- W empik go
Sędziwój - ebook
Sędziwój - ebook
Michał Sędziwój - Królewski alchemik.
Alchemia od zawsze rozpalała umysły ludzi - niezmierzone możliwości, jakie teoretycznie mogła dać ta nauka, interesowały nawet Królów. Jednym z najbardziej znanych alchemików Królestwa Polskiego jest Michał Sędziwój, który próbuje odkryć tajemnicę mistycznego kamienia filozoficznego, dającego nieśmiertelność...
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2687-8 |
Rozmiar pliku: | 496 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Laboratoryum.
Mercurius.
Powiedz mi, czego szukasz? Czego
żądasz? co robić myślisz?
Alchemista.
Kamień filozoficzny.
Sendivogius.
Dialogus Mercurii, Alchimistae et
Naturae.
Alpy zasłoniły słońce, olbrzymi cień rzuciły na doliny, tylko wierzchołki wiecznym śniegiem pokrytych skał i lodowców rubinowym jaśniały blaskiem: z drugiej strony noc już rozciągała krepowy płaszcz na sklepienie nieba i w odwiecznym porządku rozpaliła gwiazdy. Z wysokiej wieży kościoła Panny Maryi zegar uderzył dwadzieścia cztery razy, a ponad mury i dachy Bazylei uleciał dźwięk w ciszę wieczoru, w dolinę poważnego Renu.
Było to na początku roku tysiąc sześćset trzeciego, kiedy postać miast stosowną była do czasu, w którym siły gwałtu i oręża nawet w pokoju obawiać się trzeba było.
Światła zwolna gasły, a w ciemne, wązkie i kręte ulice, wysokimi otoczone domami, rzadkо kto wieczorem odważył się zapuszczać. Tu i ówdzie tylko śpiesznym krokiem sunął do domu opóźniony mieszczanin z latarnią i laską okutą w ręku. Później jeszcze z wrzawą przebieży czereda włóczących się studentów z gromadą dziadów i żebraków; do nich przyłączą się nie jeden milicyant miejski z rohatyną, woląc porozumieć się z nocną gawiedzią, niż staczać krwawe i niepewne bitwy w ciemności. Gdy i ci przeminęli, łańcuchy przez puste ulice rozciągnięto i posępny róg z wieży zawyje, wtedy wychodzi stróż nocny. W brutalnej opończy, dziwnie upstrzonej biało naszytemi trupiemi głowami, dzwoniąc w rozbity dzwonek, woła jednotonnym, grobowym głosem:
„Wу, którzy śpicie, módlcie się za umarłych!“
A stąpanie jego wolnе rozlega się długo po kamieniach. Tymczasem wszystkie już światła pogaszone i znowu dziki jęk rogu uderzy z wieży kościelnej: to znak, iż znowu jedną godzinę czasu pochłonęła wieczność.
Cała Bazylea w dzień tak głośna i żywa, teraz jakby wymarła. W jednym tylko z domów na końcu górnego miasta, w wązkiem, zakratowanem okienku, pod ostrym szczytem miga krwawe światło. Raz gaśnie, to znów się zmaga, zmienia barwę, a z wysokiego komina śród gęstego dymu sypną czasem iskry i ulecą, znikną w ciemności; a wtedy blaszane smoki chorągiewek i rynien na dachu błyszczą w ciemności, zdają się żywe. Ten dom bezpieczny, wieczorem każdy go mieszkaniec omija; strzeże go podanie niedawne, tem więc łacniej znajdujące wiarę.
Przez kilkanaście lat pracownia była opuszczoną, teraz parę miesięcy już, jak co noc błyszczała światłem.
Mieszkał w niej młody Polak, nieznany, lecz imię jego wkrótce w całym świecie zasłynąć miało. Naumyślnie wybrał ten zakąt, by swobodnie mógł się oddawać pracom, dla których opuścił dom rodzinny, poświęcił młodość i wszystkie jej przyjemności. Nazywał się Miсhał Sędziwój i liczył wtedy lat dwadzieścia cztery.
Niewielką izbę oświecała lampa, na kominie słabym błękitnym blaskiem gorzały węgle, obłożone wkoło trójkątnego tygielka. Obok na ławie siedzący, sługa Sędziwoja, Jan Bodowski, znużony pracą, czuwaniem i nudami, drzymał, oparty o ścianę, z głową na piersi spuszczoną i wyciągniętemi nogami.
Przed stołem, zastawionym naczyniami szklanemi i metalicznemi różnego kształtu, otoczony stosami ksiąg, spoczywał młody alchemik. Przed nim rozwarty foliał, traktaty Bazylego Valentyna. Utopił w nim wzrok, ale wzrok ten, łatwobyś dostrzegł, nie w tych wyrazach szuka teraz myśli; zarzucony, jak kotwica, gdy uwaga spoczywa na powierzchni, w głębi duszy roją się tłumem potworne marzenia.
— Niс i nic! — głucho zawołał wreszcie, uderzając ręką w księgę z głębokiem zniechęceniem niewiary; a rozżarzone długiem natężeniem myśli zaczynały coraz jaśniej pryskać i buchać w mimowolne słowa.
— Tyle lat pracy, tyle dni bez przerwy i nocy, bez spoczynku, żyję tem jednem światłem, a dokoła ciemniej, niż kiedy!
— Adelo! od czasu, jak ciebie ujrzałem, natchniony tą myślą, nią oddycham, w nią patrzę, jak w gwiazdę zbawienia, a gwiazda w błędny ognik zmieniona, wodzi mię po bezdrożach kłamstwa!
Nadzieja! szatański wymysł! — hydra, której doświadczenie co godzina sto głów urywa, a ta w następnej wnęca nas do labiryntu własnych marzeń, aby potem szydzić, gdy w rozpaczy nie umiemy wrócić na świat, wrócić między zwyczajne ludzkie myśli, którym staliśmy się obcy! — — Od czasów wielkiego Hermesa, Egipcyanie, Grecy, Rzymianie, Arabowie, pierwsze potęgi umysłów, cały zaszczyt świata rozumnego, poświęcali swe trudy wielkiej tajemnicy. — I cóż z prac tylu, z tylu wieków za ślady? — Słowa! słowa, a nigdzie światła prawdy! — Ten łudził kilkadziesiąt lat siebie, po śmierci, jakby przez zemstę, łudzi innych pismami! — Ów nie wierzył, szydził w głębi duszy z tajemnic, szczęśliwy kuglarz, głoszony za adepta, poza grobem ukradzioną sławę zagadkami przedłuża, wszędzie obłuda, bluźnierstwo! — а ja mamże młody żywić szaloną myśl odkrycia prawdy w samym jej przysionku!
— Miałożby to być fałszem? — miałażby ludzkość tak długo przed sobą kłamać, aż wreszcie, jak stary łgarz, uwierzyła własnemu kłamstwu i rzuciła niby dla dzieci zabawkę — zadanie kamienia mędrców?
— Te stosy foliałów, gdzie jeden pomysł, na tortury brany, wydaje głosy, o których mu się nie śniło! — a te oczywiste świadectwa całej powagi historyi — wszystkoż to ma być złudzeniem albo zwodniczem kuglarstwem? — Ha! wtedy, cała uczona ludzkość, nawetbyś wzgardy nie warta!
— Ale nie! — człowiek upaść może, lecz ludzkość nie błądzi! — Jedno kłamstwo trzydzieści wieków żyć nie zdoła! — gdy rozum odmawia świadectwa, to wiara ożywi nadzieję — poważne cienie, przebaczcie! — wierzę, z głębi duszy wierzę w istnienie wielkiej tajemnicy, ja jej dojdę, albo zginę!
— Abu Izmaelu! mistrzu mój, prześladowany męczenniku prawdy, ty mi ją objaw! — nie zdradzę — na lepszy cel i tybyś jej nie użył!
— Nie jestże to szalony los — gardzić złotem, całemi ziemi bogactwami, a krwią własną, zbawieniem chcieć go się dokupić! — Tłum wielbi cierpliwość; patrząc na głębokie znaki, jakie dręczące zagadki przewcześnie na czole wyryją, pobłaża nienasyconej chuci, z twoich oczu stara się wyczytać nadzieję złotego plonu dla siebie. — A potem, jak drugiego Kolumba, po odkryciu złotych krain wiecznej młodości, rzuci się, jak narzędzie już niepotrzebne!
— Adelo! bylebyś mnie zrozumiała; jedno twoje spojrzenie budzi we mnie nieznane siły. Twoja miłość uwieńczy szczęśliwe natchnienie, a co oni dla żądzy złota zbadać nie mogli, to ja dla jego wzgardy odkryję! — Odkryję, aby je zniszczyć! — Aby wam pokazać, iż ten bożek, przed którym klękacie, jest tyle wart, co bryła podłego ołowiu! — Aby całą waszą wielkość w ręku waszych, pod zamkami chowaną, jednem słowem zniweczyć, bo i czemżeby się stał ten świat potężnych mocarzy, gdyby im odebrać ich złoto! A wtedy, odrodna ludzkości, uznasz jedyną, prawdziwą wielkość na ziemi — potęgę geniuszu i miłości!
I w zamyśleniu opuścił głowę na ręce, duch jego marzeń niemą z przeczuciami kończył rozmowę. W piecu pracowni prażony w tyglu metal mocniej począł szumieć. Sędziwój obejrzał się i, patrząc łagodnie na śpiącego sługę, sam poruszył miechem, ale Jan się ocknął i, przecierając oczy, wrócił do swej roboty.
— Panie, rzekł po chwili, ten dym węglowy, ten, szum wiatru w kominie, to człeka rozmarza, nieznacznie usypia. Bo to u nas, prostych ludzi, nie tak, jak u pana, co w głowie kręci się rozmyślanie i zasnąć nie daje, u mnie chyba raz w tydzień, w niedzielę zatumani coś w mózgu; dziś zasnąłem, wybacz pan. — I tak mi się coś dziwne rzeczy roiły...
— Mów, Janie, sny szczersze i mędrsze, nieraz od życia na jawie; i ty we śnie innym jesteś człowiekiem.
— Mnie się zdało, że byłem w Krakowie, i znowu, jak dawniej, na dworcu rodzica pańskiego, huczno grali surmacze; zdało mi się, że panicz, wesoły, jak niegdyś, hasał wesoło, jakby chciał nagrodzić tę długą tęsknicę. I drużyna, i wszystkie twarze znajome, nasze, szczerym witały uśmiechem. — Dalibóg, paniczu, we śnie mi się zdało, że byłeś szczęśliwy, — i ja także...
— Tu ci nudno, Janie, tęsknisz do swoich, wróć się do Krakowa...
— O! pan tego nie myśli, cóżby ja, biedny sierota, sam począł? — Gdzie jest panicz, tam mój dom, wasze szczęście — moje szczęście. Rodzic wasz podjął mnie z ulicy, jemu winienem życie; z wami chowałem się, wam winienem mą służbę. Bo człek, choć prosty, czuje, że za dobre, dobre — tak każe święta wiara. Ale dlatego smutno mi nieraz, gdy patrzę, jak panisko zdaleka od swoich po obczyźnie się tuła i tak nędznie tyra swoją młodość. Juści to chwała Bogu, pięć lat minie na świętego Jakóba, kiedyśwa ostatni raz porzucili Kraków. Ja wiem, dobre to jest alchemika; ja wiem, pan wielkie rzeczy buduje, ale abo to potrzebne koniecznie? — Jest ci scheda po rodzicu niezgorsza i kamienica piękna w Krakowie, i stolnie pod Kromołowem bogate, toć na życie szlacheckie wystarcza, paniczu! — A teć tam, z tyglów bogactwa, bez obrazy pana, nie wiem, czy to Jezus przenajświętszy błogosławi — mnie się nie tak widzi! — Albo i te barony! ani słowa, pan sam lepiej wie, do kogo się udać, aleć nieraz ja słyszał, że córki nie dadzą; nieraz ich dworskich przekąsy...
— Przestań — przerwał niechętnie Sędziwoj — już mówiłem, abyś o tem nie wspominał. Lubię słuchać twej mowy, to mi strony rodzinne na pamięć przywodzi! ale jeśli nie chcesz milczeć, o baronie ani słowa!
— Wybacz pan, ja szczere, nieuczone mam serce, i co słyszę, i czuję, wypowiadam szczerze, ale, jeśli obrażam, przestanę. Bo, jak pan wyjdzie na miasto, mnie samego ostawi, to tak nudno i strasznie w tym domisku zaklętym, że co tchu umykam do karczmy: a tam człek nieraz rad co usłyszy. Ale, bo też wybrał pan sobie mieszkanie! — a chociaż to całe heretyckie gniazdo, to w całej Bazylei niema straszniejszego. Dom cały czarny, jakby z kuźni wywleczony, a te smoki na dachu, te gadziny kamienne nad drzwiami, — człowiek, co spojrzy, to żegnać się musi. Jakeśwa się tu tylko wprowadzili, ja spojrzał na ten obraz i zaraz mi coś szepnęło, że nie święty to człowiek, co tu malowany. — I niechno pan patrzy, jakie oczy, z całej twarzy tak mu coś świeci, jakby za żywota trochę ducha z ciała w malowidle się utaiło.
I gadatliwy Jan wziął łuczywo z komina, zaświecił przed dużym, w całej postaci portretem, co wisiał na przeciwnej ścianie.
Sędziwój powstał, przystąpił i długo wpatrywał się w obraz. Wystawiał on człowieka, co może już zaczął drugą połowę wieku. Czoło wypukłe i łyse, ocienione z boków kępami rzadkich, siwych włosów: z pod czarnych brwi przenikliwe oczy zdawały się utkwione w patrzącego: usta, szyderczym uśmiechem rozwarte, kręta broda i wąsy spadały na piersi. Jedną rękę trzymał na kaftanie, widna w niej była złota puszka; w drugiej, spuszczonej, miał zwój papieru, a postać cała zdawała się z obrazu zstępować naprzód.
— To, panie — mówił dalej służący — był także alchemik; on dom ten cudacki zbudować kazał i tu cały żywot w tej izbie przepędzał. Miał to być niegdyś pan bardzo możny i bogaty. Ale cóż z tego, kiedy to człek zawsze chce mieć więcej: tak i on, tu, na tym kominie topił, prażył, gotował, dopóki nie przealchemizował wszystkiego. Żona mu zachorzała i nie dziwota; albo to nie boli patrzeć, jak wszystko tak marnieje? — a jego to nie poruszyło, tylko ciągłe dmuchał na węgle. Ale wreszcie, gdy ludzką mądrością nic nie mógł zyskać, pożyczył dyabelskiej; otóż to taki koniec.
Tu opowiadacz pobożnie przeżegnał się, i przybliżywszy się, obejrzał dokoła i ciszej mówił:
— Mnie bo, panie, opowiedział pod sekretem jeden staruszek, co służył u niego. To prawda szczera. — Tak też zyskał; bo, kiedy raz zaklął mocy nieczyste, a oprzeć im się nie umiał, duszę z niego żywego wywlekły. Chociaż go pochowali w tym wielkim kościele Matki Boskiej, dusza jego niespokojna i powiadają, że dom ten nawiedza. Jabym radził, panie, nie trzeba licha budzić, wyprowadźmy się stąd. Oto tu, w tej samej izbie, nalazła go nieżywego jego żona. To, panie, żona jego ta chora i blada kobieta, co nam te komnaty najęła. — Biedna niewiasta, widno już niech błogosławieństwo Boskie spoczywa na nich; nie wiedzie im się. Ot, i teraz, nieboga zapadła mocno, jej córka, jej jagoda, żal się, Boże, więdnie i pomocy dać nie umie, głowę traci.. Albo to nie przykro patrzeć, jak kto ze swoich kończy się powoli, a tu człek widzi i rady nie niesie, jakoby we śnie się szamoce, a poruszyć nie może.
— Chora jest? czemuż mi nie mówiłeś pierwej, może potrzebuje pomocy?
— Jest tam, panie, ćma doktorów i kłócą się, szwargoczą, a biedna dogorywa. Teraz noc, jej córka pewno nie śpi, pilnuje, to dziewczę sobie oczy wypłacze. A dziewczyna gładka, chociaż Niemka, klnę się panu i w Krakowie takiej szukać. Żywa, krew z mlekiem, w oczkach iskry świecą, biedniątko, niech ją pan tylko zobaczy. Ale oto i brzask, już łuna czerwieni się nad górami: gwiazdy gasną, niedługo ranek; może ich panicz w dzień odwiedzi, toć to zasługa przed Panem Bogiem chorego nawiedzić.
— Pójdę, zostaw mnie teraz, Janie, niech spocznę na chwilę.
I, kładąc się, wzywał z westchnieniem rodzinnych snów, aby go marzeniami dziennemi, nadzieja rosą, strapioną duszę pokrzepiły.
––––––––II.
Lekarze.
Jest trosków, kolców, bólów niemało w tem życiu
I więcej, niż na jawie, płynie łez w ukryciu.
A. Malczewski.
}}
Około czasów Teofrasta, Bombasta Paracelsa żył w Bazylei jeden cudzoziemiec, nazwiskiem Anathemius Tholden. Wkrótce po przybyciu swojem z północnych Niemiec, kupił plac w ustronnem dość miejscu i wybudował sobie dom, w którym teraz mieszkał Sędziwój. Nie towarzyski charakter Anathemiusa, dziwactwa, które o nim opowiadano, sprawiły, iż cudzoziemiec długo był ciekawą osobliwością miejską, o której krążyło tysiące pomysłów. Sama architektura domu dawała już do nich powód. Wysoki a wązki, przykryty śpiczastym dachem, od zewnątrz obciążony był kamiennemi ozdobami, które się pobożnym nie bardzo podobały. Ozdoby te, wystawiały sylfy, koboldy, salamandry, nietoperze i tym podobne straszydła. Dwa małe okna i drzwi, pomiędzy niemi będące, otaczał zamiast gzymsu jeden olbrzymi wąż, w rozmaite sploty zwinięty. Otwartą paszczą nade drzwiami wystającą bronił niby wstępu do domu, lecz nad nim unosiła się rycerska postać i przebijała głowę potworu włócznią. Z pomiędzy kręgów i splotów ciała węża wyglądało mnóstwo przyciśniętych ludzi, których położenia i wyrazy twarzy zdradzały boleść okropną, wszystkie wyciągały ręce i zwracały błagające spojrzenie ku rycerzowi walczącemu z dręczącym ich smokiem.
Mieszkańcy Bazylei, skoro dom ukończony odsłonięto, dziwili się, ganili, szydzili, nie szczędzili wyrazów nawet obelżywych twórcy tego pomysłu.
Anathemius wszystkiego obojętnie słuchał. Do wykończenia mieszkania wewnątrz sprowadził obcych rzemieślników i wnet ich po dokonanej robocie odesłał; tak, iż ciekawość sąsiadów wzrastała w miarę ukrywania się właściciela. Po wybudowaniu domu wrodzony jego odludny charakter na czas niejakiś odrazu się zmienił, zaczął wychodzić częściej na świat, oddawać wizyty i przyjmować gości u siebie. Niе lubiony z początku, tym powrotem do ludzi szybko sobie zjednał ich łaski, iż nawet ganione dawniej dziwactwa na dobrą stronę wykładano. Pan Anathemius Tholden mógł mieć około łat czterdziestu, postaci był dosyć przyjemnej, a jakkolwiek zbytnia powaga i małomówność nie zyskiwały mu zwolenniczek w płci pięknej, za to ojcowie, mężowie i matki tem więcej go szanowali dla gruntownych rad, które udzielić umiał, dla wielkich wiadomości, które okazywał, a nadewszystko, dla znakomitego majątku, którego ślady wyraźne w domu jego spostrzegano. Po większej części domyślano się, iż majętny przybysz szuka żony, i z uprzejmością od początku świata pospolitą dla kandydatów błogiego stanu różne próbki tego towaru nieznacznie, do wyboru, mu podsuwano. Pan Anathemius czy udawał, czy też istotnie nie spostrzegł zabiegów, a sam, bez czyjej porady o losie swoim postanowił.
Na tejże ulicy mieszkał radca miejski, człowiek surowy i chciwy nad miarę, powszechnie od mieszczan nienawidzony. Ten miał dwie córki na wydaniu i daleką krewną, wychowanicę, dziewczynę szesnastoletnią, sierotę po uczonym, który jej tylko zamiast posagu zostawił kilka rękopismów w spuściźnie, i tych nikt drukować nie chciał. Biedna sierota na łasce bogatych krewnych stała się męczenniczką ojca, bo nie tylko musiała patrzeć, jak z szyderstwem palono owoc tylu nocy bezsennych jej ojca, lecz za lada sposobnością jego zatrudnienia, wyrzucano jej, jakby zbrodnię. Nа nieszczęście była ładniejszą od swych siostrzanek, przeto los jej gorszym był od ostatniej służącej, a pogarda i łzy codziennym pokarmem. Podobne stosunki, jakkolwiek bardzo pospolite, pogorszały się widocznie, ponieważ Beata była wzorem cierpliwej na wszystkie próby łagodności. Tholden widział ją parę razy w domu radcy miejskiego, spełniającą w zbyt skromnym ubiorze jakąś posługę — i szanownego opiekuna poprosił o jej rękę.
Z początku ze śmiechem przyjęto żądanie; niewinna Beata doznawała potrojonej liczby uszczypliwych przekąsów. Szczególniej siostrzanki jej wysilały się w owe, tylko płci pięknej wiadome sposoby delikatnego szczypania, które, jak dym, wgryza się pod powieki, mimowolnie łzy wyciska, a w końcu do szaleństwa przywodzi. Na powtórną prośbę, radca wyraźnie odmówił. Anathemius obojętnie na pozór przyjął tę odmowę; ale za parę dni powrócił znowu i czułemu opiekunowi wręczył, wstawiając się za losem Beaty, listy od biskupa, naczelnika miasta i kilku najzamożniejszych panów w Bazylei.
Niespodziane prośby, mające raczej pozór gróźb, zdziwionego i przestraszonego radcę zmusiły do wydania swej ofiary. Małżeństwo to stało się naturalnie przedmiotem żwawych rozpraw wszystkich znajomych. Porządni i poważni obywatele łatwiej przebaczali smoki i salamandry, któremi Tholden dom swój ozdobił, niż wyniesienie sieroty, czyli ostatnie jego dziwactwo. Nowożeniec tymczasem powrócił do pierwotnego sposobu życia, to jest do zupełnej samotności. Powoli zerwał wszystkie stosunki z ludźmi, nikogo u siebie nie przyjmował i u nikogo nie bywał, a wtedy szeptać zaczęto, że trudni się alchemią i posiada tajemnicę robienia złota.
On, żona, jeden służący i stara kobieta, cudzoziemka, składali całą ludność domu. Jego tylko i żonę czasami widywano w kościele, zresztą nigdzie, a dom ich, zawsze zamknięty, nabrał tajemniczej sławy i zatrzymał nazwisko domu alchemika.
Minęło lat kilka, gdy w tych czasach pospolitych kłótni i napadów, jednej ciemnej nocy jesiennej, przed mieszkaniem Thoeldena, krwawa zdarzyła się bitwa. Młody rycerz, syn możnego barona z okolicy miasta nad Renem mieszkającego, Albert Grandorf, napadnięty, w czasie obrony cięty berdyszem w głowę, upadł na placu. Odpór jednak był silny i napastnicy uciekli, a służący i przyjaciele barona, widząc na górze, w pracowni alchemika światło, tak długo dobijali się do domu, aż im wreszcie, mimo spóźnionej pory, otworzono. Sam Anathemius obejrzał ranę wzrokiem znawcy i zaręczył za życiem chorego; pod jednym tylko warunkiem chciał go przyjąć do domu, to jest, aby sam raniony pozostał się, służący zaś i przyjaciele oddalić się mieli i dopiero za dni dziesięć zgłosić się. W naglącym przypadku, nie mogąc nakładać warunków, musieli uroczyście przyrzec dotrzymanie dziwnych żądań gospodarza, poczem dopiero wniesiono zemdlonego do komnaty.
Baron Albert Grandorf był wzorem owych rozpustnych Don Juanów, nierzadkich wtedy, dla których religia, zależąca jedynie na pełnieniu obrządków zewnętrznych, żadnej tamy nie stawiała; a uciśnienie włościan, niezależność majątku, lekceważenie mieszczan i chełpienie się z wyuzdanej brawury z krzywdą wszystkich, którzy nie byli szlachtą, albo księżmi, zachęcały bezdusznych do tego życia. Nieukształcenie, burzliwy wir stosunków towarzyskich, przy nie zepsutem nawet sercu, mogły żywsze charaktery w lamparty przemieniać. Takim też był Albert, postrach wszystkich wieśniaków i dziewcząt z okolic swego zamku.
Gdy po upływie dni dziesięciu domownicy zgłosili się do chorego, Albert, jeszcze slaby, kazał im za drugie dni dziesięć przybyć; gdy i te minęły, jeszcze prosił gospodarza o powtórzenie terminu. Ale po upływie miesiąca, zupełnie przywrócony do zdrowia, bez zwłoki wyрrawionym został. Napróżno stary baron Grandorf i sam Albert pukali później do drzwi alchemika, aby mu podziękować. Thoelden, jakby nie słyszał dobijania się, jak w fortecy, głuchym był na wszystkie, kilka razy ponawiane odezwy przez drzwi.
Tymczasem towarzyszów młodego rycerza uderzyła nadzwyczajna zmiana, która nastąpiła w całym jego charakterze i układzie. Ów nie gdyś szalony, wesoły, pierwszy do zuchwałych wyskoków i sztuk swawoli, Albert stał się posępnym, zamyślonym i unikającym najmniejszej sposobności powrotu do dawnego życia.
— Oczywiście, mówiono, powietrze nawet w domu alchemika zaklęte.
Grandorf w kilka miesięcy opuścił Bazyleę, a po jego wyjeździe rozgłaszać zaczęto, iż miłość ku młodej żonie Thoeldena była przyczyną tej zmiany. Biedny alchemik nieraz może, przechodząc przez miasto, słyszał szyderstwa złośliwych, cieszących się z obmowy.
Około tego też czasu urodziła mu się córka, pierwsze jego dziecię.
W kilka dni po urodzinach opowiadał służący, pomocnik robót alchemicznych Thoeldena, pan wyprawił go z pracowni i sam się w niej zamknął. Było już późno wieczorem, i służący zasnął na dole. Blizko północy zbudził go mocny szum na górze i stukanie, jakby kilka osób razem chodziło. Śmiech, wyrzekania, śpiewy i jęki na przemiany dawały się słyszeć. Przestraszony, wchodzi do komnaty, gdzie żona pana jego spoczywała. Blade światło lampy oświecało alkowę, tak, iż mógł spostrzedz, że pani w głębokim śnie pogrążona. Namyślał się chwilę, czy ją ma zbudzić, gdy ta przez sen poczęła rozmawiać. Płacz jej, bezsilne łamanie rąk i głos głuchy, ponury, a boleść na śpiącej twarzy tak żywa, jakby ciało jej zostało na ziemi, a dusza na innym świecie, nie z ludźmi rozmawiała, przeraziły służącego. Przybliża się do łoża, chcąc jej przerwać niespokojny spoczynek, gdy wtem nagle, na górze, jakby jakie ciężkie ciało upadło na podłogę, a w tejże chwili żona alchemika porwała się ze snu, z przeraźliwym krzykiem; szeroko rozwierając oczy, z wyrazem najokropniejszego przestrachu, zawołała:
— Mąż mój nie żyje! — jednym skokiem pobiegła do kolebki i, tuląc małą dziecinę, konwulsyjnie wyjąkała: „O, Boże! córka moja przeklęta!“ — i padła zemdlona.
Na ten nocny rozruch powstała i stara służąca, panią orzeźwiono, na górze było cicho. Gdy się tam ze światłem udano, drzwi pracowni były otwarte, pełno dymu, a na ziemi leżał alchemik umarły. W ręku trzymał zwój pergaminowy, w drugiej dłoni, na piersiach miał złotą puszkę i tak też pochowanym został. Ostatni ten akt jego życia, rozgłoszony, nie zbliżył ludzi do wdowy. Dawni jej znajomi jeszcze żywi, mieli do niej urazę, pospolitą między poczciwymi ludźmi, jak śmiała zostać, ona, biedniejszą, szczęśliwszą, a taką była w ich oczach, bo była bogatą. Jakkolwiek pracownia została zamknięta i tajemniczość powinna była zniknąć, wdowa żyła więcej odosobniona, niż kiedy, poświęcona wychowaniu swej córki, Arminii. Córka z matką zupełnie sobie wystarczały. I matka nie wzdychała za światem, bo go za nadto dobrze znała: córka nie tęskniła za nim, bo jej zupełnie był nieznanym.
Za życia Anathemiusa, żona jego, opływając we wszystko, co tylko życie materyalne ofiarować może najwykwintniejszego, nie pytała, skąd ich dochody wystarczają na pokrycie wydatków.
Po śmierci jego spostrzegła, iż te źródła były dla niej zakryte. Pozostałe pieniądze przez lat kilka wyszły; później przedmioty zbytku, klejnoty, stroje zbywała, aby istotne opędzić potrzeby, aż w końcu pracą rąk z córką utrzymywać się musiały. W tym jednak stanie byłaby spokojniejszą i szczęśliwszą, niż kiedykolwiek, gdyby nie straszna słabość, która ją od śmierci męża w rozmaitych przerwach czasami napadała, wieczorem, w zmrok, częściej jednak w nocy, czasem w ciągu wesołej rozmowy raptownie bladła, spoglądała w puste miejsce przed sobą, wskazywała palcem i z okrzykiem upadała zemdlona.
Z chorobą tą oswojeni byli domownicy i córka; za ich staraniem przywracano ją do przytomności, zdrową była nazajutrz. Teraz jednak ciągłe rozmyślanie, walka wewnętrza i z rosnącym niedostatkiem rosnąca оbawa o los córki, zdawały się ostateczny cios zadawać słabowitej wdowie.
Stara służąca pobiegła do znakomitych z imienia znajomych doktorów, wzywając pomocy; jeden przyszedł, spojrzał na gołe ściany i z każdego kąta wyglądającą biedę, pokiwał głową, zapisał coś, poszedł i nie przyszedł więcej. — Za poradą służącej córka w śmiertelnej obawie o matkę, ze łzami w oczach, sama wyszła szukać pomocy lekarskiej.
Wskazano jej cudownego lekarza, apostoła i ucznia Paracelsowego, Karola Bodenstein. Zaledwo dopytała się o jego główną kwaterę, którą zwykle zakładał w jednej z najpodlejszych karczem.
Za stołem, śród gawiedzi katów, сyganów, czarownic, siedział półrozmarzony trunkiem, otoczony dzbanami, sławny syn, sławniejszego Karlostada.
Arminia, głucha na żarty pijanej tłuszczy, która się też wkrótce łzami jej wzruszyła, padła na kolana przed osławionym mistrzem i, wierząc mu, błagała:
— Uzdrów moją matkę, jesteśmy ubodzy, ale będę tyle Boga prosić, iż ci pewno nagrodzi!
Bodenstein poszedł natychmiast, bo kogóżby prośba tak niewinna nie wzruszyła; ale co więcej, powrócił raz, drugi, badał, wypytywał się. Będąc profesorem Akademii Bazylejskiej, sprowadził kilkunastu znajomych medyków. Uwziął się, bądź co bądź, uleczyć matkę Arminii.
Zagadka tej chęci nie trudna była do odgadnienia. Córka wdowy była perłą środ dziewcząt bazylejskich, i Paracelsista znał się na tem dobrze. Lecz sama tylko twarzyczka nie złudziłaby go, na to Bodenstein był za nadto roztropnym. Miarkując z opowiadań i dawnego dobrego bytu Thoeldena, który z jego śmiercią tak dziwnie się odmienił, spodziewał się i wierzył, że alchemik posiadał tajemnicę robienia złota. W pozostałości więc po nim, na której się kobiety nie znały, mógł się znajdować kamień filozoficzny i rękopisma, uczące sporządzenia go. Lekarz więc, rachując swe zdolności tylko chęcią, obiecywał sobie wyleczyć wdowę, małej tylko żądał nagrody od szesnastoletniej Arminii; musiała mu przysiądz uroczyście, iż zostanie żoną tego, kto jej matkę uzdrowi. I gdyby Bodensteina o dziesięć kroków dalej czuć było dymem, winem i siarką, gdyby sto razy był brudniejszy i obszarpany, bez wahaniaby mu przyrzekła to, czego nawet nie rozumiała dobrze w przepełnieniu żalem. Z drugiej też strony medyk rachował, iż, dostawszy w posagu spuściznę alchemika, gdyby kamienia mędrców nie znalazł, to nicby go do przyznania się nie przynagliło, a sława, powiększona wyleczeniem żony i zaślubieniem córki tak powszechnie znajomego alchemika, mogła się stać dla niego prawdziwym sposobem robienia złota. Od kilku przeto dni nawet mniej bywał w karczmie, а przemyślał, zmieniał lekarstwa, lecz chora leżała bez przytomności. Wezwał więc raz jeszcze wszystkich znajomych sobie medyków na radę.
W wysokiej izbie od tyłu, na dole, spoczywała Beata Thoelden na łożu śmiertelnem... Zaledwo trzydzieści kilka lat licząc, cierpieniami wewnętrznemi i chorobą tak miała rysy twarzy zmienione, iż wieku jej nawet zgadywać nie można było.
Nadzwyczajnie blada, z oczami otwartemi, bez blasku i bez najmniejszego ruchu i życia, zbyt już była podobną do tych, w których liczbę wstąpić miała, aby nadzieja mogła ożywiać przytomnych. Córka jej, klęcząc na ziemi przy łóżku, także nieruchoma, tylko czasem jękiem dawała poznać, że cierpi. Tylko czasami rzucała wzrok w bolesne rysy matki i jakby przestraszona, ukrywała twarz w dłonie i mocniej łkała. Wszystko też, co ich otaczało, smutne budziło wrażenie. Śród śladów dawnej obfitości wyraźne dowody niedostatku. Ramy od obić i lamperyi gdzieniegdzie złocone, otaczały nagie i ponure ściany. Parę mebli wytwornych, a obok nich prosty stół sosnowy: łoże snycerskiej drogiej roboty, a pościel na niej z grubego płótna, wszystko to były świadki smutne, lecz wymowne dawnego dobrego bytu. I światło jakby komnatę tę opuściło, bo choć w dzień, z głębokiej framugi okiennej skąpe do środka dochodziły promienie. Chora czasem się odezwie, dziko, niezrozumiale i wszystkich oczy zwrócą się na jej twarz woskowej białości, która tak posępnie odbija od ciemnej framugi. Córka pilnie słucha i pyta matki, lecz ta jej nie poznaje.
Medycy przygotowują lekarstwa, z wrzawą spierają się o sposób leczenia i o teorye; w pół po łacinie, w pół po niemiecku; w zbutwiałych foliałach szukają dowodów swej nauki, bo słabość chorej odmawia im świadectwa biegłości. Dysputy te rozdzierają uszy Arminii, jak złowrogie krakanie.
— Ja mówiłem — wołał krzykliwie Bodenstein, machając czarnemi od węgli rękoma, — mówiłem, że tu nic nie pomogą głupie wasze ziółka. Wszystkie choroby napadają na ludzi, jak uczy boski Teofrastus in astronomia magna, primo: albo z zatrutych gwiazd, które zły wpływ wywierają na człowieka; albo secundo: z trucizn, które pochodzą od źle przygotowanego pokarmu; albo tertio: z duchów, na które inne duchy działają...
— Przeciwko chorobom, pochodzącym z gwiazd — dodał drugi, potwierdzając słowa Paracelsisty, żadne lekarstwa z żywiołów nie służą, można im tylko zaradzić per medicinam physicam et chirurgiam adeptam.
— Wasze tu zioła tyle pomogą — krzyczał pierwszy — co kapelusz przeciwko słońcu!
— I któż tedy z prześwietnych kolegów ośmieli się zaprzeczyć — zapytał po łacinie, wolno cedząc słówka, wypiżmowany, z utrefioną szwedzką bródką modny lekarz — kto zbije moje twierdzenie, iż, nie wchodząc ani w сausam proximam, ani causam remotam, że mówię, to choroba nerkowa? Oczywiście więc na affekcyę tę służyć tylko mogą liście kopytnika — asarum, posiadając bowiem kształt nerek, nieodzownem na nerki są lekarstwem.
Powstała żwawsza sprzeczka, każdy chciał mówić, przekonywać, jeden, najmocniejsze piersi mający, zawołał:
— Słuchajcie mnie! oto zbadałem horoskop pacyentki, trzeba czekać, aż Saturnus minie jej drogę życia; zbadałem, iż planeta ta zawsze jej była szkodliwa, teraz nastąpi crisis...
— Oto nieodzowna recepta — rzekł drugi, czytając z kartki — popiołu z nietoperza dwie szczypty, krwi suszonej z ropuchy, na koniec noża, pięć gram tłuczonej mumii.
Chora wzniosła ręce i, jakby szukając, widząc kogoś przed sobą, głucho rzekła:
— Nie ze mnie, nie ze mnie! ale z niej zdejm ciężar! przebaczenia!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.