Sekret Marii. Życie, miłość i pasja Marii Montessori - ebook
Sekret Marii. Życie, miłość i pasja Marii Montessori - ebook
Pasjonujące losy nauczycielki, która odkryła sekret dobrego dzieciństwa
Rzym, 1896 rok. Młoda Maria Montessori rozpoczyna wymarzoną pracę na dziecięcym oddziale kliniki psychiatrycznej. Z przerażeniem odkrywa, że mali pacjenci całe dnie siedzą na łóżkach, wpatrzeni pustym wzrokiem w przestrzeń. Kiedy upiera się, żeby zapewnić im coś do zabawy, w zapomniane przez świat dzieci nagle wstępuje życie.
Inni lekarze nie mogą uwierzyć w tę przemianę. Dla Marii to moment ogromnej radości i początek światowej kariery. Ramię w ramię z wyjątkowym mężczyzną, z którym łączy ją głębokie uczucie i zawodowa pasja.
Wkrótce jednak Maria będzie musiała podjąć dramatyczną decyzję, która zaważy na całym jej życiu.
Wybitna postać. Wciągająca opowieść. Tajemnica, która w nowym świetle pokazuje jedną z najbardziej inspirujących kobiet w historii.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8317-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzwony kościoła Sant’Aurea zapowiadały wieczorną mszę. Głęboki, metaliczny dźwięk rozbrzmiewał pomiędzy domami i przenikał przez grube mury starego budynku, w którymś niegdyś mieścił się klasztor. Brzmienie dzwonów miało w sobie coś uspokajającego i znajomego. Przywoływało odległe wspomnienia życia na wolności, śmiechu i radosnej zabawy. Wspomnienia o gospodarstwie i kurach, za którymi dzieci biegały, próbując je złapać, skąpanego słońcem warsztatu i zapachu świeżo heblowanego drewna. Jednak gdy tylko dźwięk dzwonów zamierał, wspaniałe obrazy minionych czasów znikały.
Luigi siedział skulony na twardym materacu. Znów zamknięto go w maleńkiej celi, w której stało jedynie liche metalowe łóżko. Przez niewielkie prostokątne okno pod sufitem chłopiec spoglądał na niebo przybierające granatowy kolor i zapowiadające zachód słońca. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego ponownie znalazł się w tym miejscu. Jego pobyt w celi miał coś wspólnego z rdzawobrązową plamą, która oskarżycielsko pobłyskiwała na szarej ścianie. Plama przywodziła mu na myśl pewne zwierzę, lecz nie pamiętał jego nazwy. Z pamięci powoli umykały mu wszystkie obrazy i określenia, które miały związek z jego przeszłością. Być może rdzawa plama to jego krew? Postanowił oszpecać tę ścianę dopóty, dopóki nie zostanie odmalowana. Mogło to trwać latami, ponieważ wciąż brakowało pieniędzy, a ludzie, których tu umieszczano, byli dla kierownictwa zakładu warci mniej niż śmieci zalegające na ulicach ubogich dzielnic Rzymu. W przytułku umieszczano psychicznie chorych z miasta portowego Ostia, idiotów i kaleki, by uchronić resztę społeczeństwa przed ich nieobliczalnością. Zaledwie ośmioletni Luigi bynajmniej nie był najmłodszym osadzonym w zakładzie. W wielkiej sali mieszczącej się tuż obok znajdowały się dzieci, które dopiero zaczęły chodzić, lecz zamiast cieszyć się pierwszymi stawianymi krokami i z uśmiechem nieporadnie dreptać po pomieszczeniu, siedziały skulone na łóżkach i patrzyły pustym wzrokiem w goły sufit.
Dlaczego Luigi nie był razem z nimi? Czyżby znów kogoś ugryzł? Jeden z pielęgniarzy nazwał go niebezpiecznym potworem, dzikusem, który nie nauczył się podporządkowywać zasadom społeczeństwa. Luigi ledwie pamiętał smak krwi. Czyżby to była jego własna? Zęby stanowiły jego jedyną broń. To nimi odpierał ataki dorosłych, gdy ci silnymi rękami zrywali z jego ciała ubrania i oblewali go lodowatą wodą, by nie śmierdział jak zwierzę. Była to upokarzająca i bolesna procedura, którą powtarzano co tydzień. Całkiem prawdopodobne, że to właśnie z powodu ugryzienia ubrano go w ten śmierdzący i drapiący kaftan. Długie rękawy związano na plecach. Luigi ledwie mógł się poruszać. A plama krwi na ścianie? Chłopiec zmrużył oczy. Z długich rzęs zwisały ciemne, zaschnięte kropelki. Czuł pulsowanie w lewej skroni. Najwidoczniej pchnięto go na ścianę. Ostrożnie pochylił głowę i spojrzał po sobie. Cały kaftan pokryty był plamami krwi. Luigi wykrzywił twarz i poczuł, jak napina mu się skóra nad prawym okiem. Znajdowała się tam pulsująca rana. I dobrze, pomyślał, niech pulsuje. Chłopiec przywitał ból niczym przyjaciela. Dopóki go czuł, miał pewność, że jeszcze żyje. Wszystko było lepsze od tej przerażającej pustki, która towarzyszyła mu każdego dnia. Pustki, którą mógł wypełnić jedynie bezcelową walką z pielęgniarzami.
Luigi pragnął, by kościelne dzwony rozbrzmiały na nowo i przywołały radosne wspomnienia życia, o które warto jest walczyć, jednak z każdym kolejnym dniem, który spędzał w tym miejscu, obrazy bladły. Chłopiec niczego nie bał się bardziej niż momentu, w którym całkowicie znikną. Chwili, gdy – jak pozostałe dzieci – zrezygnuje z walki i podda się losowi. Położył głowę na kolanach i wsłuchiwał się w ciszę. Była ponura i niebezpieczna, niczym otchłań bez dna, w której człowiek powoli się pogrąża. Luigi czekał na dzwony. W końcu przecież znów wezwą wiernych na modlitwę i na krótką chwilę wyciągną go z tej przeraźliwej ciemności.RZYM, JESIEŃ 1894 ROKU
Gdzie się podziewa tata? – Maria nerwowo chodziła po jadalni tam i z powrotem. Przy najcichszym dźwięku nadjeżdżającej dorożki podbiegała do wysokiego okna wychodzącego na ulicę i niecierpliwie spoglądała w dół.
– Zaraz przyjedzie – uspokajała córkę Renilde Montessori. Kobieta podniosła wzrok znad robótki ręcznej: niewielkiego koronkowego obrusu, który miał ozdobić ciemną komodę z połyskującego drewna wiśniowego. Renilde chciała, by każdy gość widział, że w tym domu rządzi zaradna i pracowita gospodyni. – Twój ojciec wie, że ma dziś pojechać z tobą na uniwersytet.
– Czasami wydaje mi się, że tata umyślnie się spóźnia, żeby jeszcze bardziej utrudnić mi studia. A i bez tego jest mi już wystarczająco ciężko. Codziennie od nowa muszę stawiać czoło zawistnym kolegom i ignoranckim profesorom. Żaden z nich nie chce widzieć kobiety w szacownych progach uniwersytetu. – Maria wróciła do stołu i nieco niezgrabnie opadła na jedno z krzeseł. Ze zniecierpliwieniem uderzała w stół długimi, szczupłymi palcami.
– Nonsens. Ojciec niebawem wróci. Wie, że nie możesz jechać do Instytutu Anatomii sama. W tym wypadku nie wystarczy, że ja albo inna kobieta wybierze się z tobą. To zbyt nadzwyczajna wyprawa, by mogła towarzyszyć ci w niej przyzwoitka. Potrzebujesz męskiego towarzystwa. – Renilde zmarszczyła czoło i karcąco spojrzała na dłonie Marii. – Skończże z tym stukaniem – nakazała surowo.
Maria karnie odłożyła ręce na kolana. Mimo swoich dwudziestu czterech lat czasami nadal czuła się przy matce jak mała dziewczynka besztana za niewłaściwe zachowanie. A była przecież jedną z pierwszych kobiet we Włoszech, która studiowała medycynę. Przed miesiącem została nawet wyróżniona upragnioną przez wielu nagrodą Fundacji Rollego, która gwarantowała jej pokaźne stypendium w wysokości tysiąca lirów. Od tego czasu Maria była w znacznym stopniu finansowo niezależna od rodziców.
– Gdyby chodziło o jakiekolwiek inne seminarium czy wykład, nie miałoby dla mnie znaczenia, czy się spóźnię – powiedziała Maria. Przywykła do tego, że jako kobieta mogła wejść na salę wykładową dopiero wtedy, gdy wszyscy jej koledzy byli już w środku i zajęli miejsca. A że niektórzy notorycznie się spóźniali, musiała czekać i nigdy nie słyszała wprowadzenia wykładowcy. – Ale to pierwsze zajęcia w prosektorium, w dodatku indywidualne, i byłoby mi niezmiernie wstyd, gdybym nie zjawiła się punktualnie. Profesor Bartolotti miałby mi to bardzo za złe.
– Wiem, Mario. Twój ojciec też jest tego świadomy, możesz mi wierzyć. – W domu Montessorich już od bardzo wielu dni nie rozmawiano o niczym innym. Maria nie przepuszczała żadnej okazji, by porozmawiać z rodzicami o swoich obawach. Sala, w której badano martwe ciała, była dla niej przerażającym miejscem, które najchętniej omijałaby szerokim łukiem, ale bez zajęć z anatomii nie otrzymałaby dyplomu, więc musiała je jakoś znieść.
Renilde odłożyła swoje robótki na stół i spojrzała na córkę, chcąc dodać jej otuchy.
– Zaszłaś już tak daleko, z tą częścią studiów też sobie poradzisz.
W przeciwieństwie do męża, urzędnika skarbowego Alessandra Montessoriego, Renilde od początku była zachwycona wyborem, którego dokonała córka, i bezwarunkowo wspierała ją w dążeniu do zostania jedną z pierwszych lekarek we Włoszech. Decyzja Marii nie była dla niej zaskoczeniem. Po sześciu latach szkoły podstawowej córka poszła do technicznej szkoły średniej, a następnie ukończyła dwuletnie studia przyrodnicze. Medycyna wydawała się więc niemalże logiczną konsekwencją. Alessandro Montessori widział to wprawdzie nieco inaczej, ale Renilde była dumna z córki. Być może tliła się w niej też odrobina zazdrości – ona również miała trzeźwy umysł i interesowała się naukami przyrodniczymi. Niestety Renilde nie pozwolono studiować. To dopiero kobiety nowego, zjednoczonego Królestwa Włoch powoli wywalczały sobie ten przywilej.
– Mogłabyś rozsądnie wykorzystać ten czas i na nowo upiąć włosy – zasugerowała Renilde. – Wysunął ci się kosmyk. Wygląda to nie tylko niedbale, ale i frywolnie. Nie możesz sobie pozwolić na to, żeby o tobie plotkowano.
Maria wykrzywiła usta. Przyzwyczaiła się, że matka krytykuje jej wygląd. Renilde Montessori, z domu Stoppani, pochodziła z rodziny obszarników z Chiaravalle, niewielkiego miasta w pobliżu Ankony. Jak wielu Włochów była głęboko przekonana, że Kościół katolicki nie tylko oferował ludziom jedyną słuszną wiarę, lecz także określał zasady, którymi winni się oni kierować w życiu. Skromność wydawała jej się jedną z najwyższych cnót.
Maria już miała pójść za radą matki, ale w tej samej chwili usłyszała, jak otwierają się drzwi wejściowe.
– Nareszcie! – Gwałtownie zerwała się z miejsca. Kosmyk włosów poszedł w niepamięć. Chwyciła skórzaną torbę z książkami, notatkami oraz piórnikiem i popędziła do schodów. Żeby nie musieć wszystkiego dźwigać, podzieliła książki na cieńsze broszury i brała tylko te, które akurat były jej potrzebne. Postanowiła, że gdy tylko zda egzaminy, ponownie złączy je w całość. Niemniej torba i tak ważyła kilka kilogramów.
– Mario!
– Tak? – zapytała Maria i odwróciła się do matki.
– Wrócisz punktualnie na kolację, prawda?
– Nie wiem.
– Flavia zrobiła wczoraj pastę. Dziś przyrządzi ją z masłem i szałwią. To jedna z twoich ulubionych.
– Brzmi kusząco, mamo, ale nie potrafię ci powiedzieć, ile czasu spędzę w prosektorium.
Przez krótką chwilę Renilde wyglądała na rozczarowaną. Nie podobała się jej perspektywa oczekiwania na córkę dłużej niż zwykle. Wieczorne rozmowy z Marią stanowiły główną atrakcję w jej monotonnej codzienności. Od wielu lat znała każdy szczegół z życia córki i chciała, by tak pozostało.
– Będę na ciebie czekała.
– Do zobaczenia! – Maria posłała matce całusa i dość niezgrabnie popędziła korytarzem do przedpokoju. W biegu zebrała długą spódnicę, by nie potknąć się o jej rąbek. Niewielki złoty zegarek na łańcuszku, który nosiła na szyi, kołysał się w prawo i lewo.
W korytarzu obok drzwi wejściowych stał ojciec. Podał gosposi Flavii aktówkę, ale nie zdjął kapelusza. W dłoni przyodzianej w rękawiczkę wciąż trzymał laskę. Alessandro Montessori był przystojnym mężczyzną, który przywiązywał ogromną wagę do swojej powierzchowności.
– Jeśli będziesz wciąż tak pędzić, to w końcu potkniesz się o własne nogi – stwierdził z dezaprobatą.
Maria cieszyła się, że znów zaczął z nią rozmawiać. Po tym, jak przeszło dwa lata wcześniej zakomunikowała mu, że chce zostać lekarką, przez wiele tygodni nie zamienił z nią ani słowa i umyślnie ją ignorował, gdy pytała go o zdanie. Wspólne posiłki były torturą. Na szczęście ten czas już minął. Znacząco przyczyniły się do tego dwa ważne wydarzenia: po pierwsze zdobycie stypendium Fundacji Rollego, a po drugie zaszczyt, którego Maria dostąpiła dwa lata wcześniej podczas Święta Kwiatów odbywającego się w Villa Borghese. W trakcie uroczystości w imieniu uniwersytetu wręczyła królowej Włoch Małgorzacie sztandar oraz bukiet kwiatów. Wspólne zdjęcie Marii i monarchini ukazało się w gazetach. Dziennikarze wychwalali nie tylko urodę Małgorzaty, lecz także wdzięk i elegancję młodej studentki medycyny.
Nawet jeśli Alessandro mógł w końcu znów być dumny z córki, to wydawało się, że czasy, gdy traktował ją z ciepłą, bezwarunkową czułością, minęły na dobre. Zbyt mocno rozczarowało go, że wbrew jego woli zdecydowała się studiować medycynę. Maria pogodziła się z tym faktem.
– Za godzinę muszę być w prosektorium – powiedziała nerwowo.
– To nie jest miejsce dla młodych kobiet – odburknął ojciec.
– Jestem ci wdzięczna, że jedziesz tam ze mną – odparła Maria niewzruszona.
Zamiast odpowiedzieć, ojciec otworzył drzwi mieszkania i przepuścił ją przodem. Maria wzięła od Flavii cienki płaszcz. Gosposia pracowała u Montessorich od roku. Jej poprzedniczka, Silvia, zaszła w ciążę, nie będąc mężatką, dlatego jeszcze tego samego dnia, w którym przyznała się do swojego stanu, musiała opuścić dom Montessorich. Renilde nie tolerowała niemoralnych występków. O ile była bardzo postępowa w kwestii wykształcenia córki, o tyle wyobrażenie związku kobiety i mężczyzny miała bardzo konserwatywne. Maria narzuciła płaszcz luźno na ramiona. Nie było jej zimno. Wprost przeciwnie, z podekscytowania drobne krople potu zaczęły spływać jej po skroniach. Serce biło szybko, a oddech stał się płytszy niż zwykle. Może dziś rano powinna była nieco luźniej zawiązać gorset? Zdążyła się już jednak przekonać, że jej aparycja miała wpływ na kolegów. Im węższa talia i bardziej kobiecy wygląd, tym bardziej prawdopodobne, że podążając długimi, mrocznymi korytarzami uniwersytetu, spotka się raczej z podziwem aniżeli wrogością.
Maria w pośpiechu wyszła na klatkę schodową i wyprzedziwszy ojca, zeszła po szerokich, krętych schodach na parter. Przed domem czekał kryty, ciemny powóz. Alessandro dopiero co przyjechał nim z Ministerstwa Finansów, w którym pracował jako rewizor. Zazwyczaj wracał do domu pieszo wzdłuż Tybru. Fakt, że wezwał dorożkę, dowodził, że nie bez przyczyny kazał córce na siebie czekać. Przepełniło ją uczucie wdzięczności.
Gdy dorożkarz ujrzał Marię, jednym susem zeskoczył z ławy i uprzejmie otworzył drzwi pojazdu.
– _Grazie mille!_ – Maria z wdziękiem wsiadła do środka. Ojciec zajął miejsce naprzeciw niej, na obitej na czerwono ławie zwróconej w kierunku jazdy. Ledwie zdążyli usiąść, dorożka ruszyła, a jej koła stukotały po nierównej ulicy.
Uniwersytet Rzymski „La Sapienza” założony w 1303 roku jako uczelnia papieska nadal znajdował się w pobliżu Stolicy Apostolskiej. Z czasem zamieniono go w szkołę państwową i podzielono na cztery wydziały: teologiczny, filozoficzny, prawniczy i medyczny. Tego dnia droga prowadziła Marię i jej ojca przez cały Rzym, obok kilku wspaniałych zabytków. W jakikolwiek inny dzień Maria cieszyłaby się widokami. Uwielbiała to pulsujące miasto, w którym każdy budynek opowiadał historię walki Watykanu o dominację ze świeckimi władcami. Dopiero po zjednoczeniu Włoch Rzym wyrósł na nowoczesną stolicę, w której wojenne potyczki nie były już na porządku dziennym. Jedno dzieło sztuki stało tu obok drugiego niczym w ogromnym muzeum na wolnym powietrzu. Jednak tego dnia Maria nie zwracała uwagi na Koloseum, Forum Romanum, Zamek Świętego Anioła ani na Panteon. Nawet gdy przejeżdżali nad Tybrem, nie rzuciła choćby spojrzenia na rzekę. Nerwowo ściskała dłonie złożone na kolanach i obserwowała pojawiające się na nich czerwone plamy.
– Nie musisz iść na te zajęcia – cicho rzekł ojciec. – Każdy zrozumie, jeśli przerwiesz studia. To żaden blamaż, jeśli zdecydujesz się na inny zawód.
– W żadnym razie! – Odpowiedź dosłownie wystrzeliła z jej ust. Maria nieco łagodniej dodała: – Cokolwiek mnie dziś spotka, nie poddam się. Za dwa lata opuszczę fakultet jako dottoressa.
Zafrasowany Alessandro zmarszczył wysokie czoło. Jego złości towarzyszyła obawa o córkę.
– Nic w tym dobrego, gdy młoda kobieta kroi nagie ciała martwych ludzi.
– Och, tato. – Maria przewróciła oczami ze zniecierpliwieniem. – Tyle razy już o tym rozmawialiśmy. Dlaczego oczywistością jest, gdy młodzi mężczyźni przeprowadzają sekcje, a skandalem, gdy robią to kobiety?
– Ponieważ to niestosowne! Nie chcę sobie wyobrażać, co ty tam oglądasz.
Maria w milczeniu pokręciła głową. Miała dość dyskusji, które nie prowadziły do żadnego satysfakcjonującego konsensusu. Krojenie martwego ciała zawsze było makabryczne, nieważne, czy cięcia dokonywała męska ręka czy damska. Maria wiedziała, że musi uczestniczyć w jednoosobowych zajęciach w prosektorium. Ponoć nie można było pozwolić, by kursanci badali obnażone ciała w obecności kobiety. Profesorowie byli zdania, że młode studentki z zasady nie powinny oglądać nagich ciał, a robienie tego w obecności mężczyzn uchodziło za rzecz nad wyraz obsceniczną. Dlatego Maria najpierw odbywała indywidualne zajęcia teoretyczne, aby później móc samodzielnie ćwiczyć w prosektorium. Na salę mogła wejść dopiero wtedy, gdy wszyscy pozostali studenci ukończyli swoje zadania. Gdy koledzy się ociągali, często się zdarzało, że Marii wolno było przekroczyć próg sali dopiero po zachodzie słońca.
Dorożka zatrzymała się przed czteropiętrowym jasnym budynkiem wydziału medycznego. Szerokie schody prowadziły do wejścia; po obu jego stronach stały potężne kolumny. Maria wysiadła z powozu, a za nią jej ojciec.
– Odprowadzić cię do sali?
Maria rozejrzała się dookoła. Na placu przed budynkiem uniwersytetu było dość pusto. Jakaś kobieta przeprowadzała swoje grymaszące dziecko na drugą stronę ulicy, a pewien chłopak z mozołem ciągnął ciężki wózek załadowany pokrzywionymi metalowymi częściami. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Maria spojrzała w górę, wodząc wzrokiem po fasadzie budynku. Za jednym z wysokich okien na pierwszym piętrze dostrzegła sylwetkę jednego z jej profesorów. Mężczyzna widział, że Maria nie przyszła sama. Tym samym obowiązek zachowania przyzwoitości został spełniony.
– Nie, nie ma takiej potrzeby. Bardzo dziękuję!
– O której mam cię odebrać?
– Wystarczy, jeśli około dziesiątej wyślesz po mnie dorożkę – odparła Maria. – Nie sądzę, żeby o tak późnej porze ktoś sprawdzał, czy siedzisz w powozie razem ze mną.
– O dziesiątej? – powtórzył gniewnie ojciec.
Zanim zdążył zaprotestować, Maria się pożegnała i pobiegła po schodach do wejścia.
– Muszę się pospieszyć! – krzyknęła i pomachała mu.
W budynku panował chłód. Maria ciaśniej otuliła się płaszczem. Grube mury latem chroniły przed nieznośną miejską spiekotą, zimą zaś panowało tu przyjemne ciepło. Z kolei wiosną i jesienią było zaskakująco rześko. Naprzeciw wejścia wisiał absurdalnie wielki zegar przypominający te w nijakich halach dworców kolejowych. Zupełnie nie pasował do barokowego, pełnego przepychu wystroju wnętrza. Ten wydział uniwersytetu mieścił się w niegdysiejszym pałacu biskupim. Z braku miejsca rozlokowano cztery wydziały w wielu różnych budynkach rozrzuconych po całym Rzymie. Pałac, w którym nauczano medycyny, należał do najbardziej prestiżowych lokalizacji. Girlandy kamiennych kwiatów na poręczach schodów i pyzate cherubiny w okiennych wnękach dawały świadectwo minionego bogactwa niegdysiejszych mieszkańców. Nawet jeśli z płaskorzeźb tu i ówdzie odpryskiwała złota farba, nadal można było sobie wyobrazić, jak wystawne były bankiety i bale, które się tu odbywały. Teraz po wąskich, wysokich korytarzach chodzili mniej lub bardziej zmotywowani studenci, którzy zaszywali się za pomalowanymi na biało drzwiami, by się uczyć.
Maria zawsze pokonywała dwa najniższe stopnie na raz i szybko wchodziła na półpiętro, na którym za szklaną szybą siedział dozorca. Maurizio był zaniedbanym niewysokim mężczyzną, który stracił prawą rękę podczas wojny z Habsburgami. Teraz całe dnie przesiadywał w malutkiej drewnianej portierni, czytał gazety albo jadł kanapki z salami, które żona co dzień szykowała mu do pracy. Maurizio nie zwrócił uwagi na Marię; minęła go i poszła na drugie piętro, gdzie znajdowała się sala sekcyjna. Korytarzem z naprzeciwka nadeszło dwóch studentów. Andrea Testoni i Marco Balfano pochodzili z bogatych rzymskich rodzin mieszczańskich i rozpoczęli studia razem z Marią. Każdy z nich zdał dopiero połowę egzaminów zaliczonych przez Marię – wszystko przez ich rozpasany tryb życia. Zamiast się uczyć, woleli spędzać noce w kawiarniach i barach, chodzili na rauty albo zabawy taneczne. Traktowali Marię arogancko i przez ostatnie dwa lata ani razu się z nią nie przywitali. Nie przegapili za to choćby jednej sposobności, żeby uprzykrzyć jej życie. Teraz, gdy Andrea dostrzegł Marię, złośliwie się uśmiechnął. Odwrócił się do Marca, wyższego od niego o głowę, i powiedział tak głośno, by Maria na pewno go usłyszała:
– Dziś ta zarozumiała krowa dostanie lekcję, którą powinna była dostać już dawno temu.
Balfano jedynie się zaśmiał. Choć Maria zdążyła się już przyzwyczaić do uszczypliwości obu mężczyzn, to ich słowa ją zraniły. Żadnemu z nich nie wyrządziła krzywdy. Sam fakt, że była kobietą, urażał ich męską godność. Maria przełknęła złość i minęła ich z podniesioną głową. Obcasy sięgających do kostki sznurowanych botków głośno stukotały o wykafelkowaną podłogę. Maria skupiła się na tym hałasie i starała się ignorować szyderczy śmiech dwóch mężczyzn. Zatrzymała się na końcu korytarza. Wytężyła słuch. Zza drzwi dobiegały głosy. A więc koledzy z roku jeszcze nie skończyli ćwiczeń. Musiała zatem czekać. Zdenerwowana podeszła do jednego z okien i oparła się o marmurowy parapet. Minęła niemal wieczność, nim drzwi się otworzyły i dwóch studentów wyszło na korytarz. Nie zwrócili uwagi na Marię, w milczeniu przeszli obok niej, jakby była niewidzialna. Obaj byli bladzi i wydawali się roztrzęsieni. Chwilę później drzwi otworzyły się kolejny raz. Tym razem z pomieszczenia wyszedł profesor Bartolotti.
– Ach, już pani jest – powiedział. Bartolotti był niewysokim, chuderlawym mężczyzną o przygarbionych plecach. Na spiczastym nosie tkwiły wąskie okulary w metalowych oprawkach, znad których surowo mierzył studentów swoimi małymi, błyszczącymi oczami. Należał do garstki profesorów, którzy traktowali Marię przychylnie. Nie było tak od początku, lecz Bartolotti zmienił zdanie, gdy zauważył, że Maria punktualnie pojawia się na wszystkich ćwiczeniach, sumiennie wykonuje zadania i czyta zadane lektury. Z biegiem czasu zaczął cenić swoją jedyną studentkę i pomimo oporów pozostałych wykładowców – w szczególności doktora Sergiego – zadbał o to, by mogła uczestniczyć w zajęciach z anatomii, nawet jeśli nie w towarzystwie innych studentów.
– Proszę wejść, zanim się ściemni, signorina Montessori. – Otworzył drzwi i gestem przywołał ją do siebie. Na ciemny garnitur miał narzucony niezbyt czysty fartuch lekarski, poznaczony śladami krwi i pozostałościami jakichś wydzielin. Maria starała się nie patrzeć na te plamy.
Tego dnia po raz pierwszy przekroczyła próg prosektorium. Dotąd słyszała jedynie mrożące krew w żyłach historie o wyposażeniu sali, co rozbudziło jej bujną wyobraźnię. Z wahaniem podążyła za profesorem i weszła do podłużnej sali. Pomieszczenie było wyższe niż korytarz, a sufit ozdobiono bogatymi, kolorowymi malowidłami. Półnagie rzymskie boginie siedziały na okazałych wozach ciągniętych przez przedziwne mityczne stworzenia. Uwaga Marii nie skupiła się jednak na kilkusetletnich obrazach, lecz na wysokich szafach wzdłuż ścian po lewej i prawej stronie. Na półkach stało mnóstwo słoi różnej wielkości. Ich zawartość sprawiła, że przeszły ją ciarki. W środku pływały fragmenty ludzkich ciał: kawałki palców, ręce, ale też wnętrzności, a w jednym cały płód. Marię ściskało w żołądku. Późny obiad, który zjadła kilka godzin wcześniej, teraz podchodził jej do gardła. Słoje potwornie cuchnęły salmiakiem i rozkładem.
– Tam może pani powiesić płaszcz i włożyć jeden z fartuchów, żeby niepotrzebnie nie zabrudzić sukni. – Profesor Bartolotti wskazał wieszak w tylnej części sali oddzielonej rzędem kolumn.
Maria przeszła na koniec pomieszczenia, z rozmysłem koncentrując się na tym, by nie spoglądać w lewo ani w prawo. Czy moralnie dopuszczalne było to, że fragmenty ciał zmarłych pływały w słojach, zamiast w spokoju spoczywać w grobach? Odwiesiła płaszcz na wieszak i sięgnęła po jeden z fartuchów. Rękawy miał wilgotne i lepkie. Wzdrygnęła się i wypuściła materiał z rąk. Prędko zdjęła płaszcz z wieszaka, starannie go złożyła i z trudem wepchnęła do torby. Matka na pewno ją skarci, ale Maria wolała, by na materiale pojawiło się kilka zagnieceń niż ślady ludzkich wydzielin. Czubkami palców rozsunęła kitle i wybrała ten, który był wprawdzie od góry do dołu pokryty śladami krwi i jaśniejszymi plamami, ale przynajmniej zaschniętymi. Z obrzydzeniem włożyła go i wróciła do profesora. Bartolotti podszedł do jednego ze stołów i zapalił lampę naftową. Migoczące światło rzucało upiorne cienie na brudny blat.
– Nie wycieraliśmy stołu. Za chwilę i tak znów będzie brudny – rzucił profesor mimochodem.
Maria jedynie skinęła głową. Z obawy, że mogłaby zwymiotować, wolała nie otwierać ust.
– Dziś przeprowadzi pani pierwsze badania organów – wyjaśnił Bartolotti. – Przygotowaliśmy wnętrzności, które winna pani dokładnie przestudiować. Celem jest poznanie, którędy przebiegają ważne naczynia krwionośne oraz jak się mają struktura i wielkość organu zdrowego do chorego. Chciałbym, by szczegółowo notowała pani wszystko, co zwróci pani uwagę. W trakcie semestru będzie pani otrzymywać różne części ciała. Pani zadaniem będzie preparowanie ich warstwa po warstwie, aż do kości, i wyodrębnienie każdego ścięgna, każdego mięśnia. Po tym semestrze powinna pani rozpoznawać i umieć nazwać każdy najmniejszy fragment ludzkiego ciała, zarówno z zamkniętymi oczami, jak i we śnie. – Zrobił krótką pauzę. – Rezultaty tych zadań będą się składać na ocenę semestralną.
Maria znów przytaknęła i wpatrywała się w miskę stojącą na blacie stołu. Znajdujące się w niej popłuczyny były czerwone od krwi, którą zmyli z rąk studenci mający zajęcia przed nią. Obok miski leżał brudny, wymięty ręcznik.
– Czy mogę przynieść czystą wodę?
– Słucham? – Bartolotti spojrzał znad oprawek okularów, poirytowany.
– Chciałabym napełnić miskę świeżą wodą.
– To strata czasu. Jest późno i chcę już iść do domu, żona czeka z kolacją.
Na myśl o jedzeniu, wszystko jedno jakim, żołądek Marii zaczął się buntować.
– Nie zostanie pan tu ze mną? – Maria nawet nie próbowała ukryć strachu w głosie. To uczucie niczym pająk wspinało się po jej ciele i zagnieździło w karku. Skuliła ramiona.
– Oczywiście, że nie. Cóż miałbym tu robić? Przyglądać się, jak kroi pani na cieniutkie plasterki wątrobę jakiegoś pijaczyny?
Marii zakręciło się w głowie. Zaczerpnęła powietrza, żeby nie stracić przytomności. Smród był potworny. Zastanawiała się, czy unoszące się tam opary nie są szkodliwe dla zdrowia.
– Pokażę pani, jak się obchodzić z nożem sekcyjnym, jak go prawidłowo używać, nie kalecząc się przy tym, a potem dozorca przyniesie organy, które dla pani przygotowaliśmy. Z resztą musi pani poradzić sobie sama. Ma pani ze sobą podręczniki?
Maria cicho przytaknęła.
– Wspaniale. Zaczynajmy więc.
Bartolotti wyjął wiele ostrych narzędzi z metalowego pojemnika w kształcie nerki stojącego na końcu stołu i ułożył je na brudnym blacie jeden obok drugiego. Zdecydowanym ruchem sięgnął po pierwszy skalpel i umiejętnie chwycił go w dłoń. Wprawnymi ruchami pokazywał Marii, jak prawidłowo trzymać narzędzie. Następnie podał je kobiecie i polecił naśladować siebie. To samo powtórzył z pozostałymi narzędziami. Już po kilku minutach zajęcia indywidualne dobiegły końca.
– To by było na tyle – rzekł zadowolony. – Przygotowałem lampę, żeby miała pani wystarczająco dużo światła i nie musiała oceniać organów na podstawie ich kształtu i zapachu – dodał i zachichotał, uznawszy swoje słowa za celny żart. – Za niecałą godzinę nie będzie pani w stanie dostrzec nawet własnej ręki pośród tego mroku. Słońce już zachodzi.
Pod Marią ugięły się kolana. Dlaczego w tym pomieszczeniu nie było żadnego krzesła albo przynajmniej taboretu, na którym można usiąść choć na chwilę?
Bartolotti odłożył narzędzia z powrotem do metalowego pojemnika i wytarł ręce w fartuch. W tym samym momencie ktoś zapukał. Zanim profesor zdołał głośno krzyknąć: „Proszę!”, drewniane drzwi otworzyły się ze skrzypieniem i do środka wszedł Maurizio. Maria zastanawiała się, w jaki sposób otworzył drzwi, gdyż w rękach trzymał dużą misę. Przypominała naczynie, w którym za parę tygodni Flavia miała upiec tradycyjne adwentowe ciasto panettone, jednak znad tej misy nie unosił się wyborny zapach wanilii, rodzynek, drożdży oraz skórki cytryny, lecz potworny smród rodem z piekła.
Maurizio z hukiem odłożył pojemnik na stół. Ciemna śluzowata masa chlupnęła aż pod krawędź naczynia. Dozorca bez słowa podszedł z powrotem do drzwi, powłócząc nogami.
– Maurizio będzie czekał tak długo, aż pani skończy. Niech się pani nie spieszy i w spokoju sekcjonuje wszystkie obiekty badawcze.
Dozorca wymamrotał nieuprzejme słowa, lecz te rozmyły się pod jego gęstą, sięgającą do piersi brodą. Z łoskotem zatrzasnął za sobą drzwi.
– Ma pani jeszcze jakieś pytania?
Maria miała ich w głowie pełno, ale nie odważyła się zadać ani jednego. Bartolotti wyglądał na zniecierpliwionego, sięgnął po złoty zegarek kieszonkowy i otworzył go. Nie dało się nie zauważyć, że chciał już wrócić do żony i na zasłużoną kolację. Zdjął fartuch i odwiesił go na haczyk. Gdy wrócił, Maria stała przy misie, nadal nie odważywszy się dokładniej przyjrzeć jej zawartości.
– Jest tu kilka znakomitych okazów – oznajmił Bartolotti. – Ciekaw jestem pani zapisków. Mnóstwo się pani tu nauczy, moja droga.
Maria powątpiewała w swoje wyniki. Zastanawiała się raczej, co zrobić, żeby zostać na sali sekcyjnej i nie stracić przytomności.
– Życzę pani powodzenia! – Bartolotti odwrócił się i już chciał odejść, lecz przypomniało mu się coś jeszcze. – Proszę nie zapomnieć zabrać ze sobą lampy, gdy będzie pani wychodzić. Maurizio ją odbierze. A pocięte resztki organów niech pani wrzuci do kubła pod stołem. Sprzątaczka jutro je wyniesie.
Maria pożegnała się z profesorem i tuż po opuszczeniu przez niego sali zaczęła się rozglądać za wspomnianym kubłem. Na jego widok omal nie wrzasnęła z przerażenia. W otwartym pojemniku znajdowały się ścinki mięsa w najróżniejszych kształtach i wielkościach. Maria rzuciła się do okna i otworzyła na oścież oba skrzydła. Potem wychyliła się na zewnątrz, kurczowo trzymając się przy tym parapetu. Zachłannie wdychała wieczorne jesienne powietrze. Jeszcze nigdy zapach końskiego łajna, opiekanego chleba i dymu unoszącego się z niezliczonej liczby kominów nie wydawał się jej tak przyjemny jak teraz. Na chwilę zamknęła oczy. Serce waliło jej jak szalone. Czuła, jak krew pulsuje w całym ciele. Dopiero gdy smród całkowicie uleciał z nozdrzy, powoli otworzyła oczy i spojrzała w dół. Po nierównej drodze z łoskotem jechała dorożka, a jakaś kobieta niosła ciężki kosz po brzegi wypełniony nadpsutymi pomidorami i ogórkami. Miała na sobie poszarpane ubrania i wyglądała na strudzoną. Z pewnością kupiła warzywa za niewielką cenę. Za nią spacerowały dwie starsze panie w gustownych płaszczach. Jedna z nich trzymała w ręce złożoną parasolkę, która służyła jej za laskę. Obie damy szły nowym trotuarem, który prowadził jedynie do najbliższego skrzyżowania i tam po prostu się kończył.
Maria przyglądała się z jednakową zazdrością dobrze sytuowanym damom i zmęczonej kobiecie w obdartym stroju. Jakże chętnie zamieniłaby się z nimi miejscami! W tym momencie wszystko wydawało jej się bardziej sensowne niż przebywanie w pomieszczeniu, w którym się właśnie znajdowała. Wolałaby nosić wiadra zgniłych warzyw niż zajmować się odpychającą zawartością miski stojącej na stole. Cóż złego zrobiła, że spotkała ją taka kara? Czy to jej pycha, za którą przychodziło jej teraz słono zapłacić? Dwie starsze panie na ulicy wyglądały na zadowolone z życia. Gawędziły i śmiały się. Dlaczego Maria nie potrafiła zadowolić się takimi drobnostkami? Po cóż wbiła sobie do głowy, że udowodni światu, iż kobieta może być równie dobrym medykiem jak mężczyzna? Zacisnęła dłonie w pięści.
– Bo taka jest prawda – z uporem odpowiedziała sama sobie.
Z wąskiej bocznej uliczki wyszedł latarnik. Pod pachą niósł drabinę, w drugiej ręce trzymał niewielką lampę. Podszedł do jednej z latarni, rozstawił drabinę, wspiął się na nią i począł rozpalać światło. Słońce znajdowało się już nisko nad horyzontem, za niecałą godzinę zajdzie całkowicie. Maria odeszła od okna i cofnęła się w głąb pomieszczenia. Powinna już zabrać się do pracy. Słodkawy zapach zgnilizny i rozkładu znów wdzierał się do jej nosa. Próbowała oddychać najpłycej, jak potrafiła, w nadziei, że do płuc przedostanie się niewiele powietrza. Z determinacją wróciła do stołu. Dobrze, że profesor Bartolotti pomyślał o lampie i od razu ją zapalił. Poza zasięgiem tego jedynego źródła światła w pomieszczeniu panował mrok. Migoczący płomień rzucał złowrogie cienie na ściany i zdawało się, że wypełnia życiem zawartość słojów. Zdeformowane fragmenty ciał wyglądały tak, jakby wykonywały w mętnej cieczy jakiś osobliwy taniec. Maria starała się nie patrzeć. Zamiast tego zajęła się miską oraz jej makabryczną zawartością. Na wierzchu leżała ciemna, błyszcząca masa. Cuchnęła potwornie niczym oddech diabła. Maria opanowała nudności i sięgnęła po nią. Wątroba była śliska i zimna. Czubkami palców Maria chwyciła narząd i rzuciła go na blat, na którym rozpłaszczył się na wszystkie strony, jakby chciał uciec. Z nerkowatego naczynia wyjęła jeden ze skalpeli i przygotowała się do pierwszego nacięcia. By się uspokoić, nuciła przy tym melodię pewnej piosenki dla dzieci. Jej własny głos brzmiał upiornie. _Lucciola, lucciola, vien da me, ti darò il pan del re, pan del re e della regina…_*
W tym momencie Maria podarowałaby stadu świetlików chleb króla i królowej, byleby tylko nie być samej. Próbowała nie myśleć o tym, co właśnie robiła. Jeszcze do niedawna ta wątroba służyła jakiemuś człowiekowi, a teraz leżała w misce na brudnym stole. Myśl o czymś przyjemnym! – napominała się Maria.
Każdy ruch ręki był torturą, każde cięcie – męką. Lodowaty pot spływał po jej czole i skapywał na blat stołu. Mimo to Maria kontynuowała pracę. To, co zaobserwowała, zapisywała w notatniku. Za każdym razem, kiedy odkładała skalpel, wycierała ręce w brudny ręcznik i dopiero wtedy sięgała po ołówek. Pomimo tego miała wrażenie, że już na zawsze pobrudziła swoje kosztowne przybory do pisania. Narządów w misce powoli ubywało. Porozkrajane kawałki wyrzucała do wiadra. Wykonywane czynności przypominały jej kuchenną krzątaninę Flavii, kiedy przygotowywała sznycle na niedzielny obiad. Tyle tylko, że Maria nie kroiła wieprzowiny, lecz wątrobę nieboszczyka.
Wzdrygała się na każdy dźwięk dobiegający z ulicy. Nawet tykanie złotego zegarka na złotym łańcuszku wokół szyi wydawało jej się nienaturalnie głośne. W końcu, choć Maria czuła się, jakby minęła wieczność, misa była pusta. Na dnie znajdowała się jedynie gęsta wydzielina. Dziewczyna z ulgą przetarła blat brudnym ręcznikiem, z grubsza go oczyszczając. Następnie wzięła miskę z wodą i wyniosła ją do zlewu znajdującego się w korytarzu. W jednej ręce cały czas trzymała lampę. Ledwie mogła się doczekać, by wylać te obrzydliwe popłuczyny. Szła tak prędko, że ciecz dwukrotnie przelała się przez rant. Gdy Maria wróciła na salę sekcyjną, pozbyła się brudnego fartucha, odwieszając go z powrotem na wieszak, i w pośpiechu opuściła salę. Zbiegła po schodach na półpiętro, na którym znajdowała się stróżówka Maurizia. Mężczyzna spał. Maria go obudziła, a ten podźwignął się z miejsca.
– Następnym razem nie będę czekał tak długo – burknął nieprzyjemnie. Wziął od niej lampę, więc musiała pokonać resztę schodów prawie po ciemku. Na szczęście przez wysokie okna holu wpadało światło ulicznych latarni.
Maria wybiegła z budynku i chłonęła świeże powietrze. Obok latarni gazowej już czekała dorożka, którą zamówił dla niej ojciec. Zdecydowanie wolałaby wrócić do domu pieszo, lecz naturalnie było nie do pomyślenia, by kobieta w pojedynkę włóczyła się nocą po mieście. Gdy kościsty dorożkarz ją dojrzał, zszedł z wozu. Kapelusz miał nisko nasunięty na czoło, a płaszcz ciasno okrywał ramiona. Najwyraźniej było mu zimno.
– Czekam już od godziny – burknął. – Muszę dodatkowo policzyć za to czekanie, bo w tym czasie mógłbym zrobić przynajmniej trzy przejazdy.
Maria była zbyt wyczerpana, by kłócić się z mężczyzną o pieniądze. Wsiadła do powozu, znużona, i gdy dorożka ruszyła, wyjrzała przez okno. W głowie miała pustkę, marzyła o gorącej wodzie i pachnącym mydle, którymi zmyje krew z rąk. Kiedy dorożka zatrzymała się przed domem rodziców, Maria wysiadła i bez szemrania zapłaciła skandalicznie wysoką sumę. Wyciągając monety z portmonetki i podając je woźnicy, boleśnie uświadomiła sobie, że takie wieczory będą się powtarzały. Niebawem czeka ją sekcjonowanie nie tylko organów, lecz także całych części ciała, a na końcu kompletnych zwłok. W przeciwieństwie do pozostałych studentów nie będzie tego robić w grupie, lecz także całkowicie sama.
To wyobrażenie pozbawiło ją resztki sił. Łzy spłynęły jej po policzkach i jedyne, czego teraz chciała, to położyć się do łóżka. Zignorowała zdziwione spojrzenie woźnicy i odeszła bez słowa pożegnania. Szybko odwróciła się do drzwi wejściowych i po kręconych schodach weszła na pierwsze piętro.
Flavia musiała na nią czekać, gdyż ledwie Maria zapukała, drzwi od razu się otworzyły.
– Późno pani przychodzi, signorina – stwierdziła gosposia. Flavia też wyglądała na zmęczoną. Przeważnie o tej porze była już od dawna w łóżku, ponieważ wstawała jako pierwsza, żeby napalić w piecu i przygotować śniadanie dla całej rodziny. – Pani oczekuje w jadalni.
Maria nie czuła najmniejszej ochoty na rozmowę z matką, ale nie miała innego wyjścia. Renilde usłyszała córkę i wyszła na korytarz.
– Chodź, zanim jedzenie całkiem wystygnie – powiedziała i gestem zaprosiła córkę do jadalni.
– Nie jestem głodna.
– Nonsens. Przecież od dawna nic nie jadłaś. Musisz zjeść coś porządnego.
– Czyżby zostawiła panienka płaszcz w dorożce? – spytała Flavia przekonana, że właśnie tak się stało.
Zmęczona Maria otworzyła skórzaną torbę i wyjęła z niej wymięty płaszcz.
– Ojej! – Flavia zmarszczyła czoło i wzięła okrycie.
– Przepraszam – powiedziała ze skruchą Maria. – Obawiam się, że będziesz musiała go wyprasować. Jutro znów będzie mi potrzebny.
Flavia przytaknęła, lecz Maria widziała, że służąca wolałaby raczej przekląć. Było to zrozumiałe, gdyż Maria ograbiła ją właśnie z kolejnych trzydziestu minut snu.
Renilde nadal stała w progu jadalni i czekała. Pomimo późnej godziny ubrana była w ciasno zasznurowaną ciemną suknię z wytwornym koronkowym kołnierzykiem. Włosy miała starannie upięte kilkoma rogowymi grzebieniami. Jej mąż z pewnością już dawno zamienił garnitur na wygodną bonżurkę i siedział w salonie z gazetą, palił cygaro i popijał chianti, kończąc dzień w przyjemny sposób.
– Chodź wreszcie, Mario – poleciła Renilde.
Dziewczyna ulegle poczłapała wzdłuż korytarza.
– Płakałaś? – Renilde pytającym wzrokiem przyglądała się twarzy córki.
– Już mi lepiej – odparła Maria. – Przepraszam, ale zanim cokolwiek zjem, muszę iść do łazienki.
Odchodząc, wręcz czuła na sobie zatroskany wzrok Renilde. Odkąd Maria pamiętała, matka starała się przynosić jej pociechę, gdy trapiły ją smutki i troski. Gdy jako jedyna dziewczynka uczęszczała do Regia Scuola Tecnica Michelangelo Buonarroti, to właśnie Renilde co wieczór dodawała jej odwagi po kolejnej kłótni córki z którymś z chłopców. Później, podczas studiów przyrodniczych w Istituto Tecnico Leonardo da Vinci, to znów Renilde cierpliwie jej wysłuchiwała i zachęcała do dalszej nauki, nawet jeśli od czasu do czasu zdarzało się Marii dostać słabszy stopień. Podczas tych wszystkich rozmów matka nie tylko dowiadywała się ciekawych rzeczy o naukach przyrodniczych, ale też mogła uczestniczyć w życiu córki. Miała także wrażenie, że sama jest częścią świata zdominowanego przez mężczyzn.
Maria uważała zainteresowanie matki za naturalne i ceniła sobie poczucie bezpieczeństwa, które ta jej dawała. Tego dnia nie chciała jednak rozmawiać z Renilde. Zanim będzie mogła opowiedzieć o tym, czego doświadczyła na sali sekcyjnej, sama musiała przemyśleć, co dalej robić. Czy zniesie kolejny samotny wieczór w prosektorium?
Weszła do łazienki i pochyliła się nad umywalką. Odchyliła mosiężną rączkę i z kranu od razu popłynęła zimna woda. Montessori mieli w domu zarówno zimną, jak i ciepłą bieżącą wodę – luksus, na który w Rzymie mogło sobie pozwolić jedynie kilka rodzin. Ojciec Marii dobrze zarabiał jako wysokiej rangi urzędnik skarbowy, a posag matki również był całkiem spory. Maria tak długo opłukiwała ręce, aż stały się ciemnoczerwone i nie odczuwała już zimna. Sięgnęła po kostkę białego mydła i starannie umyła każdy palec, rozkoszując się delikatnym zapachem konwalii. Co chwilę unosiła dłonie pod nos, na którego czubku ostało się trochę piany. Potem namydliła również policzki i obmyła twarz zimną wodą.
– Mario! – Rozległo się pukanie do drzwi łazienki. Przez mleczną szybę dało się rozpoznać sylwetkę matki. – Wyjdźże z tej łazienki. Pasta wystygnie.
– Chwileczkę, mamo! – Maria szybko zmyła pianę z twarzy. W końcu pozbyła się zapachu rozkładu. Wytarła się miękkim ręcznikiem, założyła za uszy wilgotne loki, które wysunęły się z upięcia, wygładziła dłonią suknię i spojrzała w wiszące na ścianie owalne lustro w złotej ramie. Młoda kobieta, która odwzajemniała jej spojrzenie, była – mimo zmęczenia – niezwykle atrakcyjna. Miała pełne i zmysłowe usta i duże ciemne oczy otoczone gęstymi, długimi rzęsami. Marii w tym odbiciu brakowało jednak determinacji, która przeważnie emanowała z jej spojrzenia.
Zniecierpliwiona Renilde ponownie zapukała do drzwi. Maria wreszcie je otworzyła.
– Co tak długo robiłaś w łazience?
– Myłam się.
Renilde skrzywiła się z dezaprobatą.
– Chodźmy do jadalni.
– Ja naprawdę nie jestem głodna.
– To zjedz przynajmniej kromkę chleba – poleciła nieustępliwie.
Maria dała za wygraną i poszła za matką. Ku jej wielkiemu zdziwieniu ojciec nie siedział w salonie, jak oczekiwała, lecz zajął miejsce przy stole i czytał gazetę. Gdy Maria weszła do pokoju, na chwilę podniósł wzrok. Na środku okrągłego stołu stała porcelanowa misa z przykrywką. Przygotowane było tylko jedno nakrycie. Obok płaskiego talerza leżały starannie złożona materiałowa serwetka, masywne srebrne sztućce oraz szklanka na wodę z finezyjnie rżniętego szkła, w której odbijało się światło lampy naftowej wiszącej pod sufitem.
– Jesteś pewna, że nie chcesz niczego zjeść?
Renilde pochyliła się nad stołem i uniosła przykrywkę z misy. W mgnieniu oka pomieszczenie wypełnił korzenny zapach szałwii, masła i czosnku. Marii zaburczało w brzuchu.
– Skosztuję może odrobinę.
Matka skinęła głową z zadowoleniem. Wzięła do ręki chochlę i nałożyła na talerz córki porządną porcję pasty. Następnie sięgnęła po niewielką miseczkę drobno startego parmezanu i wraz z makaronem postawiła ją na stole tuż przed Marią.
– Proszę.
Rozkoszny zapach przepędził straszliwe obrazy z prosektorium.
– Opowiadaj zatem. Jak minęły pierwsze zajęcia?
– Za chwilkę, mamo! – Maria uniosła ręce w obronnym geście. Wdychała zapach szałwii, a oczami wyobraźni widziała zioła kwitnące na fioletowo. Ten obraz przyniósł jej spokój. Napięcie ostatnich godzin, niczym zbroja, która ciążyła na jej ramionach, w końcu opadło.
– Pozwól jej najpierw zjeść – mruknął Alessandro zza gazety.
Maria nawinęła na widelec świeżą pastę, wsunęła ją do ust i rozkoszowała się aromatem. Makaron miał swojski smak, smak bezpieczeństwa i ukojenia.
Renilde niecierpliwie przyglądała się córce podczas posiłku. Gdy talerz Marii był prawie pusty, nie mogła się powstrzymać.
– Czego się dziś nauczyłaś?
Maria rozłożyła serwetkę i otarła usta z masła.
– Nauczyłam się, że niektórzy mężczyźni potrafią wykazać się niemalże nieskończoną pomysłowością, by utrudnić życie kobietom studiującym na uniwersytecie.
Renilde splotła dłonie i oparła je na blacie stołu.
– Mogłabyś wyrazić się nieco jaśniej?
Nawet ojciec Marii z zaciekawieniem wyjrzał zza krawędzi gazety.
– Tak zwane zajęcia indywidualne polegały na tym, że wyjaśniono mi, jak trzymać skalpel. Potem sama i w niemal całkowitej ciemności musiałam ciąć na drobne kawałki cuchnące narządy martwych ludzi. I to otoczona odrażającymi częściami ciała zanurzonymi w paskudnie śmierdzącej cieczy.
Alessandro odłożył gazetę na stół.
– Nie musisz tego robić, Mario. Możesz zakończyć studia i prowadzić normalne życie.
– Co to znaczy normalne życie? – Maria podniosła głos. Jej zmęczenie prawie całkiem zniknęło. – Chcesz, żebym wyszła za mąż i urodziła dzieci? Czy to dlatego wykorzystałeś swoje relacje z ministrem edukacji i innymi wysokimi rangą urzędnikami, żeby przyjęto mnie na uniwersytet?
– Lepiej mi o tym nie przypominaj. – Spojrzenie mężczyzny spochmurniało. Po ciągnących się w nieskończoność dyskusjach z żoną i córką uległ ich naciskom i poprosił o pomoc w przyjęciu Marii na wydział medyczny. Wolał jednak, by Maria wybrała inną ścieżkę. Z niezadowoleniem wstał i podszedł do niewielkiego stolika znajdującego się pod oknem. Wysunął malutką szufladę i wyciągnął z niej drewniane pudełko z cygarami.
– Proszę, nie w jadalni – upomniała go Renilde. – Ten zapach unosi się w pomieszczeniu przez wiele dni, a jedzenie smakuje tytoniem.
Alessandro się skrzywił, wyjął ze skrzynki jedno cygaro i włożył je do kieszeni bonżurki.
– Pójdę do salonu.
Renilde z wdzięcznością uśmiechnęła się do męża.
– Tato, gdy palisz cygaro, czujesz coś innego poza tytoniem? – zapytała Maria.
– Słucham? – Alessandro się zatrzymał.
– Pozwolisz mi kiedyś spróbować cygara?
– Mario, chyba nie zaczniesz jeszcze palić? – oburzyła się Renilde.
– Zawsze mi się wydawało, że zapach tytoniu cię drażni – powiedział Alessandro, zwracając się do Marii. W przeciwieństwie do żony nie uważał, by prośba Marii była czymś złym. Nie było niczym niezwyczajnym, że nowoczesne kobiety sięgały po cygara. W niektórych kręgach towarzyskich należało to nawet do dobrego tonu. Im zamożniejsza kobieta, tym droższy paliła tytoń.
– Zapach dalej wydaje mi się nieprzyjemny – odparła Maria – ale z pewnością jest znośniejszy niż odór sali sekcyjnej.
– Nie mam pojęcia, jaki zapach się tam unosi, ale podczas palenia nie wyczuwa się zazwyczaj żadnych innych aromatów – wyjaśnił ojciec.
W mig zniknęło nie tylko zmęczenie Marii, ale również jej przygnębienie. Miała plan, który chciała wcielić w życie już następnego dnia.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_