­wać na­przód. – To, pa­nie – mó­wił da­lej słu­żą­cy – był tak­że al­che­mik*, on dom ten cu­dac­ki zbu­do­wać ka­zał i tu cały ży­wot w tej izbie prze­pę­dzał. Miał to być nie­gdyś pan bar­dzo moż­ny i bo­ga­ty. Ale cóż z tego, kie­dy to człek za­wsze chce mieć wię­cej; tak i on, tu na tym ko­mi­nie to­pił, pra­żył, go­to­wał do­pó­ki nie prze­al­che­ma­jo­wał wszyst­kie­go. Żona mu za­cho­rza­ła, i nie dzi­wo­ta, albo to nie boli pa­trzeć, jak wszyst­ko tak mar­nie­je? – A jego to nie po­ru­szy­ło, tyl­ko cią­gle dmu­chał na wę­gle. Ale wresz­cie, gdy ludz­ką mą­dro­ścią nic nie mógł zy­skać, po­ży­czył dia­bel­skiej – otóż to taki ko­niec.

Tu opo­wia­dacz po­boż­nie prze­że­gnał się i przy­bli­żyw­szy obej­rzał do­ko­ła i ci­szej mó­wił:

– Mnie to, pa­nie, opo­wie­dział pod se­kre­tem je­den sta­ru­szek, co słu­żył u nie­go. To praw­da szcze­ra. Tak też zy­skał; bo kie­dy raz za­klął mocy nie­czy­ste, a oprzeć im się nie umiał, du­szę z nie­go ży­we­go wy­wle­kły. Cho­ciaż go po­cho­wa­li w tym wiel­kim ko­ście­le Mat­ki Bo­skiej, du­sza jego nie­spo­koj­na i po­wia­da­ją, że dom ten na­wie­dza. Ja bym ra­dził, pa­nie, nie trze­ba li­cha bu­dzić, wy­pro­wadź­my się stąd. Oto tu, w tej sa­mej izbie, na­la­zła go nie­ży­we­go jego żona. To, pa­nie, żona jego ta cho­ra i bla­da ko­bie­ta, co nam te kom­na­ty na­ję­ła. – Bied­na nie­wia­sta, wid­no już, niech bło­go­sła­wień­stwo Bo­skie spo­czy­wa na nich – nie wie­dzie im się. Ot, i te­raz, nie­bo­ga, za­pa­dła moc­no, jej cór­ka, jak ja­go­da, żal się Boże, więd­nie i po­mo­cy dać nie umie, gło­wę tra­ci. Albo to nie przy­kro pa­trzeć, jak kto ze swo­ich koń­czy się po­wo­li, a tu człek wi­dzi i rady nie nie­sie, ja­ko­by we śnie się sza­mo­ce, a po­ru­szyć nie może.

– Cho­ra jest? cze­muż mi nie mó­wi­łeś pier­wej, może po­trze­bu­je po­mo­cy?

– Jest tam, pa­nie, ćma dok­to­rów i kłó­cą się, szwar­go­cą, a bied­na do­go­ry­wa. Te­raz noc, jej cór­ka pew­no nie śpi, pil­nu­je, to dziew­czę so­bie oczy wy­pła­cze. A dziew­czy­na gład­ka, cho­ciaż Niem­ka, klnę się panu i w Kra­ko­wie ta­kiej szu­kać. Żywa, krew z mle­kiem, w oczkach iskry świe­cą, bied­niąt­ko, niech ją pan tyl­ko zo­ba­czy. Ale oto i brzask, już łuna czer­wie­ni nad gó­ra­mi: gwiaz­dy ga­sną, nie­dłu­go ra­nek; może ich pa­nicz w dzień od­wie­dzi, toć to za­słu­ga przed Pa­nem Bo­giem cho­re­go na­wie­dzić.

– Pój­dę, zo­staw mnie te­raz, Ja­nie, niech spo­cznę na chwi­lę.

I kła­dąc się wzy­wał z wes­tchnie­niem ro­dzin­nych snów, aby go ma­rze­nia­mi dzien­ny­mi, na­dzie­ja rosą, stra­pio­ną du­szę po­krze­pi­ły.

____________________

* Al­che­mia, na­uka nie­gdyś tak upo­wszech­nio­na, iż na­wet gmin o niej roz­pra­wiał, dziś na­le­ży zu­peł­nie do prze­szło­ści hi­sto­rycz­nej, nie od rze­czy prze­to może bę­dzie kil­ka słów bli­żej o tym przy­po­mnieć. Ce­lem al­che­mii, w ca­łym zna­cze­niu, mia­ło być zba­da­nie przy­ro­dy ciał i wy­na­le­zie­nie ogól­ne­go środ­ka, któ­ry by wszyst­kie bez wy­jąt­ku cia­ła był w sta­nie roz­pu­ścić, czy­li roz­ło­żyć, aby do­wol­nie po­tem je skła­dać moż­na było. Ten po­wszech­ny roz­twa­rzacz, zwa­ny al­ka­hest, miał pro­wa­dzić do wy­na­laz­ku ka­mie­nia mę­dr­ców, czy­li ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­ne­go. Ka­mień mę­dr­ców, zwa­ny też tynk­tu­rą, w pierw­szym stop­niu miał być bia­łym prosz­kiem bę­dą­cym w sta­nie pod­łe me­ta­le tyl­ko na sre­bro za­mie­niać. Wy­kształ­co­ny bar­dziej sta­wał się czer­wo­ną tynk­tu­rą, czy­li wła­ści­wym ka­mie­niem mę­dr­ców, któ­ry wszyst­kie me­ta­le bez wy­jąt­ku za­mie­niał na naj­czyst­sze zło­to. Ka­mień mę­dr­ców roz­pusz­czo­ny w wi­nie sta­wał się elik­si­rem ży­cia, czy­li le­kar­stwem na wszyst­kie cho­ro­by, le­kar­stwem na­da­ją­cym wiecz­ne ży­cie.

Al­che­mi­ka­mi zwa­no wszyst­kich od­da­ją­cych się tej na­uce; imie­niem adep­tów czczo­no tyl­ko tych, o któ­rych mnie­ma­no, iż po­sia­da­ją wiel­ką ta­jem­ni­cę. Oprócz tych jaw­nych bez­po­śred­nich ce­lów, al­che­mi­cy mnie­ma­li, iż za po­mo­cą swej na­uki zdo­ła­ją się zbli­żyć do ta­jem­nic na­tu­ry, iż po­zna­ją jej ukry­te siły, i wte­dy, umie­jąc wejść z nią w ści­ślej­szy zwią­zek… po­tra­fią wła­dać wyż­szy­mi du­cho­wy­mi si­ła­mi, za po­mo­cą tych prze­stą­pią, nie­prze­by­te dla zwy­czaj­nych lu­dzi, od­wiecz­ne gra­ni­ce przy­ro­dy. Im zaś sami mie­li mniej do­kład­ne wy­obra­że­nia o swo­ich pra­wach i oka­zu­ją­cych się przy tym zja­wi­skach, tym wię­cej si­li­li się na wy­ra­ża­nie się ta­jem­ni­ca­mi, ob­ra­za­mi i ale­go­ria­mi. Póź­niej uży­wa­no te­goż sa­me­go sty­lu bądź na praw­dzi­we, bądź na uda­ne za­ta­je­nie ta­jem­nic przed nie­wcie­lo­ny­mi. – Owszem, uwa­ża­no za wy­stę­pek od­sła­nia­nie przy­byt­ku na­uki przed nie­wcie­lo­ny­mi.

Ar­nold de Vil­la­no­va, al­che­mik z XIII wie­ku, bie­rze tę rzecz na­wet re­li­gij­nie, twier­dząc w swo­im Ro­sa­rium, iż kto by zdra­dził ta­jem­ni­cę bę­dzie prze­klę­ty i umrze tknię­ty apo­plek­sją ("Qui re­ve­lat se­cre­tum ar­tis, ma­le­di­ce­tur et mo­rie­tur apo­ple­xia"). Raj­mund Lul­liusz, ów sław­ny adep­ta, o któ­rym wieść nie­sie, iż dla Edwar­da I, kró­la An­glii, za­mie­nił w r. 1332 60 000 fun­tów ży­we­go sre­bra, cyny i oło­wiu na zło­to, opo­wia­da w te­sta­men­cie swo­im: "Przy­się­gam ci na du­szę moją, iż sko­ro to od­kry­jesz, po­tę­pio­ny zo­sta­niesz" {"Juro tibi su­pra ani­mam meam, quod si ea re­ve­les dam­na­tus es"). Po­dob­nież Li­ba­vius i inni. Lecz, aby od­kryć ta­jem­ni­cę, nie dość było pra­cy, po­tęż­nej my­śli, cier­pli­wo­ści; głów­nym wa­run­kiem u praw­dzi­wych al­che­mi­ków była czy­stość ser­ca. Bez niej, twier­dzi­li, i ge­niusz nic zdzia­łać nie zdo­ła. Za po­mo­cą tego ogni­wa wią­za­ła się al­che­mia z ma­gią praw­dzi­wą i bo­ską, któ­rą zno­wu od ma­gii czar­nej, prze­klę­tej sztu­ki złe­go du­cha, sta­ran­nie od­róż­nia­no.

Zby­tecz­nie by­ło­by do­da­wać, iż sztu­ka obie­cu­ją­ca nie­prze­bra­ne skar­by, wiecz­ną mło­dość i nad­przy­ro­dzo­ną wła­dzę, mu­sia­ła mieć nie­zli­czo­nych zwo­len­ni­ków. Szar­la­ta­ni i oszu­ści wszel­kie­go ro­dza­ju uży­wa­li jej za po­kryw­kę swych nie­cnych prak­tyk i po­zba­wia­li ła­two wier­nych ca­łe­go ich mie­nia, tak da­le­ce, iż w wie­lu cza­sach al­che­mia, bę­dąc głów­nym po­to­kiem po­chła­nia­ją­cym w so­bie wszel­kie ga­łę­zie zbrod­ni­cze­go prze­my­słu, była obar­czo­na wzgar­dą i nie­na­wi­ścią. Z dru­giej stro­ny nie moż­na też za­prze­czyć, iż w każ­dej epo­ce znaj­do­wa­li się lu­dzie zna­ko­mi­ci, za­szczyt uczo­ne­go świa­ta, któ­rzy z peł­ną wia­rą, w nie­zmor­do­wa­nej cier­pli­wo­ści, dłu­gie lata tra­wi­li w pra­cow­niach; z ich prac nie­oce­nio­ne ko­rzy­ści od­nio­sła che­mia, far­ma­cja i sztu­ka le­kar­ska. O moż­no­ści prze­mie­nia­nia me­ta­li jed­ne na dru­gie nie da się nic z pew­no­ścią wy­rzec. Wpraw­dzie nowa che­mia wy­da­ła wy­rok li­cząc me­ta­le do sze­re­gu ciał pro­stych, nie­zło­żo­nych, a tym sa­mym za­prze­czy­ła wszel­kiej moż­no­ści roz­kła­da­nia ich i prze­mie­nia­nia. Może na­wet więk­sza część po­dań i po­wie­ści o istot­nie zdzia­ła­nych prze­mia­nach me­ta­li na zło­to po­le­ga na oszu­kań­stwie lub złu­dze­niu, cho­ciaż nie­któ­rym z nich to­wa­rzy­szą oko­licz­no­ści i świad­ko­wie god­ni wszel­kiej wia­ry, tak li każ­dy inny wy­pa­dek hi­sto­rycz­ny, po­dob­ny­mi po­par­ty do­wo­da­mi, uwa­ża­no by za au­ten­tycz­ny. Jed­nak­że: po­nie­waż ba­daw­czy duch ludz­ko­ści nic usta­je, po­nie­waż w che­mii sa­mej nie­raz już zro­bio­no od­kry­cia uwa­ża­ne nie­gdyś za nie­po­dob­ne, po­nie­waż już te­raz wie­lu che­mi­ków uwa­ża me­ta­le za cia­ła wy­raź­nie zło­żo­ne, z tych przy­czyn nie­po­dob­na już dziś lek­ko­myśl­nie po­tę­piać wszyst­kich za­sad al­che­mii.

Wszyst­ko zresz­tą, co się jej ty­czy w cią­gu ca­łe­go tego pi­sma, jest zu­peł­nie zgod­ne z jej hi­sto­rią; ani je­den fakt na­wet, ani na­zwi­sko zmy­ślo­ne nie zo­sta­ło.

Wię­cej szcze­gó­łów o tej na­uce cie­ka­wy czy­tel­nik zna­leźć może w roz­pra­wie mo­jej umiesz­czo­nej w "Bi­blio­te­ce War­szaw­skiej" z r. 1844 na mie­sią­ce ma­rzec, kwie­cień i maj.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: