Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Sekretne życie Roberty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sekretne życie Roberty - ebook

Roberta jest wysoka, sporo waży. Od dziecka była przyzwyczajana do wypierania swojej kobiecości. Prowadzi spokojne życie, opiekuje się matką, pracuje w zakładzie pogrzebowym. Jest skryta, małomówna. To jedna z tych kobiet, którym podrzuca się psy na przechowanie.

Pewnego dnia zauważa wyrzuconą przez kogoś kanapę, niewielki mebel w kwiatki.

Z jakiegoś powodu postanawia zabrać ją do domu. W kanapie znajduje pocztówkę wysłaną przed laty z Francji do mężczyzny, który mieszkał w jej sąsiedztwie. Zaskoczona zauważa, że kartka jest podpisana jej imieniem. Autorka pocztówki, jej imienniczka, napisała lakoniczną informację o spotkaniu w Paryżu (do byłego kochanka?), które miało się odbyć dwadzieścia lat później. W Robercie zaczyna budzić się ciekawość, coś w rodzaju cichego buntu. W jednej chwili postanawia odkryć tajemnicę pocztówki i zmienić swoje życie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7635-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pielgrzym – człowiek odbywający wędrówkę do miejsca kultu, uczestnik pielgrzymki.

Słowo pochodzi od łacińskiego peregrinus – cudzoziemiec. W przenośni: osoba wiele podróżująca po świecie. Etymologia pojęcia „pielgrzym” sięga starożytnej Grecji. Termin „per-epi-demos” oznaczał cudzoziemca, nierezydenta, czy też przygodnego podróżnego.

Wikipedia

Więc jeśli będzie podróż niech będzie to podróż długa

powtórka świata elementarna podróż

rozmowa z żywiołami pytanie bez odpowiedzi

pakt wymuszony po walce

wielkie pojednanie

Zbigniew Herbert, PodróżCZĘŚĆ 1
KANAPA

Mężczyzna, który siedział na ławce obok trzepaka i karmił wróble, otaksował ją uważnym spojrzeniem spod daszka zielonej bejsbolówki. Patrzył nie tak, jak mężczyzna zwykle patrzy na kobie­tę, ale jakby mieli się wdać w bójkę i jakby oceniał swoje szanse. Wydawało się, że jest zbyt lekko ubrany jak na tę porę roku: w dżinsy, T-shirt z wyblakłym cudzym wspomnieniem koncertu rockowego i rozpiętą koszulę w kratę. Był chłodny marcowy wieczór. Roberta miała nadzieję, że nie spadnie deszcz, bo jej płaszcz nie miał kaptura.

– No więc? – powtórzyła głosem jeszcze cichszym niż zwyk­le. – Pomoże mi pan? Spotkajmy się tu o północy. Nie chcę, by nas ktoś zobaczył.

– Dobrze – odpowiedział krótko, zdjął czapkę i włożył ją ponownie, jakby w ten sposób przypieczętowywał umowę. – Przeniesiemy ją.

Włosy miał mocno przerzedzone, ale wyglądały na umyte. Roberta zwracała uwagę na takie szczegóły. Zauważyła też twardy kilkudniowy zarost, z pewnością trudny. Najpierw dobrze by go zmiękczyła, później krem do golenia i ostra brzytwa. Jej klienci nie bali się brzytwy. Można powiedzieć, że było im wszystko jedno.

Poprawiła dwie ciężkie torby z zakupami przewieszone przez kierownicę i poprowadziła rower w kierunku swojej ulicy. Rower kupiła kilka lat wcześniej, ale dbała o niego od samego początku i nadal pięknie się prezentował. Miał lśniące błotniki i szprychy błyszczące jak koła zębate dekoracyjnego zegara. Czuła się nieswojo, niczym przestępca, który właśnie zaplanował skok na bank, ale jednocześnie ogarnęło ją radosne podniecenie. Szła teraz żwawszym krokiem i wyżej podniosła głowę. Kanapę zauważyła dwa dni temu w drodze do pracy. Ktoś postawił ją obok śmietnika pod śmiesznym kątem, jakby kierował się tym, by osoba, która na niej usiądzie, miała jak najlepszy widok na pobliską pocztę i sklep spożywczy, a w dalszej perspektywie na cmentarz i dom pogrzebowy o mało oryginalnej nazwie Hades, z krzykliwym napisem: „Tanie trumny!” przecinającym okno wystawowe. Jak gdyby ktokolwiek miał kupić trumnę tylko dlatego, że jest tania.

Jak wszystkie niepotrzebne i zużyte meble wyrzucane przez ludzi kanapa wyglądała dziwnie nie na miejscu na chropawym szarym chodniku. Roberta pomyślała, że tak samo wyglądałby kawał bruku rzucony na środek pokoju. W dodatku sofa nie wyglądała na starą czy brudną. Od razu wpadła jej w oko, choć sama nigdy by takiej nie wybrała. Niewielka, dwuosobowa, w kolorze ciemnego beżu, który kiedyś musiał być jaśniejszy, kremowy, w gęsty kwiecisty wzór. Coś w jej staroświeckim kształcie sprawiało, że Roberta od razu chciała na niej usiąść, przeciągnąć zachłannie dłonią po jej miękkich liniach.

Tamtej nocy nie mogła spać. Około czwartej nad ranem wreszcie wstała, włożyła zimową kurtkę, starą czapkę z pomponem i postanowiła pójść na krótki spacer. Bezwiednie ruszyła w kierunku sklepów, śmietnika i kanapy. Dawno nie była na dworze tak wcześnie. Czwarta nad ranem. Przypomniała sobie czyjeś słowa, że to godzina samobójców, kiedy najzdrowszy psychicznie człowiek potrafi przewracać się z boku na bok, zadając sobie pytanie o sens tego wszystkiego. Czy nie tak napisała też Szymborska? W głowie zakołatał jej cytat: „I niech przyjdzie piąta, o ile mamy dalej żyć”.

Wokół nie było żywego ducha. Pomyślała, że świat zamiera w ten sposób przed brzaskiem. Powietrze zimne i wilgotne, okna pobliskich domów całkiem ciemne. Rozproszone uliczne lampy rzucały lekko oranżowy cień pod jaśniejącym niebem, a neonowy szyld brzęczący nad sklepem spożywczym wypluwał niebieskawe światło na wszystko w promieniu kilku metrów. Przetarła obicie kanapy zmarzniętą ręką i przysiadła na samym brzegu. Tak jak myślała, widok na okolicę był wprost doskonały. Usadowiła się głębiej, wygodniej, aż plecami nieśmiało dotknęła oparcia. Kiedy nagle coś brzdęknęło wśród śmietników, gwałtownie podskoczyła. „Stara wariatko”, pomyślała. Gdyby ktoś zobaczył, ktokolwiek z sąsiadów lub, co gorsza, matka, jak z lubością rozsiada się po ciemku na cudzej i pewnie wypchanej robakami kanapie, co by sobie pomyślał? Zaraz po ostrym dźwięku zrzuconej metalowej pokrywy rozległ się głośny zwierzęcy lament i ze śmietnika umknęły dwa spłoszone dzikie koty. Roberta ­wróciła na swoje miejsce na poduchach w kwiaty i głoś­no westchnęła.

To wtedy postanowiła, że wracając z pracy, poprosi o pomoc w przeniesieniu kanapy mężczyznę, który zdaje się miał dużo czasu, bo go w młodości beztrosko nie roztrwonił, i spędza go teraz, karmiąc wróble. Jej matka, gdy jeszcze wychodziła z domu na codzienny rytualny spacer po osiedlu, na jego widok stękała, trzeszczała i fukała, że to wstyd, by dorosły mężczyzna, zdaje się zdrowy na ciele i umyśle, w ten sposób marnował godziny. Roberta, choć kiwała potakująco głową, myślała wtedy, że przecież nie ma różnicy, czy ktoś łowi ryby, ogląda telewizję, uprawia jogging, czy karmi wróble.

We dwoje z mężczyzną, stwierdziła, dadzą sobie radę. W końcu sama jest rosłą kobietą, której nigdy nie brakowało sił. Kiedy była bardzo młodą dziewczyną, wstydziła się swojego metra osiemdziesięciu wzrostu, sylwetki jak grubo ciosany pień drzewa zwieńczonej barczystymi ramionami. „Gruba kość po ojcu. Co robić?”, powtarzała niemal z lubością matka, jakby to była jakaś intrygująca choroba genetyczna. W miarę jak Roberta dorastała, matka brała brzemię tej sylwetki częściowo na siebie i mówiąc o niej, zawsze operowała zaimkiem „my”. Robercie wydawało się, że matka traktuje jej obfitą cielesność jak dopust boży, który dotyka całą rodzinę, niczym mrówki faraona czy kredyt hipoteczny, i z samą Robertą ma niewiele wspólnego.

– Będziemy zakrywać ramiona – dyrygowała matka – żadnych małych wzorków, a najlepiej w ogóle żadnych wzorów, no chyba że geometryczne, duże kwadraty czy, dajmy na to, rozdęte trapezy. Jeśli już ramiączka, to koniecznie grube, szerokie, i będziemy poszerzać dół, no wiesz, żeby wyrównać nasze proporcje.

Sukienki w kształcie trapezu, tuniki w kształcie trapezu, trapezowe spódniczki. Drapowano na niej trapezy, wkładano ją w trapezy, nie pytając o zdanie. Trapez stał się motywem przewodnim jej życia, jakby na co dzień wykonywała podniebne akrobacje w cyrku. Gdy skończyła szesnaście lat, a jej ciało zostało jako tako ujarzmione, matka nadal z zawodem patrzyła na jej stopy o rozmiarze czterdzieści trzy.

– Gdyby nie te stopy! Na te stopy tak trudno coś dostać – skarżyła się swoim siostrom. – Nawet na zamówienie. Szewc powiedział, że nie ma tak wielkiego damskiego kopyta. Jedyną możliwością są zwyczajne płaskie męskie buty. No tak, w zasadzie to nawet pasuje do Roberty. Staramy się utrzymać wszystko w prostym, klasycznym stylu, żadnych frywolności, kwiatuszków, falbanek, zaszeweczek, kokardek.

„Tak, tak”, kiwały głowami siostry. To by tylko podkreślało te duże gabaryty. Hamowało życiodajną rzekę, która jedynie w ten sposób mogła popychać siostrzenicę do przodu.

Roberta rosła więc w przekonaniu, że wielu rzeczy jej nie wolno, i nie chodziło tylko o hałasowanie, jedzenie dużych porcji czy przeszkadzanie, gdy mówią dorośli. Zakazywano jej groszków, kwiatków, paseczków czy kokardek. Proste linie, jednolite materiały, ustalone długości, nigdy jedna, ale trzy, a najlepiej cztery, tak by pociąć Robertę na kilka kawałków jak kobietę w skrzyni, którą przepiłowuje iluzjonista w popularnej magicznej sztuczce. Jej rozczłonkowana postać miała się już tak bardzo nie rzucać w oczy. Wysoko podciągnięte podkolanówki, krótka spódnica, bluzka do połowy spódnicy, sweter do połowy bluzki. Tak ubrana szła do Pierwszej Komunii, a choć marzyła o lokach, matka upięła jej ciemnobrązowe włosy w gładki koczek nad karkiem, więc na zdjęciach jej blada twarz wydawała się bezkresna, wtopiona w tło jak obraz pozbawiony ram.

– Nigdy na czubku głowy – pouczyła ją dobitnie matka, przypinając niesforne włosy wsuwkami. – To nam doda centymetrów, a tego przecież nie chcemy.

„Nie mów tak głośno”. „Nie mów tak dużo”. „Nie gestykuluj”. „Nie zwracaj na siebie uwagi. Wystarczająco dobrze widać cię w tłumie, córeczko”.

W koczku nad karkiem czy na czubku głowy Roberta i tak górowała nad resztą dziewcząt i chłopców, ale nic nie odpowiadała. Przezywano ją wieżą lub żyrafą. Wiedziała, że może być co najwyżej wieżą w kwiatki lub wieżą w trapezy, ewentualnie gładką wieżą. Gdyby ktoś zapytał ją o zdanie, wolałaby być wieżą w kwiatki. Zmyliło ją jednak matczyne „my”. Skoro to wszystko nie dotyczyło jej bezpośrednio, lecz było sprawą całej rodziny, nie śmiała protestować.

Może stąd się wziął ten nagły i niespodziewany zachwyt nad kanapą. Małą i delikatną sofą w drobny kwiecisty deseń, którą Roberta postanowiła zataszczyć do domu pod osłoną nocy wraz z dziwacznym mężczyzną w bejsbolówce. Kiedy wnosili mebel do salonu, było po północy i matka już dawno spała. Miała siedemdziesiąt dwa lata i rzadko kładła się później niż o dwudziestej pierwszej. Zwykle o dwudziestej oglądała wiadomości i zaraz potem wracała do łóżka, z którego w ostatnich latach wychodziła w zasadzie tylko rano po to, by się umyć, ubrać i zjeść śniadanie z Robertą przed jej wyjściem do pracy, następnie w porze obiadowej, zaraz po powrocie córki z pracy, i wreszcie wieczorem, by się umyć, włożyć tę samą flanelową koszulę nocną i położyć się spać. Czynności związane z potrzebami ciała, jego metodycznym myciem, karmieniem i wypróżnianiem, zajmowały jej wystarczająco dużo czasu, by się nie nudziła. Godziny pomiędzy nimi przeznaczała na słuchanie telewizji, którą traktowała jak radio, odkąd pogorszył się jej wzrok po udarze kilka lat wcześniej, jeszcze przed śmiercią ojca. Czasem czytała książki, ale to również zajmowało jej o wiele więcej czasu niż kiedyś. Najbardziej lubiła, gdy córka czytała jej na głos.

Bywało, że Roberta zastanawiała się nad tym, co jeszcze trzyma matkę tak mocno przy życiu. Po śmierci ojca jakby straciła zaufanie do swojego ciała, które bez niego zdawało jej się niekompletne i nikomu niepotrzebne. Owszem, po udarze nigdy nie odzyskała pełni sił, niemniej nadal była sprawna jak na swój wiek i to brak zaufania sprawiał, że nie lubiła oddalać się od domu.

Czasem patrzyła na Robertę z mieszaniną miłości i odrazy.

– Ty masz zmarszczki na twarzy, dziecko – powiedziała kiedyś, przyglądając się córce z bliska.

– Trudno, mamo, żebym nie miała w wieku czterdziestu lat. Jestem starą kobietą.

– A tam. – Matka machnęła ręką. Nie lubiła, gdy Roberta mówiła o sobie w ten sposób. – W tym domu mieszka tylko jedna stara kobieta i jestem nią ja, moja droga.

Być może było to naturalne. Rodzic nie powinien przeżyć śmierci swojego dziecka. Coraz bardziej widoczne oznaki starości u najmłodszej córki, jej starzejące się ciało, były jasnym komunikatem, że jeśli córka ma przeżyć matkę, to najwyższy czas pomyśleć o umieraniu i ustąpić jej miejsca. Matka jednak nie była jeszcze na to gotowa. Trzymała się kurczowo regularnych pór posiłków, łóżka, telewizora, książek, Roberty. Zawsze najmocniej Roberty.

– Dlaczego daliście mi na imię Roberta? – zapytała ją kiedyś. Zaczęła właśnie pierwszą klasę w podstawówce i szybko zauważyła, że w szkole jest sporo Anek, Kaś i Magd, ale Roberty nie ma ani jednej.

– Ach tak. Za swoje imię możesz podziękować ojcu. Miał już Anię i Iwonkę i marzył mu się chłopiec. Miałaś mieć na imię Robert. Twój ojciec jest przecież wielbicielem Roberta Mitchuma. Nie wiesz, kim jest Robert Mitchum? Wielkim amerykańskim aktorem. Nie plącz mi się po kuchni, bo pobrudzisz sobie sukienkę. Sama idź i zapytaj ojca.

Podeszła do zwalistej sylwetki siedzącej przy biurku tyłem do pokoju. Mężczyzna usiłował pracować, co nie mogło być łatwe, zważywszy na niewielki metraż ich dwupokojowego mieszkania, stukanie garnków dochodzące z kuchni i hałaśliwość trzech dziewcząt w wieku od siedmiu do siedemnastu lat. Już chciała go poklepać po ramieniu, ale zmieniła zdanie. Ojciec nie lubił, gdy mu przeszkadzano. Właśnie sprawdzał kartkówki piątoklasistów i każdy błąd w równaniu traktował jak osobistą zniewagę.

– Co za głąb, co za bałwan, co za matoł – szeptał do siebie, napotkawszy jakiś szczególnie dotkliwy brak logiki.

Zamiast więc pytać, zdjęła skakankę z przybitego w tym celu w przedpokoju gwoździka i wybiegła na podwórko.

Mimo wysiłków matki, by wmieszać córkę w tłum, umniejszyć ją, skrócić i podzielić, wyróżniało ją to nieszczęsne imię. Koleżanki wołały na nią „Robcia”, co średnio jej się podobało, bo zdawało się pochodzić od ropy, takiej, jaka zbiera się w bolącej ranie lub zębie. Nauczyciele, a później wykładowcy, a także urzędnicy każdego stopnia omyłkowo wpisywali przed jej nazwiskiem „Robert”. Bywało, że czuła, jakby mieszkał w niej ktoś inny, rosły mężczyzna w kapeluszu kowbojskim o zawadiackim spojrzeniu hollywoodzkiego aktora ze starego westernu.

Z nieukrywanym zadowoleniem spojrzała na zatarganą do pokoju kanapę. Dała mężczyźnie dwadzieścia złotych i pośpiesznie zamknęła za nim drzwi, jakby nie mogła się doczekać, aż zostanie z meblem sam na sam.

Usiadła, zdjęła buty i położyła się wygodnie, rozprostowując nogi. Kostki i spora część łydek wystawały poza kanapę, ale to nie było ważne. Przecież i tak zawsze czyta z nogami zgiętymi w kolanach. Tak jest doskonale. Pomyślała o tysiącach mikrobów, o kocich i szczurzych odchodach, które mogły opanować kanapę, odkąd stanęła na ich osiedlu pod gołym niebem, ale to jej nie zraziło. Jutro zamówi kärcher i dokładnie wypierze tapicerkę w wysokiej temperaturze, ale dziś jeszcze przez chwilę się nią nacieszy. Wypróbowała wszystkie możliwe pozycje, radując się sprężystością mebla, i wreszcie wstała. Wydawało jej się, że usłyszała ciche jęknięcie, i obejrzała się z przestrachem. Jakby coś siedziało w środku, może kot lub, co gorsza, szczur. Kanapa była rozkładana i miała pojemnik na pościel, więc cokolwiek to było, mogło się ukrywać właśnie tam. W pojemniku znalazła książkę, stare wydanie Obsługiwałem angielskiego króla Hrabala w charakterystycznej okładce serii KIK. W zamyśleniu wzięła ją do ręki i otworzyła. Nie była nawet zawilgocona, schronienie w kanapie okazało się skuteczne. Między ostatnie strony ktoś włożył pocztówkę jako zakładkę. Pocztówka nie miała tyle szczęścia, zdaje się, że dawno temu, być może nawet kilka razy, zamokła i wyschła, przez co była pofałdowana. Roberta z zaciekawieniem obróciła ją w palcach. Przedstawiała wykutego w brązie mężczyznę w objęciach starszej i dość przerażającej kobiety z czymś w rodzaju skrzydeł, a może peleryny powiewającej demonicznie nad tą parą. Za nimi klęczała postać młodej kobiety z wyciągniętymi błagalnie rękami, z których mężczyzna, jak się zdawało, dopiero co uwolnił dłoń. Jeszcze chwila i odejdzie. Na odwrocie przeczytała: „L’Âge mûr, Camille Claudel, Musée Rodin, Paris”. Jeszcze raz odwróciła pocztówkę. Nigdy wcześniej nie zachwyciła jej tak żadna rzeźba. Wydała się liryczna, zmysłowa i smutna. Chciała jej dotknąć, wyobrażała sobie chłodną śliskość pod palcami.

Na odwrocie nieregularne plamy, stare, sepiowe, może po kawie. Atrament się rozmazał, więc w niektórych miejscach tekst był całkiem nieczytelny. Kilka słów skreślonych delikatnym kobiecym pismem, lekko pochylonym w prawą stronę. Dało się go odczytać, domyślając się niektórych liter: „Będę tu na Ciebie czekała dokładnie za dwadzieścia lat. Obok tej rzeźby, w samo południe. Roberta”.

Jakie to niewiarygodne, pomyślała, że kobieta, która napisała te słowa, nosi to samo dziwaczne i niepopularne imię. Nigdy nie spotkała żadnej Roberty. Wyobraziła sobie jej głos. Melodyjny, z intonacją lekko wznoszącą, jakby słowa frunęły w stronę rozmówcy.

Od wylanej kawy najbardziej ucierpiały linie z imieniem i nazwiskiem adresata oraz adresem. Zostały w zasadzie nieczytelne plamy. Po pierwszej literze na samym dole można się było tylko domyślić, że wysłano ją do Poznania. Na górze cztery odrapane zagraniczne znaczki w aureolach stempli pocztowych. Próbowała odczytać datę na pieczątce. Chyba maj, dzień piąty, co do roku nie miała wątpliwości – dwie dziewiątki i piątka wskazywały na tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty rok. Wyjęła z szuflady lupę i jeszcze raz uważnie przyjrzała się dacie na stemplu. Pocztówkę z pewnością wysłano 5 maja 1995 roku. Ktokolwiek otrzymał czy znalazł kartkę, wykorzystywał ją do odmierzania upływu stron w czytanych książkach. A może odmierzał też czas do wyznaczonego spotkania? Zagadka.

Ponownie wzięła książkę do ręki i przekartkowała ją w zamyśleniu. Na tylnej okładce zauważyła tym razem niewielką pieczątkę z adresem, jaką niektórzy ludzie znakowali swoje księgozbiory z nadzieją, że pożyczane przyjaciołom egzemplarze do nich wrócą. Adres wskazywał na pobliską ulicę i był to najprawdopodobniej adres poprzedniego właściciela kanapy, któremu już się znudziła. Być może mieszkał tam tajemniczy adresat kartki, a może nawet ta druga Roberta. Dziwna sprawa. Spojrzała jeszcze raz na datę: 5 maja 1995 roku. Była końcówka marca 2015 roku, co oznaczało, że termin spotkania tej pary niebezpiecznie się zbliżał. Jakże nieznośnie romantyczny, wręcz filmowy pomysł, no i dlaczego ta inna Roberta postanowiła czekać aż dwadzieścia lat na kolejne spotkanie z tajemniczym adresatem? W zamyśleniu odłożyła pocztówkę na półkę i jeszcze raz popatrzyła z przyjemnością na kanapę, która w złotawym świetle lampy nabrała słomkowego odcienia słabej herbaty. Róże w tym świetle zdawały się bardziej brązowe, zieleń poszarzała. Wreszcie zgasiła światło i poszła do swojego pokoju.

Tej nocy budziła się częściej niż zwykle. W końcu wstała i zeszła na dół, do sypialni matki, ale wyjątkowo nie zatrzymała się przy łóżku, by posłuchać jej oddechu, sprawdzić, czy jest spokojny i miarowy. Zamiast tego sięgnęła do dobrze wyposażonej apteczki obok łóżka i wyjęła z niej przepisaną przez lekarza białą tabletkę, która pomagała matce spać. Po namyśle wzięła jeszcze jedną i obie popiła wodą z kranu w kuchni.

Kiedy wreszcie zasnęła nad ranem, przyśniła jej się oszklona winda wczepiona w wieżowiec z zewnętrznej strony. Roberta była w niej zamknięta z dwiema starszymi siostrami, które przecież doskonale zdawały sobie sprawę z jej lęku wysokości, ale winda wzbijała się coraz wyżej i wyżej, wydawało się, że pokonywała setki kondygnacji. Siostry kazały jej patrzeć przez szybę, ale strach był silniejszy. Nie mogła podnieść głowy, uparcie wpatrywała się w posadzkę.

– No popatrz wreszcie, zobacz, co się dzieje z mamą. Chyba jej nie upilnowałaś. Chyba nie żyje – powiedział ktoś obcym głosem Anny, jej najstarszej siostry, na sekundę zanim Roberta się obudziła, mokra od potu.

Na drugą stronę zabrała ze sobą skrawek tego snu, przeczucie nadchodzącej klęski. Kiedy wreszcie podniosła głowę i spojrzała w szybę, zobaczyła tylko odbicie swojej mokrej twarzy z odciskami poduszki.

Zeszła do sypialni matki przestraszona bardziej niż zwykle. Każdego ranka bała się, że jej nie będzie, że w łóżku zastanie tylko puste ciało.

– Dzień dobry, mamo – powiedziała sztucznie radosnym głosem, odsłaniając rolety.

– Jak mogłaś wnieść do mieszkania używaną kanapę? – burknęła matka. Kościste ręce, ledwo obciągnięte cienką żółtawą skórą, oparła na biodrach w swoim ulubionym geście.

– Oczywiście miałam pomoc. Sama nie dałabym rady.

– Dobrze wiesz, o czym mówię. Ile tam musi być różnych zarazków, jeden Pan Bóg wie, a ty to przytargałaś do naszego domu.

– Nie martw się, mamo, dziś zostanie dokładnie wyprana, a wszystkie zarazki zabite w wysokiej temperaturze, obiecuję.

Matka nie dawała za wygraną.

– Poza tym przecież do niczego nam tutaj nie pasuje. Tylko zagraca pokój.

– Niczego nie zagraca. Sama kiedyś mówiłaś, że przydałby się wygodny fotel w salonie, a ona nie jest dużo większa. Postawiłam ją pod oknem, będziesz miała bardzo dobre światło do czytania.

– Nawet sobie nie myśl, że będę na niej siedzieć. Nie wiadomo, do jakich ludzi należała.

– Takich jak ty i ja, mamo, jestem tego pewna. No, popatrz tylko, idealnie tam pasuje.

– Ale ten wzór? Kwiatki? Nie mamy tu niczego w kwiatki.

– Przyniosę dziś trochę z pracy, powkładam do wazonów i będą kwiatki pasujące do kwiatków. No już, mamo, uśmiechnij się.

– Nie wiem, co się z tobą dzieje, dziecko. – Matka zaszurała stopami w wełnianych kapciach i zaczęła przestawiać krzesła przy stole jadalnym, jakby stukała berłem, stuk-puk, stuk-puk.

Dlaczego, pomyślała Roberta, nasze relacje muszą być tak nieznoś­nie feudalne? Jedna z nas musi być królową, druga następczynią tronu. Dlaczego nie mogą przypominać bardziej nowoczesnego i demokratycznego modelu, dajmy na to urzędniczego, w którym matka pełniłaby funkcję doradczą i nie musiała wcale umierać, by córka mogła zostać ministrem?

Wreszcie matka siadła przy stole i czekała, aż Roberta przyniesie jej śniadanie. Zwykle jadła dwie kromki chleba z twarogiem. Czasem miała ochotę na jajecznicę, choć narzekała na zapach jajek.

– Masz za długie włosy, dziecko. Powinnaś pójść do fryzjera – rzuciła po chwili.

Włosy kontra kanapa. Jak w starej dziecięcej zabawie „papier, kamień, nożyce”. Włosami można owinąć kanapę. Kanapą można przytrzasnąć włosy. Na kanapę nie było rady. Kanapa musiała zostać i matka była bezsilna wobec jej maleńkich różowych kwiatków, zielonych listków i zaokrąglonych kształtów.

Roberta przypomniała sobie krótki czas, kiedy nie mieszkała w domu rodziców. Wyprowadziła się jako ostatnia z córek, mając prawie trzydzieści pięć lat. Ojciec jeszcze żył. Choć formalnie przeszedł na emeryturę, nie umiał przestać być nauczycielem i przygotowywał okoliczną młodzież do egzaminów i matur z matematyki. Zawód był jak mundur, którego ani na chwilę nie potrafił zrzucić. Mieszkali więc dłuższy czas we troje, rodzice z wiekiem coraz bardziej wyschnięci, pokurczeni, a na ich coraz słabszym tle Roberta rosnąca w siłę. Jej ciało, które nigdy nie miało dziewczęcej wiotkości, z wiekiem stawało się atletyczne. Doskonale proporcjonalne było piękne w niemal zwierzęcy sposób, ale Roberta nie dostrzegała jego urody. W lustrze odbijała się nieforemna dziewczyna z dzieciństwa, tylko starsza.

Od czasu do czasu wpadały siostry ze swoimi pierwszymi mężami, mężami starterami, i dziećmi, które uwielbiały Robertę, bo jak każda niezamężna i bezdzietna kobieta była ciotką idealną. Obsypywała swoich siostrzeńców i siostrzenice drobiazgami, które chowała w różnych kryjówkach, tak by to ich tropienie było prezentem, a sam podarunek, zwyczajna drobnostka spakowana naprędce w zwykły papier śniadaniowy, stanowił jedynie dodatek do zabawy. Była niestrudzona w urządzaniu teatrzyków kukiełkowych, gonitw po parku i zabaw w chowanego po całym domu, podczas gdy rodzice, siostry i pierwsi – a z biegiem lat okazywało się, że jednak nie tylko początkowi, ale też ostatni – mężowie sączyli kawę i rozmawiali o pieniądzach, ubezpieczeniach i uchwałach sejmu, narzekali na rwetes, który dzieciaki robiły przy ciotce, bo tak bardzo czuły się przy niej bezkarne.

Mniej więcej w czasie, gdy Roberta skończyła trzydzieści pięć lat, postanowiła wyprowadzić się z domu. Wcześniej być może czekała na mężczyznę, który jej powie, gdzie i jak będą mieszkać. Wydawało się jednak, że nie zdała jakiegoś testu, z którym tak łatwo poradziły sobie jej starsze siostry, mniej przecież pilne w szkole.

Od momentu gdy uświadomiła sobie, że jest dziewczynką, czas beztroski przeminął bezpowrotnie. Zrozumiała, że w jej życiu pojawiła się jeszcze jedna tajemnica do zgłębienia. Nagle było wiadomo, że chłopcy podobają się dziewczynkom, a dziewczynki chłopcom, i nic się na to nie poradzi. Przez wszystkie lata szkolne Roberta codziennie stawała do sprawdzianu i codziennie go oblewała. Chłopcy umawiali się z nią tylko po to, by rozmawiać o jej koleżankach. Na dyskotekach była jedyną dziewczynką w grupie, której nikt nigdy nie prosił do tańca, więc w końcu przestała na nie chodzić, choć jako małe dziecko uwielbiała tańczyć. Wołali na nią „wieża” lub „żyrafa”, a ona garbiła się coraz bardziej, bo wiedziała już, że zdanie owego testu, testu urody i popularności, testu na bycie dziewczynką, jest w tym momencie zadaniem ponad jej siły, zupełnie jakby ktoś kazał jej w podstawówce zdawać maturę. Wiedziała także to, że do testu nie ma zamiaru podchodzić. Marzyła jej się nie tyle czapka niewidka, ile fosforyzująca naklejka informująca wszem wobec, że nie chodzi na te przedmioty, nie podchodzi do egzaminu i w związku z tym nie może go oblać.

Od początku nie czuła się dobrze w towarzystwie ­chłopców. Nie była przecież jednym z nich, choć czasem tak ją traktowali. Nie była też tak naprawdę jedną z dziewcząt, istot, które chłopcy odprowadzali do domu, do których pisali liściki, którym wrzucali chrabąszcze za bluzkę, wprost pomiędzy pączkujące piersi, i które zapraszali do kina, gdzie podobno kładli im ręce na kolanach. Dziewczyny chętnie dzieliły się tymi opowieściami, choć nie traktowały tych doświadczeń jako części miłosnej intymności, tylko punkty, którymi karmiła się ich popularność. Nie kochały się w tych chłopcach, ale w sobie, w nowej tożsamości ukształtowanej na zainteresowaniu kolegów. Roberta słuchała ich z poczuciem zafascynowania i goryczy. Nie miała sprzyjających warunków, by rozwinąć swoją kobiecość. Chłopcy jej nie adorowali, nie rumienili się, mówiąc do niej, nie przepychali, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. Nie było więc żadnego napięcia, drażnienia mogącego ją oszlifować, tak by była dziewczęco gładka jak wypolerowany kamyk.

Kiedy zdawała maturę, nadal porastał ją mech niezdarnej dziewczęcości. Wszelkie cechy męskie, nawet te pozytywne, które być może pomogłyby jej zbudować własną tożsamość, na przykład w sporcie, prawdopodobnie w pływaniu, co zawsze lubiła, od dziecka była nauczona tłumić. Matka powtarzała jej, że ma być subtelna, delikatna, dziewczęca, ma nie śmiać się rubasznie, a raczej figlarnie, ma nie tupać i nie wymachiwać rękami. Nie pochwalała pływania w obawie, że sylwetka Roberty stanie się atletyczna i wszyscy będą wytykać ją palcami jako pływaczkę z twarzą szeroką i bladą niczym księżyc w pełni, męską już bezpowrotnie, bez włosów, schowanych pod czepkiem pływackim, i bez piersi, obandażowanych ciasno sportowym kostiumem kąpielowym.

Roberta czuła się pozbawiona ochrony płci w czasie, kiedy ta ochrona zdawała się mieć największe znaczenie, w okresie dojrzewania. Nie rozumiała wtedy, dlaczego czuje się niezręcznie jako świadek damsko-męskich gier i manewrów w szkole podstawowej, w liceum, a nawet na studiach, których zresztą nie skończyła ku ubolewaniu rodziców. Nigdy nie powiedzieli wprost, że ponieważ nie ma łatwej urody, ratunku powinna szukać w edukacji i w samostanowieniu, ale to właśnie mieli na myśli. To chcieli jej powiedzieć, kiedy gniewnie odburknęła, że jej siostry nawet nie poszły na studia. Nie, że siostrom brakuje jej zdolności, ale że są giętkie i kształtne jak skrzypce, wiotkie i niewielkie, o profilach tak delikatnych, jakby skreślonych na piasku, i stopach wyglądających tak seksownie w czółenkach na wysokich obcasach, że szybko znajdą mężów, którym urodzą dzieci. Wydawało się im więc, że ostatecznie odrzucając studia (i to nie byle jakie studia – odeszła z medycyny pod koniec drugiego roku), ich najmłodsza córka odrzuciła możliwość ratunku. Tylko przed kim i przed czym miała się ratować? Tego nikt nie powiedział. Być może przed domem rodzinnym. Przed nimi samymi.

Roberta miała więc trzydzieści pięć lat, kiedy kupiła kawalerkę na pobliskim osiedlu. Pracowała od wielu lat, a ponieważ prowadziła skromne i spokojne życie, nie miała dużych wydatków i większość pensji udawało jej się odłożyć. Dojazd autobusem z nowego lokum do rodziców zajmował jej piętnaście minut. Spokojnie mogła też przychodzić pieszo. Ojcu ta nagła – choć dziwne, jak mogła mu się wydać nagłą opóźniona o co najmniej dziesięć lat – decyzja w ogóle się nie spodobała. Zdawała mu się logiczną aberracją, aktem tak śmiałym jak postawienie nowej tezy w świecie, w którym wszystkie tezy dawno już udowodniono i winno się ten świat odbierać niemal aksjomatycznie. Skoro córka miała mieszkać tak niedaleko, całkiem sama, w pokoju z niewielką kuchnią i jeszcze mniejszą łazienką, z balkonem metr na metr pokrytym dywanem gołębich odchodów i donicami uschniętych pelargonii, czy nie lepiej byłoby dla wszystkich, by została z nimi w domu? Niemal taki sam pokój z kuchnią i prysznicem za znacznie mniejsze pieniądze mogliby przecież odtworzyć dla niej w garażu. Swój stary samochód mogli­by trzymać na chodniku przed domem. W dodatku miałaby oddzielne wejście i bezpośredni dostęp do ogrodu. To wszystko wydawało się ojcu rozsądne i oczywiste. Roberta się jednak uparła, bo choć część jej istoty, być może nawet większa część, pragmatyczna i racjonalna, a co za tym idzie – niechętna, by zaoszczędzone pieniądze wymienić w jednej chwili na dwadzieścia parę metrów kwadratowych, przyznawała ojcu rację, istniała też druga część, choć prawdopodobnie mniejsza, to jednak silniejsza, wysmagana nieustannym poczuciem niedojrzałości. Ta część wiedziała, że jeśli nie oddali się od rodziców choćby o kilka kilometrów, na zawsze pozostanie dzieckiem, coraz starszym, coraz dziwaczniejszym, przerośniętym dzieckiem.

Roberta sprzątnęła ze stołu i spojrzała przez okno. W ciemnej szybie dostrzegła swoje blade, rozlane odbicie i na chwilę wrócił do niej sen. Padało zbyt mocno, by jechać do pracy rowerem, więc jeśli miała zdążyć, powinna była już szykować się do wyjścia.

– Chyba musisz już iść – stwierdziła w tym momencie matka, patrząc na kuchenny zegar. – Przecież nie chcesz się spóźnić.

Praca Roberty była dla matki filarem ich wspólnego życia. Z jej punktu widzenia prawdziwym wynagrodzeniem za tę pracę było nadawanie ich wspólnemu życiu kształtu. Dla Roberty praca była sensem życia. Sensem życia matki było czekanie, aż córka wyjdzie do pracy, a później z niej wróci.

– Po południu przyjedzie pan Rafał z kärcherem i porządnie wyczyści kanapę. – Nie wiedziała, czy będzie to akurat pan Rafał, ale postanowiła wymienić imię, które połączy się w głowie matki z obrazem konkretnej osoby, bo matka nie lubiła, gdy Roberta wpuszczała do domu obcych.

– Nie wiem, po co mi to mówisz. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Nie mam zamiaru w ogóle się do niej zbliżać i na pewno na niej nie usiądę. No, idź już, dziecko, bo się spóźnisz. Leje tak strasznie, nie zapomnij parasola.

Roberta miała wrażenie, że czas się zatrzymał, że matka pogania ją jak kiedyś, gdy wszystkie wychodziły rano do szkoły. Kiedy rozłożyła czarny parasol, w pobliskim kościele odezwały się dzwony. Biły jak na alarm. Świat nigdy nie był bardziej na zewnątrz niż w takich momentach. Czekał na nią pod domem i pukał do okien i drzwi raz grzecznie, raz niecierpliwie i gniewnie. Łatwo było się od niego odgrodzić, nie tak jak od letniego skwaru, który przypomina niesfornego gościa nieszanującego żadnych granic i sączy się przez wszystkie szczeliny. Przez chwilę żałowała, że nie pojechała samochodem, ale nie chciała już wracać.

Okazało się, że zabrała kanapę do domu w ostatniej chwili przed ulewą. Lubiła deszcz. Wszyscy narzekali, że jest szary i smutny, ale to przecież wyłącznie wina tła, zachmurzonego ciemnego nieba. Jak piękny byłby deszcz, gdyby padał wprost z błękitu. Nikt nie powiedziałby o nim wtedy, że jest szary i smutny. Migotałby przezroczysty w słońcu, a każda kropla przypominałaby te z reklam wody mineralnej.

Pośpiesznie złożyła parasol i poszukała w torebce kluczy, by otworzyć zakład pogrzebowy Hades. Weszła, wytrząsając ostatnie krople z parasola, i włączyła światło. Zakład został urządzony przez właściciela w przytulnym, choć nieco kiczowatym stylu, który miał uspokajać zdenerwowanych, zrozpaczonych klientów. Wizyta w tym miejscu niejednokrotnie była dla nich pierwszym realnym zetknięciem ze śmiercią. Ściany niewielkiej recepcji, w której mieściło się biurko, stolik i kilka biedermeierowskich krzeseł, obito do połowy pluszem wykończonym złotymi listwami. Biurko znajdowało się nie naprzeciwko drzwi wejściowych, ale po lewej stronie, tak by klienci mogli swobodnie wejść, a witający ich wzrok był dyskretny, a nie lustrujący.

Nad biurkiem na lewej ścianie widniał napis wygrawerowany na ozdobnej płycie: „Pokaż mi sposób, w jaki nacja troszczy się o jej zmarłego, a ja z dokładnością matematyczną zmierzę czułe miłosierdzie jej ludzi, ich szacunek dla praw ojczystej ziemi i ich lojalność wobec wyższych ideałów”. Był to cytat z Williama Gladstone’a, o czym Roberta chętnie informowała tych, którzy pytali. Rzadko zdarzali się klienci, którym to nazwisko coś mówiło, kiwali więc tylko głowami. To było jak rozmowa o pogodzie. Na przeciwległej ścianie, w miejscu dokładnie wymierzonym w tym celu, wisiało duże lustro odbijające cytat, tak że słowa czterokrotnego premiera Wielkiej Brytanii rezonowały w pokoju echem, zapadając Robercie w pamięć jak żadne inne, bardziej niż Ojcze nasz czy Mazurek Dąbrowskiego. Wszelkie zdobienia w niewielkim pokoju, w tym rama lustra, lampy, wisząca i stojąca na biurku, połyskiwały w świetle różnorakimi odcieniami złota, a samo biurko z dębowego drewna, duże i solidne, budziło zaufanie. Naprzeciwko drzwi wejściowych znajdowały się kolejne drzwi. Nad nimi wisiał stary zegar, którego tykanie podkreślało ciszę i powagę miejsca. Roberta rzadko włączała w pracy muzykę. Jeśli już, wybierała coś klasycznego, Bacha lub Beethovena, czasem Brahmsa. Sama po tylu latach nie słyszała już tykania zegara. Czasami klienci pytali, czy to tykanie nie doprowadza jej do szału, choć tak naprawdę chcieli zapytać, czy nie kojarzy jej się ze stagnacją, poczuciem daremności, śmiercią. Odpowiadała niezmiennie, że to jak mieszkanie przy torach kolejowych, jakby mówiła, że śmierć także można oswoić, wystarczy zamieszkać w pobliżu, tak jak się mieszka obok ogrodu zoologicznego pełnego drapieżników.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: