Segretario - ebook
Segretario - ebook
Autor fenomenalnej Solfatary powraca w daleką przeszłość!
Awanturnicze losy dwojga cudzoziemców w fascynującym, wielokulturowym Krakowie końca XV wieku
Gredechin Specht z Heidelbergu, by spełnić ambitne marzenia i móc zdobywać wiedzę, decyduje się na ryzykowny krok. Mając 14 lat, wyrusza na podbój świata w chłopięcym przebraniu, jako Georg Starkfaust. Po dwóch latach wędrówek po Europie, swoje miejsce odnajduje w Krakowie, na stancji u Filipa Kallimacha, włoskiego poety i polityka, zasłużonego doradcy Kazimierza Jagiellończyka, a po jego śmierci – Jana Olbrachta.
Już jako student(ka) medycyny na Akademii Krakowskiej, Gredechin regularnie pisuje do swojej przyjaciółki z dzieciństwa, Enneleyn. Zawierza jej swoje największe tajemnice, opowiada o problemach codzienności w męskich szatach i o dramatycznych wydarzeniach, których jest świadkiem, a nierzadko i uczestniczką. Opisuje życie studentów Akademii oraz społeczności żydowskiej. W swoich listach nie przemilcza również kontrowersyjnych i intrygujących faktów z życia swojego mistrza Kallimacha – począwszy od jego szalonej młodości w Rzymie, zakończonej udziałem w spisku na życie papieża Pawła II, i ucieczki przed pościgiem przez pół Europy, aż po bezpieczną przystań w Krakowie i perypetie miłosne w Toruniu.
Segretario to porywająca, pełna współczesnych odniesień historia o przekraczaniu granic i binarnych podziałów.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07822-8 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gredechin Specht
najzacniejszej i sercu stale
najdroższej Enneleyn Weidemann
mnogie przesyła pozdrowienia.
Ach, dobry Boże, ileż to dni minęło od owego mglistego poranka, kiedy opuszczałam rodzinne strony, wiedząc, że może już nigdy tam do was nie powrócę? Ile też wody musiało się od tego czasu przetoczyć przez koryto naszego Neckaru, w którym latem – pamiętasz? – pluskałyśmy się bez opamiętania, podczas gdy ojciec twój drzemał po obiedzie, aż za którymś razem skaleczyłaś sobie stopę o sterczący z dna kamień. Tuszę, że te wspomnienia nie całkiem ci się w głowie zatarły, choć nie mogę być nawet pewna, czy moje imię coś ci jeszcze mówi.
Ba, nawet jeśliś nie bez reszty mnie zapomniała, masz, przyznaję, dobre powody, by wspominać mnie źle – jako istotę płochą, niestałą i niesłowną – a to dlatego, że ci przez wszystkie te lata, co ich, jeśli dobrze liczę, dziewięć w przyszłym miesiącu upłynie, nie dałam żadnego znaku życia. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak gorączkowo musiałaś czekać na wieści ode mnie w pierwszych tygodniach po moim zniknięciu, i nie myśl, że nie zdaję sobie sprawy, jak bardzo ci się one od samego początku należały, choćby i najkrótsze, na kolanie skreślone, żebyś tylko wiedziała, że żyję i nie przydarzyło mi się nic złego. I to należały ci się nie tylko jako przyjaciółce od serca, ale też jako tej, która w istocie obmyśliła dla mnie ów szatański plan, dzięki któremu moje życie potoczyło się o wiele ciekawszą drogą niż ta, co mi była przypisana z urodzenia. Uwierz mi, proszę, moja droga, niezapomniana i wielkoduszna, że i mnie samą doprowadzały do rozpaczy i wręcz do łez (które jednak musiałam ukrywać) niezliczone przeszkody, jakie mi stale uniemożliwiały przesłanie ci czegokolwiek przez wszystkie te lata, choć muszę też przyznać ze skruchą, że z czasem do tej niemożności przywykłam i nieomal się z nią pogodziłam.
Ostatnio jednak stan rzeczy w tej mierze uległ zmianie, z czego teraz z wielką radością korzystam, aby próbować się przed tobą z tak długiego milczenia usprawiedliwić i zdać ci pokrótce sprawę z tego, co się ze mną przez cały ten czas działo.
Pamiętasz, kiedyśmy się w wilię mego wyjazdu żegnały, wśród łez i obietnic tak wielu, sądziłyśmy obie, iż wyprawiając się w nieznane u boku pana Celtisa, po to, by pod jego skrzydłami zgłębiać wyższe dziedziny wiedzy, mogę się spodziewać, że mi ów mąż, nad swój młody wiek uczony, poznawszy mą użyteczność, zacznie z czasem jakowąś lafę wypłacać, choćby i niewielką, lub przynajmniej zapewni mi w swoich podróżach chleb i dach nad głową. Otóż wiedz, moja Enneleyn, iż te nasze rachuby nie sprawdziły się wcale.
Pan Celtis przyjął bowiem z góry, że skoro to ja się z własnej woli uczepiłam poły jego płaszcza, tedy wszystkie usługi, które mu oddaję, są jedynie wyrazem mej głębokiej wdzięczności za przywilej obcowania z jego osobą. Czy może bardziej za to, że raczy się dzielić ze mną swą wiedzą bez żadnej w monecie zapłaty. Opowiem ci za chwilę dokładniej, jak mu narzuciłam swoje towarzystwo. Pierwej jednak chcę ci uświadomić, iż z Norymbergi bez zatrzymania podążyliśmy do Augsburga, z Augsburga do Ingolstadt, z Ingolstadt do Ratyzbony, z Ratyzbony z powrotem do Norymbergi, stamtąd do Würzburga – i tak przez blisko dwa lata włóczyliśmy się po wszystkich ziemiach cesarstwa, nigdzie miejsca nie zagrzewając, jak jacy niedźwiednicy. Przyznaję, że całkiem bez korzyści dla mnie te wędrówki nie były, choćby i przez to samo, żeśmy przez cały niemal czas znad końskich grzbietów prowadzili ze sobą rozmowy, dzięki którym doskonaliłam się w łacinie. Ba, nie tylko w łacinie, ale też w dotrzymywaniu kroku tak wielkiemu umysłowi w jego rozważaniach. Chyba zresztą były to zrazu wyłącznie jego monologi, od czasu do czasu przerywane pytaniem retorycznym: „Czyż nie tak, Starkfaust?”. Ja w odpowiedzi bąkałam nieśmiało: „W rzeczy samej, mistrzu mój”, albo coś w tym rodzaju. W miarę jednak, jak się z moim położeniem oswajałam, zdarzało się coraz częściej, żem mu w omawianym przedmiocie zadawała pytania, które, zda mi się, nieco rozmowę ożywiały. Czasem nawet odważałam się wygłaszać z siodła własne, naiwne przemyślenia. I powiem ci, że je pan Celtis wcale nie zawsze kwitował samym tylko pobłażliwym uśmieszkiem, ale zdarzało mu się niekiedy wdawać ze mną w na wpół poważną dysputę. Nie po to ci o tym piszę, żeby się przed tobą chełpić, a w każdym razie nie tylko po to. Przede wszystkim bowiem chcę ci dać wyobrażenie o tym, jak mało miałam w tych podróżach czasu choćby na obmyślenie tego, co bym miała do ciebie napisać, a zwłaszcza jakim sposobem mam ci moje pismo przekazać. A weź przy tym pod uwagę, że gdy tylko z konia zsiadałam, miał dla mnie pan Celtis zawsze jakieś zajęcia. A to z ksiąg grubych polecał mi wypisać wskazane przez siebie ustępy, a to znów kaftan mu oczyścić i buty albo zacerować gacie. Muszę mu tu jednak oddać tę zasługę, że niektóre z owych zadań miały jedynie moją naukę na celu – gdy na przykład kazał mi co wieczór przy świetle łojowego ogarka treść naszych rozmów z pamięci spisywać (po łacinie, rzecz jasna) albo rozwiązywać na piśmie ćwiczenia z greki. Te ostatnie, warto tu dodać, brał ze skryptu pochodzącego podobno od samego Barlaama z Kalabrii, nauczyciela Petrarki i Boccaccia.
Czyż zatem zdołałam już choć trochę rozproszyć twą urazę, Enneleyn, mojej duszy siostrzyco? Jeśli nie, zważ jeszcze, że mimo wszystko udało mi się razu jednego, gdyśmy wyruszali z Moguncji, w ostatniej chwili wcisnąć naprędce skreśloną kartkę dla ciebie gońcowi w barwach de Tassisów – tylko czyś ty ją aby otrzymała? Pisałam ci w niej, o ile dobrze pamiętam, że sakiewka moja coraz lżejsza, a do tego myślę sobie z wielkim przestrachem, iż na gościńcu mogę spotkać zbójów, jako że wszystko, co mam, muszę nosić przy sobie, bojąc się grosze moje bankowi powierzyć, boć przecie w kantorach lubią się bacznie przyglądać i chytrze przepytywać każdego, kto się ze skryptami po wypłatę zgłasza.
Tak bowiem, jak mi radziłaś, przed wyjazdem cały mój majątek, przez ojca mego kosztem krwi przelanej i kalectwa nabyty, spieniężyłam przy pomocy wuja Engelberta. Wuj co prawda przy sposobności tego spieniężenia większość zagarnął dla siebie, lecz niech mu to wyjdzie na zdrowie, skoro mimo wszystko całych szesnaście funtów w srebrze mi wręczył. I tak przecież więcej nie mogłabym na sobie dźwigać. Z tego cztery funty od razu mi poszły na konia dobrego (nazwałam go Farsell), do tego siodło, uprząż, no i kilka sztuk odzieży, niezbędnych do wprowadzenia naszego planu w życie.
Tamtego dnia, szesnastego kwietnia 1487 roku, tak jakeśmy to sobie obmyśliły, skoro świt opuściłam miasto bramą koło zamku. Zaspany strażnik, zajęty podnoszeniem bramy, nawet na mnie nie spojrzał, kiedy pod nią przejeżdżałam. Po półgodzinie jazdy, w lesie pod Gaibergiem, dokonałam mojej przemiany. Najtrudniej było odciąć warkocz, bo mój nóż, dobry do chleba, do takich celów, jak się okazało, był za tępy. Udało mi się go w końcu jako tako wyostrzyć o znaleziony przy ścieżce spory, jajowaty kamień, przysypany do połowy zeszłorocznymi liśćmi dębu, i wtedy poszło już łatwiej, choć bez bólu się nie obeszło. Pozbywszy się warkocza, rozrzuciłam włosy z tyłu, żeby swobodnie opadały na kark i ramiona. Okazało się, że mi to wyszło ciut krzywo, ale nie przejmowałam się tym, bo przecież chłopaki nieraz są krzywo przycięci. Niewiele myśląc, rozebrałam się szybko do samego mieszka – ten przypięłam sobie jeszcze przed wyjściem z domu – zaczym wciągnęłam nogawice, wzułam trzewiki, ubrałam się w koszulę i kaftan, a na wierzch narzuciłam opończę. Dziewczyńskie szatki razem z warkoczem upchałam do dziupli wypatrzonej w starym dębie, i tym samym zamknęłam za sobą moje dawne życie. Wdrapałam się znów na mego dzielnego rumaka, wyjechałam z lasu na gościniec i co koń wyskoczy pognałam prosto na wschód.
Od razu poczułam, że w męskim stroju człowiek trzyma się w siodle o wiele pewniej i wygodniej, można więc sobie pozwolić na nieco szybszą jazdę niż przy naszych dawnych przejażdżkach po wzgórzach za cmentarzem albo wzdłuż rzeki. Dzięki temu przed wieczorem byłam w Rothenburgu, gdzie zatrzymałam się na nocleg, i już następnego popołudnia dotarłam do Norymbergi, w samą porę, by z daleka zobaczyć, jak straże przepuszczają przez bramę zamkową naszego młodego znajomego. Nie mogłam podejść bliżej, bo jeden za drugim wjeżdżały tamtędy orszaki coraz to nowych książąt Rzeszy, jeden świetniejszy od drugiego, przybywające na uroczyste obrady Reichstagu, toteż halabardnicy woleli takich jak ja gapiów w odpowiedniej odległości utrzymywać. Oddaliłam się tedy, żeby znaleźć sobie miejsce w gospodzie i pożywić się naprędce, po czym pieszo pod Burg powróciłam, by wypatrywać pana Celtisa za jego stamtąd powrotem.
Już całkowite ciemności zapadły i kupowałam właśnie od żagiewnika zapaloną pochodnię, gdy świeżo uwieńczony przez cesarza poeta laureat znów się w bramie pojawił. Po jego chwiejnym kroku znać było, że wyróżnienie swoje świętował był na zamku bez przesadnej dbałości o zachowanie antycznego umiaru. Zbliżając się doń z mym łuczywem, już miałam przemówić, gdy on zwróciwszy na mnie wzrok, odezwał się pierwszy.
– Chłopcze, za pozwoleniem – zapytał odrobinę tylko bełkotliwie – czy byłbyś uprzejmy poświecić mi w drodze do gospody Pod Panieńskim Orłem?
Powiedział „chłopcze”, zatem wiedziałam już, że nie tylko mnie nie poznaje, ale nawet mu przez myśl nie przejdzie, że mogę nie być tym, za kogo chcę uchodzić. To mi dodało odwagi.
– Salve, poeta laureate, decus litterarum et eloquentiae!I – zadeklamowałam z zapałem. On na to, przyjemnie zdziwiony, zrobił wielkie oczy, a ja ciągnęłam bezczelnie, stale po łacinie: – Będzie to dla mnie zaszczyt choć przez chwilę tak wielkiemu człowiekowi przyświecać i móc przy tej okazji poprosić pokornie, by zechciał swą mądrością rozświetlać mroki mej niewiedzy. Wszelako nie jestem tutejszy, więc co się tyczy odnalezienia drogi Pod Panieńskiego Orła, muszę się zdać na twoją, panie, znajomość miasta.
Tak go zatkało, że tylko wskazał mi kierunek i ruszyliśmy w milczeniu przed siebie.
– Nietutejszy? – powtórzył po kilku krokach moje słowa. – Z jakiegoż to kraju?
– Z Palatynatu Reńskiego – odrzekłam zgodnie z prawdą.
– Z Palatynatu? – zdumiał się. – Toś ty Niemiec? Po kiego więc licha rozmawiamy po łacinie?
– Wybacz, panie, chciałem się tylko twojej znakomitości nieco dać poznać – przyznałam z pokorą, uparcie trzymając się łaciny. – A to dlatego, że chcę cię, panie, prosić, byś mnie przyjął jako swego ucznia.
– Ucznia? – zaśmiał się. – Nie trzymam uczniów przy sobie. Na uniwersytetach gromadnie ich nauczam.
I na to miałam przygotowaną odpowiedź.
– Kiedy ja na uniwersytet za młody jestem.
Spojrzał na mnie nieco bystrzej, aż się zlękłam, czy mnie nie rozpozna.
– To ile ty masz lat? – zapytał.
– Dwanaście, przesławny panie – odrzekłam bez zająknięcia, dwa lata sobie odejmując.
– W istocie, to za mało – przyznał. – Ja miałem szesnaście, studia w Kolonii zaczynając. – Przyjrzał mi się znów spod oka, lecz snadź przy migotliwym świetle pochodni niewiele zobaczył. – Duży wyrosłeś jak na swój wiek – zauważył.
Prawda to, już wtedy byłam, jak pamiętasz, dzieweczką rosłą niespotykanie (a jeśli chcesz wiedzieć, od tego czasu przybyło mi ćwierć łokcia).
Potem przez dłuższą chwilę szliśmy z Celtisem, nic nie mówiąc, aż wreszcie on zwrócił się do mnie tonem dobrotliwym:
– I czegóż ty, dziecię, po mnie się spodziewasz?
– Pragnę cię, natchniony panie, prosić, abyś mnie nauczał – odparłam bez namysłu – po to, bym z czasem mógł pójść twoim śladem. – I zaraz dodałam: – A ja ze swej strony postaram ci się, jak tylko zdołam, odwdzięczyć.
– Jak tylko zdołasz? – Odchrząknął kilkakrotnie, jakby z zakłopotaniem, i po chwili milczenia zagadnął kpiącym tonem: – Ciekawym, jak to sobie wyobrażasz.
– Nie wiem – odrzekłam z dziecięcą prostotą. – Wszystko, czego tylko łaskawy pan sobie życzyć będziesz, ja jestem gotów czynić, o ile, rzecz jasna, będzie to w mojej mocy.
– W twojej mocy! – zaśmiał się na te słowa. – A to ci rezolut! – Oddalił się na stronę, beknął z cicha, po czym powracając w krąg światła mojej żagwi, podjął już bez prześmiewki: – Ale, zauważ, pominąwszy już wszystko inne, jakże ja cię mam przyjąć na ucznia, skoro jestem stale w podróży? Pomyślałeś o tym, chłopcze? Jak cię zwą właściwie?
– Georg – przedstawiłam się mym nowym imieniem i zaraz dodałam to nazwisko, przez ciebie obmyślone. – Georg Starkfaust.
– Starkfaust, hm... – zadumał się. – Pugnus Fortis... Nie. Trzeba by ci coś innego wymyślić. Ale powiedz mi, Starkfaust, co na to twój ojciec?
– Ojciec mój drogi odumarł mnie przed rokiem – odrzekłam zgodnie z prawdą.
– A matka? – dopytywał.
– Nie żyje od dawna. Nawet jej nie pamiętam.
– Ach tak... – Pokiwał głową z należną powagą. – Masz przecie chyba jakichś krewnych?
Opowiedziałam mu o wuju Engelbercie, na wszelki wypadek dając mu na imię Ulrich. Z ojca mego, wojennego inwalidy, zrobiłam młynarza z Knittlingen, będąc prawie pewną, że nigdy do Knittlingen nie zawitamy, ale poza tym w mojej opowieści nie było ani krzty zmyślenia. Kiedyśmy wreszcie stanęli na progu gospody Pod Panieńskim Orłem, doszłam akurat do tego, jakem mego konia nabyła. I chyba ten koń właśnie sprawił, że się pan Celtis wyzbył resztek wobec mnie uprzedzeń.
Nazajutrz o świcie, tak jak mi polecił, stawiłam się w gotowości do drogi w tym samym miejscu, gdzieśmy się byli rozstali. Mimo wszystko obawiałam się trochę, że w świetle dnia może mnie rozpoznać. Wprawdzie od czasu jego wyprowadzki z waszego domu na Haspelgasse, gdzie mnie nieraz przelotnie był widywał, gdym was odwiedzała, minęły dobre dwa lata, w ciągu których urosłam o łokieć prawie i gęba mi się mocno wydłużyła, czy mnie jednak nie zapamiętał lepiej, niżbym chciała, żadnej pewności mieć nie mogłam.
Jakoż w istocie, kiedyśmy już ruszyli nieśpiesznie drogą na Heilbronn, pan Celtis po dłuższym pomrukiwaniu do siebie samego i odchrząkiwaniu nieoczekiwanie odezwał się do mnie w zwykłej niemieckiej mowie:
– Wiesz co, Starkfaust? Cały czas nie mogę się uwolnić od wrażenia, że już cię gdzieś wcześniej widziałem, choć mi się to na zdrowy rozum wydaje niemożliwe.
– Może Pan Bóg – rzekłam na to z udawaną naiwnością – nadając rysy ludzkim twarzom, powtarza czasem jakiś wzór, w którym znalazł upodobanie.
Pan Celtis roześmiał się w pierwszej chwili, ale zaraz potem zmarszczył brwi i pouczył mnie surowo, na łacinę dla większej powagi przechodząc, iż słowa moje wskazują na to, że zalęgła się we mnie zgubna pycha i nadmierne o sobie mniemanie, czego on zdecydowanie nie pochwala. Po czym, już bez karcącej nuty w głosie, jakby mi chciał powierzyć sekret jaki, przemówił dalej w te słowa:
– Co do mnie, sądzę, że to ludzka dusza z jakiegoś powodu utrwala sobie rysy twarzy niektórych osób, dawno temu, może nawet w niemowlęctwie przelotnie widzianych, i gdy potem u kogoś na podobne natrafi, rozpoznaje je z radością. – I po chwili zadumy dodał: – A czasem ze zgrozą.
Więcej żeśmy już nigdy do tych kwestii nie wracali. Z czasem przestałam się obawiać, że sobie kiedyś pan Celtis uświadomi, skąd mu się moje lico znajomym wydaje. Sen z powiek spędzała mi jeszcze niekiedy tylko myśl o tym, że wędrując nieustannie po wszystkich miastach Rzeszy, możemy kiedyś zajechać i do Heidelbergu, gdzie by z pewnością ktoś mógł mnie rozpoznać. Umyśliłam sobie zatem, że gdyby do tego doszło, pod lada pozorem rozłączę się z doktorem Celtisem na dni kilka. Szczęśliwie nie okazało się to konieczne, jako że przez całe dwa lata udawało nam się Heidelberg omijać.
Po tych przydługich wstępach wypada mi jak najkrótszą drogą doprowadzić moją opowieść do miejsca, z którego do ciebie piszę, to jest do Krakowa, stolicy Królestwa Polskiego. Dotarliśmy tam z Dalmacji przez Ilirię i Węgry. Z Dalmacji mówię, bowiem po drugiej już zimie spędzonej na końskim grzbiecie opuściliśmy w końcu ziemie niemieckie, przeprawiając się morzem z Triestu do Raguzy. Kiedy indziej spróbuję opowiedzieć, co czułam, nie widząc wokół siebie jak okiem sięgnąć nic prócz falującego morskiego przestworu, na później też odkładam opisanie uroków wiosny w słonecznych krajach Południa, gdzieśmy wówczas wysiedli na ląd. Teraz natomiast, jeśli pozwolisz, objaśnię ci, dlaczego po tak długim życiu tułaczym zatrzymaliśmy się na dłużej, i to właśnie w tym Krakowie, mieście tłocznym, wesołym, hałaśliwym, dobre trzy razy od naszego Heidelbergu bardziej rozległym, chociaż od Norymbergi, zda mi się, nieco jednak szczuplejszym; mieście, dodam, którego mieszkańcy, z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, za coś lepszego od innych się mają.
Rzecz ciekawa, większość z nich wywodzi się z rodzin niemieckich, z dawna tutaj osiadłych, i ciekawie jest przyglądać się, ile jeszcze zachowali w sobie niemieckości – jeśli w ogóle można mówić o czymś takim jak niemieckość, pomijając oczywiście język. Z tym językiem zresztą to nie taka prosta u nich sprawa – większość niby umie mówić albo nawet i pisać po niemiecku, ale ich niemczyzna to jakaś zamierzchła gwara, w żadnej części Niemiec już nieużywana, i chyba mocno też skażona wpływami mowy tutejszej, która jest bardzo odległa od wszystkich języków naszego łacińskiego kręgu, do tego stopnia, że mój obecny patron, pan Kallimach, określa ją pół żartem jako „scytyjską”, a o sobie chętnie mówi, że jest „Tusko-Scytą”, jako że pochodzi z Toskanii, a tu znalazł drugą ojczyznę. Może zresztą nie tylko żartem on Polaków do Scytów zalicza, skoro, w istocie, zdaniem wielu autorytetów wywodzą się oni od Sarmatów, ci zaś, jak można przeczytać choćby u Herodota, zrodzili się ze związków wojowników scytyjskich z Amazonkami.
Miejscowa ludność wyznaje wprawdzie chrześcijaństwo, i to już, jak czytałam, od pięciu stuleci, ale... ale chociażby w ostatnią sobotę widziałam tu na własne oczy pogański obrzęd, odprawiany na pradawnym kurhanie, pod którym mają jakoby spoczywać szczątki mitycznego króla Krakusa, Romulusa tego Rzymu. Szepnął mi o tym rano na Akademii któryś z kolegów szkolarzy, a że z powodu odwołania repetytorium miałam akurat wolne popołudnie i słońce przygrzewało już prawdziwie wiosennie, wybrałam się z ciekawości na przechadzkę za miasto, w okolice rzeczonego kopca. Od miejsca, w którym mieszkam, idzie się do niego ledwie półtorej mili, może dwie. Już z daleka widać było takie mrowie ludzi, jakby tam cały Kraków się zebrał. I sam kurhan, podobny do kardynalskiego kapelusza, i otaczające go błonia obleźli tak gęsto, że aż się bałam, czy się zaraz nie potratują, zwłaszcza że zamiast stać spokojnie, przez cały czas się żwawo przemieszczali. Jedni co prędzej wchodzili na szczyt kopca, drudzy schodzili, by dołączyć do stojących na dole i wraz z nimi próbować coś złapać z rzeczy, które tamci toczyli z góry na dół po zboczu, wśród ogólnej wesołości, śpiewów, tańców, gwizdów i pokrzykiwań. Krótko mówiąc, cały ten obrzęd, zwany z jakichś powodów rękawką (czyli coś jakby Ärmelchen), sprowadza się do turlania ze szczytu kurhanu najrozmaitszych pokarmów – z tych, co się turlać dają, czyli na przykład gotowanych jaj (nierzadko pięknie ozdobionych) albo jabłek, buraków czy nawet odpowiedniego kształtu bułek. Ale widziałam też, że ktoś spuszczał po zboczu sznurowaną szynkę, co oczywiście ci na dole, w większości biedacy, przyjęli z wielką radością, choć możliwe, że złorzeczyli w duchu tym, którzy stojąc najbliżej, zdołali ją pochwycić (zdaje się, że nie obeszło się tam bez bójki). Najbardziej podobały mi się śpiewy. Ich treści nie zdołałam uchwycić, chociaż już sporo po polsku rozumiem, ale to była jakaś inna polszczyzna, a może w ogóle inny jakiś język, którym mówiono w tym kraju na długo przedtem, zanim zawitali tu pierwsi misjonarze.
To turlanie przysmaków po ziemi przypomniało ci pewnie nasze dziecięce zabawy w Krainę Pasibrzuchów, ale możesz mi wierzyć – jako że coś niecoś już wcześniej o tej rękawce zdarzyło mi się słyszeć – iż za tymi, zdawałoby się, niewinnymi igraszkami kryje się tu mroczny kult zmarłych i oddawanie czci bożkowi śmierci. Na pewno trudno jest tubylcom wyzwolić się całkowicie z zakorzenionego w nich głęboko przesądu, wobec uwodzicielskiej mocy związanych z nim rytuałów. Przyznam, że mnie samej chwilami skóra cierpła na grzbiecie od tych niby radosnych zaśpiewów, które przez cały czas wznosiły się nad kurhanem, a szczególnie wtedy, gdy się melodia pięła w górę i głosy śpiewających spotykały się tam na długo wytrzymywanych nutach, wibrujących zakazanymi współbrzmieniami. Wiem mniej więcej, na czym to polegało, gdyż trzy lata temu, w quadrivium, musiałam między innymi zgłębiać zasady muzyki. Mogłabym więc wyłożyć ci to bardziej szczegółowo, ale chyba już zanadto się rozpisałam o całym tym zdarzeniu, które w gruncie rzeczy niewiele wnosi do sedna mojej opowieści.
Wrócę więc raczej do objaśnienia, dlaczego doktor Celtis, a wraz z nim siłą rzeczy i ja, zatrzymaliśmy się na dłużej w Krakowie. Otóż on przybył tu z zamiarem pogłębienia swojej wiedzy właśnie w dziedzinie nauk matematycznych, szczególnie astronomii. Mają bowiem w Krakowie Polacy wcale dobry uniwersytet, zwany tutaj Akademią, na którym w tamtych latach nauczał jeszcze sławny Albertus de Brudzewo (rzecz ciekawa, tu, w Polsce, ludzie zamiast „Albert” mówią „Wojciech”, co się po naszemu wymawia mniej więcej: „Weutschäch”), mędrzec z wielką brodą, wielce też uczony i przez innych uczonych w całym chrześcijańskim świecie poważany. Na jego właśnie wykłady Celtis uczęszczał z pilną pokorą, w czym ja, niestety, nie mogłam mu towarzyszyć, a dlaczego, to ci za chwilę wyjaśnię. Bez względu jednak na to z niemałą ulgą przyjęłam wiadomość, iż osiądziemy gdzieś wreszcie na dłużej, już choćby z tego powodu, że jakkolwiek doceniam urok ciągłych odmian, jakie zapewnia życie wędrowne, to jednak po pewnym czasie, wskutek znużenia trudami nieustannej podróży, ciekawość dla tych odmian we mnie przygasła. Zważ, że przez te dwa szalone lata nie miałam czasu nigdzie się nawet dokładniej rozejrzeć, miejscowych ludzi poznać i dowiedzieć się, czym żyją, co ich dręczy, a co im się marzy.
Dopiero też odkąd osiedliśmy w Krakowie, mogłam wreszcie znaleźć wolną chwilę, by do ciebie napisać. Tyle że tu z kolei kłopot z tym był do dziś taki, iż nie kursowała w Polsce regularnie żadna poczta, nie licząc królewskiej, ale z tej zwykli poddani korzystać nie mogą. Odkąd więc tu jestem, nie miałam żadnej sposobności, aby ci cokolwiek przesłać. Co nie znaczy, że się o taką sposobność nie starałam – cała okolica wiedziała, że gdyby się ktoś stąd wybierał do Palatynatu, ma mnie zawczasu powiadomić. Łudziłam się przez całe siedem lat, że w końcu ktoś taki się znajdzie, boć przecie tu, jak już wspominałam, od pokoleń sami prawie Niemcy mieszkają i wielu z nich czasem jeździ do Niemiec, odwiedzić dalekich krewnych albo też w interesach rozmaitych. Niestety akurat w nasze strony, czy nawet w ich pobliże, przez cały ten czas nie wyprawiał się nikt. Aż wreszcie dom Fuggerów otworzył w Krakowie swoją faktorię i po roku ogłosił, że będzie co dziesięć dni wysyłał konwój pocztowy do Augsburga – pierwszy odchodzi już jutro o świcie! Stamtąd przesyłki do innych miast cesarstwa przejmie poczta de Tassisów. Jak mnie zapewniano, do Augsburga tabor Fuggerów przybędzie od jutra za dziesięć dni, szóstego kwietnia, a w drogę powrotną wyruszy stamtąd po dalszych dziesięciu. Tych drużyn pocztowych mają Fuggerowie aż cztery i będą je wyprawiać po dwie, w obie strony jednocześnie, i z chwilą gdy jedna z nich dotrze do, powiedzmy, Augsburga, to jeszcze inna, która tam na nią, przyjmując tymczasem przesyłki, czekała od dziesięciu dni, natychmiast wyruszy do Krakowa – i to samo będzie się działo w drugą stronę. To znaczy tak ma być, a jak będzie, to się dopiero okaże. Nie wiem też, jak często z kolei kurierzy de Tassisów między Heidelbergiem a Augsburgiem kursują – to jakieś cztery dni jazdy w każdą stronę – lecz jeśli konstelacje ułożą się pomyślnie, to według moich wyliczeń jest szansa, że odpowiedź twoja na ten list – o ile zechcesz mi odpowiedzieć; ale zechciej, proszę! – dojdzie mnie dwudziestego szóstego kwietnia, czyli za niecały miesiąc. Chciałoby się wcześniej, ale wziąwszy pod uwagę wszystkie czynniki, wygląda na to, że jednak nie da rady. Trzeba więc się cieszyć z tego, co jest możliwe – no to się cieszę i mam nadzieję, że ty też. Prawdę mówiąc, chce mi się skakać do góry na myśl o tym dniu kwietniowym, ale tego, ma się rozumieć, poważnemu studentowi czynić nie przystoi, zwłaszcza kiedy jest kobietą. Najważniejsze jednak, że teraz wreszcie mogę ci, Enneleyn utęskniona moja, wszystkie dotychczasowe zaniedbania wynagrodzić.
Tylko czy cię ten list odnajdzie? Nie sądzę, abyś wciąż na Haspelgasse mieszkała, może nawet nie ma cię wcale w Heidelbergu. W dniu mego wyjazdu miałaś już lat piętnaście, więc chyba od dawna żoną komuś jesteś, a pewnie i dziatek słodkich gromadka cię otacza; och, widzę je prawie, jakbym tam przy was była, te liczka miłe, rumiane, do twego tak podobne! Mam jednak nadzieję, że ojciec twój zacny, doktor Weidemann, żyje jeszcze i można go stale na Haspelgasse odnaleźć, a gdy otrzyma mój list, na pewno dopilnuje, aby do twych rąk on dotarł.
Byłabym zapomniała: winnam ci przecie wyjaśnić, czemu już siedem lat w tym Krakowie siedzę i wcale się z niego nie ruszam, podczas gdy, jak mogłaś zauważyć, doktor Celtis (teraz już, słyszę, profesor) wrócił ostatnio do Heidelbergu, o czym wiem od mego obecnego mistrza i pryncypała, pana Kallimacha. Żeby ci to wytłumaczyć, muszę się znów cofnąć do pierwszego lata mojego w Krakowie pobytu. Miałam już wtedy, w 1489 roku, lat szesnaście w rzeczywistości, a dla świata czternaście, co było na uniwersytet wciąż trochę za mało. Celtis zapewniał mnie jednak, że o ile prawdziwie nauki studiować pragnę i stać mnie na czesne, on może za mnie osobiście poręczyć przed rektorem Matthiasem de Cobilino. A przecież – któż to może wiedzieć lepiej niż ty, przyjaciółko najmilsza – tylko po to swego imienia, krewnych i stron rodzinnych się wyrzekłam, nie mówiąc już o domu i majątku, nie z inną też myślą w tę awanturniczą błazenadę się wdałam, jak żeby się naukom móc oddać bez reszty, w poszukiwaniu klucza do zagadek bytu. Stało się więc, że wpisałam się jako Georg Starkfaust z Knittlingen na listę studentów pierwszego roku trivium w Akademii Krakowskiej, wpłacając z góry dziewięć groszy, za co można tu sobie kupić dwie miary żyta (ale miara u nich to jak dziesięć naszych) albo pół beczki piwa. Było mnie na to stać, bo po tych dwóch latach z posiadanych na początku dwunastu funtów srebra zostało mi wciąż prawie osiem, a wkrótce potem z ogromnym żalem sprzedałam też mojego wiernego Farsella, z niewielką tylko stratą i, co było dla mnie ważne, oddając go w dobre ręce.
Lecz kiedy już wysypałam na ławę przed kanclerzem Akademii pieczołowicie zawczasu odliczonych sto osiem tutejszych miedzianych denarów (nauczyłam się już w czasie mych peregrynacji, że srebrem lepiej bez potrzeby ludziom w oczy nie błyskać), ten mnie niespodziewanie zapytał, w której z siedmiu burs Akademii chcę zamieszkać. Spróbuj sobie przedstawić, Enneleyn, jak się na te słowa nogi pode mną ugięły. Spać w jednej izbie z tuzinem rozbrykanych wyrostków, z jednej z nimi korzystać latryny... Co tam latryna – jakże bym ja miała choćby szaty zmieniać! Już przecie w podróżach z panem Celtisem było mi to wielką przeszkodą, ale pan Celtis był jeden tylko i, jak mi się zdawało, celowo unikał okoliczności, w których mógłby mnie gołą widzieć albo ja jego, przez co, choć mi to było na rękę, dręczyła mnie obawa, czy on się aby czego nie domyśla. Dopiero dużo później, z powodu pewnych rzeczy, których się o nim dowiedziałam, zaświtało mi inne tego zachowania wyjaśnienie.
Aby nieco zyskać na czasie, odpowiedziałam kanclerzowi, że muszę wpierw w mieście zasięgnąć języka, i tegoż wieczora zaczęłam Celtisa wypytywać, jak by tu uniknąć zamieszkania w bursie. Próbował mnie zrazu przekonywać, że niepotrzebnie się tego obawiam, gdyż on swoje czasy burszowskie w Kolonii wspomina jak najlepiej. Ja jednak, jak się domyślasz, upierałam się przy swoim, nie ujawniając zarazem, mimo natarczywych indagacji, przyczyn mojej dla burs niechęci. Pan Celtis widocznie znalazł sobie w końcu własne jej wytłumaczenie, gdyż przyglądając mi się badawczo spod oka, oznajmił, że chyba już wie, co dla mnie może zrobić. Gdybym była szlachetnego rodu, tłumaczył, mogłabym gdzieś na mieście poszukać sobie stancji, byleby któryś z bakałarzy albo lepiej magistrów zobowiązał się mnie regularnie nawiedzać dla sprawdzenia, czy się godnie sprawuję. Ale że ledwie synem młynarza jestem, mogę najwyżej zamieszkać u któregoś z nauczycieli, tyle że on, doktor Celtis, ma na to jeszcze lepszy pomysł. I tak to mój niezrozumiały dla nikogo kaprys doprowadził mnie do progu domu pana Kallimacha na tutejszym podzamczu.
Pamiętam, jak gdyby to było wczoraj: kiedyśmy zastukali w drzwi mosiężną kołatką, dopiero po dłuższym czasie z wewnątrz dały się słyszeć nadchodzące kroki i zaraz po nich szczęk otwieranej zasuwy. W progu stanął po chwili przygarbiony, niemłody już jegomość, z włosami barwy na wpół spopielonych węgli, rosnącymi bujnie po bokach, skąd opadały falami na ramiona, nad czołem zaś mocno przerzedzonymi. Był to we własnej osobie sam gospodarz, pan Kallimach, ubrany bardzo wytwornie, w krótką dzienną suknię w porzeczkowym kolorze, z szerokimi rękawami rozciętymi z przodu od grzbietu dłoni aż po pachę, u góry ściśle dopasowaną, od pasa w dół bufiastą; do tego obcisłe nogawice z czarnego sukna i lekkie czarne trzewiczki z niezbyt długimi noskami. Co mnie, pamiętam, w tej pierwszej chwili uderzyło, to blask bijący z jego oczu – wielkich, myślących, misternie wykrojonych, obwiedzionych ciemną oprawą rzęs, i ciepłe, łagodne brzmienie jego głosu. Powitał nas z miłym uśmiechem i zaprosił do środka, tłumacząc, że sam nas wprowadza, bo służbie dał wychodne z powodu przypadającej tego wieczora wigilii Dnia Świętego Jana, obchodzonej w tych stronach bardzo hucznie, z tańcami wokół ognisk zapalanych na leśnych polanach i poszukiwaniem w głębi lasu kwiatu paproci. Tak, tak, paproci. Weszliśmy więc z ulicy, z której, po wyjątkowo skwarnym dniu, wciąż buchał żar jak z pieca, do chłodnego wnętrza domu, przyjemnie pachnącego esencją różaną i woskowymi świecami. Ściemniało się już, więc gospodarz, usadziwszy nas za stołem, oddalił się na chwilę, by przynieść więcej światła. Kiedy powracał, zauważyłam, że idąc, przechyla się nieco na lewą stronę, i nie wiem dlaczego, ale wydało mi się to czarujące.
Usiadł z nami, po czym, przyjrzawszy mi się życzliwie, odezwał się swym szemrzącym głosem:
– A więc to ty jesteś tym chłopcem, o którym takie cuda słyszę?
Stropiłam się na to, bo choć, jak wiesz, nie jestem przesadnie skromna, to jednak nie chciałam wyjść w jego oczach na pyszałka.
– Mam nadzieję, dostojny panie, że nie słyszałeś o mnie nic złego – wybąkałam cicho, po czym zaraz się przedstawiłam. – Zwą mnie Georg Starkfaust, przybywam z Palatynatu i zamierzam podjąć studia na tutejszej Akademii.
Kallimach skłonił głowę na znak aprobaty.
– Zgadza się, to właśnie o tobie słyszałem – rzekł z uśmiechem. – A do tego tu obecny mój przyjaciel, pan Celtis, zaleca mi cię do pomocy w porządkowaniu papierów.
Zapewniłam od razu, że chętnie się tego podejmę, na co on z namysłem pokiwał głową, po czym znów z uśmiechem, ale tym razem jakby trochę kpiącym, zagadnął niewinnie:
– A powiedz mi, miły chłopcze, gdybyś był Kallimachem, o co byś chciał zapytać Georga Starkfausta w dniu waszego poznania?
Możesz łatwo zgadnąć, że w pierwszej chwili na te słowa odjęło mi mowę, ale w końcu jakimś cudem wycisnęłam z siebie resztkę konceptu.
– Zapytałbym go, znakomity panie – odezwałam się niepewnie – czy się cieszy, że będzie mi mógł swej przydatności dowieść.
Pan Kallimach był na tyle wyrozumiały, że pokiwał na to głową.
– Dobre pytanie – stwierdził łagodnie. – I nawet zadam ci je później. Najpierw chcę cię jednak zapytać o coś innego. Rozumiem, że pragniesz się uczyć. Powiedz mi, proszę, dlaczego.
Dlaczego? Rozpaczliwie szukałam w głowie jakiejś zgrabnej formułki, która by potrzebę zdobywania wiedzy uzasadniała, ale zawstydziłam się nagle, że moje prawdziwe myśli zabrzmią jak jakieś egzaltowane bajdurzenia, a jakoś nie umiałam tak na poczekaniu znaleźć w ich miejsce czegoś, co by było w miarę do rzeczy.
– Doprawdy nie wiem – przyznałam w końcu bezsilnie. – Chyba z ciekawości.
Pan Kallimach klasnął na to w ręce i nachyliwszy się ku mnie, jakby chciał, żebym mu się na ucho zwierzyła, zapytał cicho:
– Więc nie dla zapewnienia sobie lepszego losu?
– Tak, to też – przytaknęłam chętnie. – W pierwszej chwili nie przyszło mi to do głowy, ale nie wątpię, iż także i z tego powodu uczyć się warto.
– W takim razie – zapytał, prostując się na powrót – co dla ciebie tym lepszym losem będzie? Słyszę, że jesteś synem młynarza. Czyli co, chcesz zostać kanonikiem, z czasem może biskupem?
Zawahałam się. Czułam, że w tym pytaniu tkwi jakiś podstęp. Nie ciągnęło mnie nigdy do stanu duchownego, znasz mnie, ale sęk w tym, że nie potrafiłam zgadnąć, jakiej on po mnie oczekuje odpowiedzi.
– Nie zastanawiałem się nad tym do tej pory – odrzekłam tedy wymijająco. – A czy tego chcieć powinienem?
– To zależy od ciebie – nie ułatwiał mi odpowiedzi, wciąż przyglądając mi się badawczo. – Ale wiesz... – ciągnął, podkreślając każde słowo miękkim ruchem szczupłej dłoni – tłuste prebendy, przywileje wszelkie, no i na tamtym świecie nagroda... Pomyśl.
Zdawało mi się, że dostrzegam w jego oczach iskierki rozbawienia.
– Ufam w miłosierdzie Boże – oznajmiłam, ręce pobożnie składając – którym Chrystus Pan każdego na równi obdarza. A co do tych wszystkich innych dóbr... Nie, za pozwoleniem, raczej pozostanę w stanie świeckim – podsumowałam stanowczo.
Pan Kallimach spojrzał na pana Celtisa z porozumiewawczym uśmiechem, na co ten, spuszczając oczy, pokiwał głową, nie wiedziałam, czy aby nie w uznaniu mej porażki. Zaraz jednak, uniósłszy palec dla zwrócenia gospodarza uwagi i zerkając na niego znacząco, nagle zwrócił się do mnie po grecku:
– Nun de eipe tauto Hellenisti – co znaczy: „Teraz powiedz to samo po grecku”. Na co ja, przełknąwszy ślinę, przetłumaczyłam naprędce to, com uprzednio rzekła:
– Ej dokej soi, o beltiste, laikos ge menejn an bulojmen.
Usłyszawszy to, Celtis zwrócił się z triumfalną miną w stronę pana Kallimacha, ten zaś bez słowa wstał, wyszedł z izby i wrócił niebawem, niosąc pękatą butelkę wina z trzema pucharkami.
– Pinomen! – zawołał, co po grecku znaczy: „Napijmy się!”.
Wypiliśmy więc, a nazajutrz stawiłam się ze swoim skromnym dobytkiem do pana Kallimacha dyspozycji. I odtąd mam nie tylko dach nad głową zapewniony, ale też skromną pensyjkę, którą mi nowy mistrz mój wypłaca jako swemu zaufanemu kanceliście, z czego po opłaceniu czesnego na Akademii zostaje mi drugie tyle na moje potrzeby. Nie to jest jednak dla mnie najważniejsze, lecz możność obcowania na co dzień z mym pryncypałem. Wiele musiałabym zapisać stron, żeby ci dać bliższe pojęcie o tym wielkim mężu – na początek niech ci wystarczy, że jest on ważnym doradcą tutejszego króla Olbrachta (mówiłam ci wprawdzie, że Polacy zamiast „Albert” mówią zwykle „Wojciech”, w tym jednak wypadku ograniczyli się do podmienienia samogłosek; to tylko jeden z wielu przykładów na to, jak kapryśne i nieprzewidywalne bywają zachowania tego ludu). Ten Olbracht panuje w Polsce od czterech lat zaledwie i jest dość młody jak na króla – nie tak dawno temu był pan Kallimach jego wychowawcą, tak jak i prawie wszystkich jego braci, choć i sam on też jeszcze nie jest stary. To jest, owszem, ma już pięćdziesiąt dziewięć lat, ale te lata służą mu jak mało komu.
To, że już powiedziałam: „doradca królewski”, nie oznacza bynajmniej, żem powiedziała wszystko, co o nim powiedzieć należy. Jest on w pierwszym rzędzie poetą łacińskim, biegłym i natchnionym, o wiele od pana Celtisa wyżej w tej sztuce stojącym, a przy tym człowiekiem wielkiej wiedzy i mądrości. Celtis poznał był go jeszcze za czasów swojej podróży po Włoszech, dokąd, jak pamiętasz, zmierzał, gdy stancję w waszym gościnnym domu opuszczał. Tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że w tym samym czasie pan Kallimach, sam zresztą będąc Włochem rodowitym, posłował do Wenecji z ważną misją od króla polskiego, ale nie tego młodego, swojego wychowanka, tylko jeszcze jego ojca, Kazimierza. Tam więc, w Wenecji, się z Celtisem spotkali i widocznie przypadli sobie do serca, skoro potem w Krakowie, odkąd się odnaleźli, wciąż nie mogli się do syta swoim towarzystwem nacieszyć, a przynajmniej tak mi się do pewnego momentu wydawało. Pan Celtis jednak po roku Kraków opuścił, kierując się na Węgry, a niebawem, jak wieść niesie, powrócił do Niemiec.
Ja zaś już szósty rok studiuję na uniwersytecie tutejszym, pracując zarazem u pana Kallimacha, i dobrze się mam. Muszę ci się pochwalić, żem dwa lata temu ukończyła facultatem artium, najpierw trivium, to jest kurs gramatyki, retoryki i dialektyki, a po dwóch latach przeszłam do wyższego stadium nauki sztuk wyzwolonych, quadrivium, które ukończywszy, otrzymałam tytuł magistra – co nie jest takie łatwe, ledwie co dwudziesty student taki tytuł zdobywa, innym musi wystarczyć bakalaureat. Przy tej okazji wyjaśniam, dlaczego nie mogłam w swoim czasie razem z doktorem Celtisem na wykłady Alberta Bruciusa z astronomii uczęszczać: otóż matematyki, astronomii i muzyki uczą na quadrivium, gdzie nie można studiować bez pomyślnego trivium ukończenia. Ale i na quadrivium na owego Alberta nie trafiłam, gdyż zrezygnował był już wówczas z nauczania astronomii, ograniczając się tylko do filozofii Arystotelesowej wykładania, co może było jednym z powodów, dla których Celtisowi nie chciało się już dłużej w Krakowie zostawać. Nie wiem też, czy mam czego żałować, że ominęły mnie przesławnego Bruciusa wykłady, gdyż bodaj czy nie więcej skorzystałam z nauk jego następcy, Michaela Falkenera z Wrocławia, który bardziej niż ku samym tylko suchym pomiarom ruchów ciał niebieskich skłania się ku zgłębianiu tajemnego wpływu gwiazd na bieg rzeczy. Siła mi to dało do myślenia, a teraz z kolei już trzeci rok studiuję na facultas medica i jeśli cierpliwości mi starczy, może i te studia skończę. Zostały mi jeszcze dwa lata.
Tyle nowin o sobie mam dla ciebie na początek, moja kochana Enneleyn. Więcej ci napiszę w następnym liście, za dni czterdzieści, jeśli się wszystko dobrze ułoży. Bywaj zdrowa i pisz do mnie, pamiętając, że stale masz we mnie całym sercem oddaną przyjaciółkę. Listy do mnie adresuj na Georga Starkfausta w domu pana Filipa Kallimacha przy Kanoniczej ulicy.
Pisałam w Krakowie
w czwartek,
24 marca
1496
roku.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------