Sekretne życie Grety O. - ebook
Sekretne życie Grety O. - ebook
Hartley ma trzynaście lat i nieznośną świadomość, że nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. Ani starsza siostra, ani młodszy brat, o rodzicach już nie wspominając. Wszystkich zajmuje ucieczka z domu szesnastoletniego Jacksona, najstarszego syna.
A co może robić pozostawiony sam sobie nastolatek w takiej dziurze jak miasteczko Whirton? Chyba tylko poszukać szczęścia i jakiejś książki w miejscowej bibliotece, która jak się okazuje może skrywać nieoczywiste skarby.
Skąd między książkami wzięła się ręcznie zrobiona kartka? Kto kryje się pod inicjałami „g.o.” i skąd czerpie natchnienie? Stworzył więcej takich pocztówek? I czy rzeczywiście tajemniczy autor jest pokrewną duszą Hartleya, jak wydaje się chłopcu?
Odrobinę tajemnicza, ciepła i mądra opowieść obyczajowa dla nastolatków, ilustrowana zabawnymi, pomysłowymi kolażami przywodzi na myśl choćby nieśmiertelne młodzieżówki pióra Małgorzaty Musierowicz.
Cary Fagan – kanadyjski autor książek dla dzieci, m. in. Mort Ziff Is Not Dead, Wolfie & Fly, Little Blue Chair, What Are You Doing, Benny?, Mr. Zinger's Hat. Laureat licznych nagród przyznawanych autorom literatury dziecięcej i młodzieżowej (m.in. The Marilyn Baillie Picture Book Award, The IODE Jean Throop Award oraz The Vicky Metcalf Award for Literature for Young People). Napisał także sześć powieści i trzy zbiory opowiadań dla dorosłych czytelników. Urodził się w Toronto, gdzie do dziś mieszka z rodziną.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07737-5 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Staliśmy i patrzyliśmy, jak laboratorium staje w płomieniach.
Albo:
Nie mogłem siedzieć bezczynnie, gdy chmara gigantycznych owadów pożerała naszą planetę.
Niestety, tym razem nie będzie aż tak porywającego wstępu. Tamtego dnia poszedłem do biblioteki. Wybrałem się tam dlatego, że była sobota i nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Ani mama, ani tata, ani starsza siostra, ani nawet mój młodszy braciszek. A już na pewno nie mój starszy brat, Jackson. Ostatnie zdanie jest w pewnym sensie podchwytliwe. Prawda jest taka, że dziewięć miesięcy temu Jackson uciekł z domu. Nie chciałem na początku ujawniać tego faktu. Myślałem, że zachowam go w tajemnicy i wyciągnę go na światło dzienne w jakimś dramatycznym momencie – tadam! – ale bardzo tego nie lubię w innych opowieściach. Nie. Mój brat uciekł z domu i nikt nie miał zielonego pojęcia, gdzie się podziewa.
To w znacznym stopniu wyjaśnia, dlaczego nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.
No, a teraz wracamy do biblioteki.
Chociaż nie, momencik. Zanim opowiem, co się wydarzyło w bibliotece, powinienem się przedstawić.
W wielu książkach główny bohater ma oryginalne, warte zapamiętania imię. Na przykład Scout albo Katniss Everdeen, albo Matylda Wormwood. Ja nie mam takiego szczęścia. Nazywam się po prostu Hartley. Hartley Joshua Staples. Nie jesteśmy bogaci. Jesteśmy typową rodziną z klasy średniej. A raczej, jak mawia tata, jesteśmy p o r z ą d n ą rodziną z klasy średniej. Sam nie wiem, dlaczego uważa, że to brzmi lepiej.
Pewnie myślicie, że teraz powiem wam coś ciekawego o sobie: jaką muzykę udostępniam, jakie mam problemy w szkole albo że podoba mi się dziewczyna z długimi włosami, która siedzi w ławce przede mną na matmie.
No ale szanujmy się, okej?
A teraz naprawdę wracamy do biblioteki.
Biblioteka publiczna w Whirton jest wielkości domku kempingowego. Może dlatego, że kiedyś to b y ł taki domek. Biblioteka pierwotnie mieściła się w piwnicach ratusza, ale w 2017 roku nasze miasto nawiedziła Wielka Ulewa – przynajmniej ja tak nazywam to wydarzenie – i piwnice zostały zalane. Wszystkie książki uległy zniszczeniu. Władze miasta doszły wówczas do wniosku, że piwnica to nie jest najlepsze miejsce na bibliotekę.
Problem polegał na tym, że miasto nie miało pieniędzy na wybudowanie prawdziwej biblioteki. I w tym momencie na scenie pojawia się George Smythe.
Pewnie myśleliście, że na tym etapie ewolucji gatunku ludzkiego zdążyliśmy już zapomnieć o instytucji miejscowego dziwaka. Otóż nic z tych rzeczy. Prawdę mówiąc, w naszym mieście jest ich całkiem sporo. George Smythe jest emerytowanym listonoszem i jak najbardziej czynnym wynalazcą. Kiedyś wierzył, że każdy może zbudować lepszą i tańszą rakietę niż Amerykanie, Rosjanie czy Chińczycy. Dlatego też sprzedał wszystko, co posiadał, łącznie z domem, żeby kupić części do swojej rakiety, a następnie przeprowadził się do starego domku kempingowego na opuszczonej działce.
George naprawdę zbudował rakietę. Na pierwszy rzut oka była zaskakująco podobna do silosu na zboże. Wokół podstawy Smythe przymocował beczki na olej, a czubek zrobił z zespawanych drzwi samochodowych. Miejscowym radnym bardzo zależało, żeby nasze miasto zasłynęło na świecie, ale nie chcieli, żebyśmy stali się pośmiewiskiem. Zwołali pilne zebranie, by przedyskutować, jak można powstrzymać George’a Smythe’a, by nie odpalił swojej rakiety. George jednak dowiedział się o zebraniu i zakusach radnych. Tej samej nocy podpalił lont.
Tak, to nie pomyłka. Rakieta Smythe Galaxy One miała lont jak petarda.
I tak też właśnie działała.
Nie wyleciała w górę. Odpadł jej czubek, a ze środka wydobyły się przepiękne fajerwerki.
A na koniec całość wybuchła.
Eksplozja powaliła George’a. Spadające iskry spowodowały pożar, w którym spłonęły pobliski drewniany płot i kurnik. Przez miesiąc w całym mieście unosił się zapach pieczonego kurczaka.
George’owi Smythe’owi postawiono zarzut narażenia bezpieczeństwa publicznego czy jakoś tak, ale niedoszły wynalazca postanowił zamieszkać u siostry i obiecał, że to się więcej nie powtórzy, więc skończyło się na grzywnie. Przez jakiś czas nie chciał jej zapłacić, ale w końcu zgodził się przekazać miastu swój domek kempingowy, który po tym wszystkim nie był mu już potrzebny.
Resztę już znacie. Władze miasta przeniosły domek w pobliże straży pożarnej i urządziły tam bibliotekę, znaną też jako Miejsce, Gdzie Umierają Książki.
W miasteczku Whirton nie przywiązywano wielkiej wagi do czytania książek. Dlatego też roczny budżet dla biblioteki wynosił... zero. To oznacza, że zbiory pochodziły wyłącznie z darowizn od ludzi, którzy oddawali stare, niepotrzebne książki. W ten sposób biblioteka dorobiła się całego regału romansów w miękkich okładkach, drugiego regału z kryminałami opartymi na faktach, a także kolekcji czasopism dla przedsiębiorców pogrzebowych.
Wśród zbiorów nie było ani jednej książki Charlesa Dickensa, J.K. Rowling czy Szekspira.
Tak czy owak, była sobota, a ja nie miałem nic lepszego do roboty, więc poszedłem pieszo do biblioteki. Kiedy wszedłem do środka, usłyszałem, że ktoś mnie woła z zaplecza. Dawniej mieściła się tam sypialnia George’a Smythe’a.
– Ricky Stackhouse, czy to ty?
– Niestety nie, pani Scheer.
– Bo jeśli to ty, Ricky, to masz przetrzymaną książkę o pszczelarstwie!
– Nie, pani Scheer. To Hartley Staples.
Pani Scheer stanęła w drzwiach. Przypuszczam, że chciała się upewnić, że to na pewno nie Ricky Stackhouse podający się niecnie za Hartleya Staplesa. Na szyi miała zawieszone okulary, choć bibliotekarki na świecie zarzuciły już ten zwyczaj, bo wszyscy się z tego śmiali. Pani Scheer była ostatnim takim przypadkiem.
– Jesteś pewien? – zapytała. – Wyglądasz zupełnie jak Ricky.
– On jest rudy. I dobre piętnaście centymetrów wyższy ode mnie.
– To jak zobaczysz Ricky’ego Stackhouse’a, powiedz mu, że w tej chwili to nasza jedyna książka o pszczelarstwie i ma ją oddać.
– Oczywiście, przekażę. Mogę się rozejrzeć?
– Zapraszam. Pan Andruszko właśnie przekazał pudło książek. Znasz może język ukraiński?
Zaprzeczyłem, na co pani Scheer tylko pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: czego oni was w tych szkołach uczą? Ponieważ biblioteka nie dostawała żadnych środków od miasta, pani Scheer również pracowała tu jako wolontariuszka. Kiedyś była psią fryzjerką, ale po jakimś czasie dostała uczulenia na sierść.
Wróciła teraz na zaplecze, a ja zacząłem rozglądać się po regałach. Najpierw podszedłem do półki z powieściami dla młodzieży. Liczyłem na to, że być może znajdę jakąś książkę opowiadającą o czymś innym niż o dziecku, któremu umiera matka, ojciec czy dziewczyna albo którego matka, ojciec czy dziewczyna zamienili się w zombie.
I wtedy coś przykuło moją uwagę.
I to jest wreszcie ten intrygujący moment, więc możecie sobie wyobrazić werble.
Z jednej książki wystawała karteczka. Wyglądała jak rożek pocztówki lub kartki z życzeniami urodzinowymi. Nie zastanawiając się wiele, wyjąłem ją.
Kartka rzeczywiście miała kształt i rozmiar pocztówki. Widniały na niej obrazki i słowa, które razem tworzyły coś na kształt kolażu. Nie był to jednak oryginał z ponaklejanymi fragmentami o różnych fakturach, lecz prawdopodobnie kserokopia.
Przyjrzałem się bacznie obrazkowi, jak gdyby to była co najmniej Mona Lisa. Uważnie czytałem napisane na niej słowa, jak gdyby wyszły spod pióra wielkiego poety, jak W.B. Yeats czy Emily Dickinson. (No dobra, nie czytałem wierszy żadnego z tych dwojga, ale przynajmniej wiem, że byli znakomitościami).
Zastanowiło mnie tylko to: kto tak nienawidzi flag? Jedna powiewała nad naszą szkołą, dwie nad ratuszem i kolejna nad urzędem pocztowym.
A, była jeszcze flaga na domu pana Honeggera.
Pan Honegger pochodzi ze Szwajcarii. Chyba tęskni za ojczyzną, bo parę lat temu postawił sobie na trawniku słup, a na nim zawiesił wielką flagę Szwajcarii. Każdego ranka wychodzi przed dom w szlafroku i kaloszach, by wciągnąć ją na maszt, a wieczorem ją ściąga – w tym samym stroju, który uzupełnia dodatkowo plastikowym hełmem strażackim. Czasami przychodzą okoliczne dzieciaki, by oglądać ten rytuał.
Ale przynajmniej pan Honegger niczego nie wysadził w powietrze.
Wracając do osoby, która napisała tę wiadomość: dlaczego miałaby się sprzeciwiać flagom? I wtedy do głowy przyszło mi pewne słowo. A n a r c h i s t a. Albo jakoś tak. Ale wiedziałem, co to znaczy. To taki buntownik albo po prostu staroświecki hipis.
Przypomniałem sobie też o jeszcze jednej fladze, na której widniało godło szkolnej drużyny piłkarskiej, czyli Whirton Warriors: lew z tarczą i włócznią. Jak się nad tym dobrze zastanowić, nie ma to zbytniego sensu, bo przecież kiedyś ludzie polowali na lwy właśnie włóczniami. W zeszłym roku mój brat Jackson zabrał mnie na mecz tej drużyny. Dla ucznia szkoły podstawowej to było nie lada przeżycie. Na trybunach było pełno rozemocjonowanych kibiców, dwie drużyny zacięcie ze sobą walczyły, a my z bratem zagrzewaliśmy ich do gry i zajadaliśmy się popcornem. Kiedy w końcu Warriors zdobyli punkt (tak się to chyba mówi), poderwaliśmy się gwałtownie, wysypując przy tym popcorn na siedzących przed nami ludzi. Była kupa śmiechu. Jackson obiecał, że w tym roku też zabierze mnie na mecz. Ale tego nie zrobił.
Bo, jak już wiecie, uciekł z domu.
Być może autor tej karteczki nie lubi futbolu.
Ale na pewno l u b i piratów. A to akurat zabawne. No, może nie aż tak, jeśli mówi się o prawdziwych współczesnych piratach grasujących na Oceanie Indyjskim lub niedaleko wybrzeży Singapuru, ale zdecydowanie fajne, jeśli mamy na myśli Kapitana Haka z Piotrusia Pana, Kapitana Cruncha z pudełka płatków śniadaniowych albo te koszmarne filmy z serii Piraci z Karaibów.
Ktoś, kto napisał tę karteczkę, prawdopodobnie myślał o właśnie t a k i c h piratach.
Co jeszcze zwróciło moją uwagę? W lewym rogu kartki zauważyłem dwie litery. Na początku wydawało mi się, że to słowo, ale potem dostrzegłem kropkę po każdej literze: g.o. Skojarzyłem, że to mogą być inicjały (może autora karteczki?).
W takim razie dlaczego ktoś zapisał je małymi literami?
Może z tego samego powodu, dla którego nie lubi flag. Może nie chce pozować na ważniaka. A poza tym rezygnacja z wielkich liter jest awangardowa – tak robił poeta e.e. cummings. A jego twórczość akurat znam!
Właściwie uznałem, że karteczka jako taka jest całkiem fajna. I ciekawa. Włożyłem ją do tylnej kieszeni dżinsów.
– Dziękuję bardzo, pani Scheer! – zawołałem. – Do widzenia!
– Pamiętaj, żeby przypomnieć Ricky’emu Stackhouse’owi o książce o pszczelarstwie!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------