- W empik go
Sekrety Białej. Leśniczówka - ebook
Sekrety Białej. Leśniczówka - ebook
Marysia, wracając po latach do rodzinnej Białej Podlaskiej, staje twarzą w twarz z przeszłością – śmiercią mamy, przykrym dzieciństwem pod okiem ciotki, dla której zawsze była bajstrukiem, i nieszczęśliwą młodzieńczą miłością. W leśniczówce, otrzymanej w spadku od babci, znajduje pamiętnik Iny, łączniczki AK. Lektura pamiętnika pochłania ją bezgranicznie, choć w tym samym czasie zmaga się z wieloma problemami…
Kim była tajemnicza Ina, zakochana we włoskim jeńcu wojennym? Czy Marysia dla dobra chorego synka odważy się odbudować relację z jego ojcem? Czy ocali leśniczówkę przed zniszczeniem i w końcu pozna zagmatwane losy swoich rodziców?
Leśniczówka to drugi z czterech osobnych tomów obyczajowo-historycznego cyklu Sekrety Białej Agnieszki Panasiuk. Opowiada o grupie przyjaciółek z Białej Podlaskiej, których relacje w obliczu życiowych przeciwności zostają wystawione na próbę.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67813-18-1 |
Rozmiar pliku: | 640 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W drugim tomie serii Sekrety Białej, którą bierzecie właśnie do rąk, ponownie przeniesiecie się do mojego rodzinnego miasta nękanego wojenną zawieruchą. Dlaczego po tragicznych losach żydowskiej społeczności zdecydowałam się wrócić do mrocznych czasów okupacji? Oczywiście przez tytułowe sekrety, tajemnice wynikające ze znikomości dokumentalnych źródeł, ulotność wspomnień odchodzącego pokolenia oraz coraz powszechniejszą społeczną niepamięć.
Chciałam ocalić od zapomnienia Włochów wziętych do niewoli i osadzonych w stalagach na terytorium Polski przez niedawnych sojuszników po ich przejściu na stronę aliantów. Jeden z takich obozów znajdował się w Białej Podlaskiej. Moje osiedle w znacznej części zbudowano na jego terenie. Do dziś przetrwał, użytkowany jako dom mieszkalny, posterunek obozowych wartowników. Dookoła cmentarza z ostatnimi zachowanymi mogiłami zmarłych z wycieńczenia Włochów wyrosły blokowiska. Od dziecka byłam na tyle zżyta z tym pomnikiem przeszłości, że mijałam go bez refleksji aż do teraz. W tej powieści odkrywam jego sekrety, wplatając w historię losy jeńców radzieckich, oddziałów partyzanckich i żołnierzy, którzy dziś noszą miano wyklętych.
W opisywaniu zdarzeń nie omieszkałam korzystać z szerokiej gamy opracowań historycznych. Wymienię te najważniejsze dla mnie z serii monografii Białej Podlaskiej: Jerzego Flisińskiego i Henryka Mierzwińskiego Biała Podlaska w latach 1939–1944 i Pawła Tarkowskiego Biała Podlaska w latach 1944–1989, dzięki którym zobrazowałam życie codzienne ludności cywilnej, akcje partyzanckie i konspiracyjne pod okupacją niemiecką oraz wyzwolenie miasta i wprowadzanie w nim władzy ludowej. Świadectwa o gehennie jeńców odnalazłam w publikacji zbiorowej pod redakcją naukową Mariana Kowalskiego Zbrodnie hitlerowskie w regionie bialskopodlaskim 1939–1944.
Wzmiankowane w rozdziałach historycznych wydarzenia naprawdę miały miejsce. Nie chcę zarzucać Was, Drodzy Czytelnicy, wielością przypisów. Wprowadziłam jedynie te, które uznałam za najistotniejsze. Bądźcie świadomi, że tylko Ina, Aleksiej, „Krokus” i Paolo są w tych rozdziałach bohaterami fikcyjnymi, tak jak fikcyjne są ich osobiste losy.
Po raz pierwszy odważyłam się włączyć w swoją powieść wątki rodzinne. Dziękuję mojej Mamie za opowieści, których sama wysłuchała i nie zdecydowała się ich zachować tylko dla siebie, a podzieliła się nimi ze mną. Towarzyszą mi one od lat. Nie dojrzałam jeszcze do tego, by swoich dziadków uczynić głównymi bohaterami książki, ale nie wykluczam takiego zabiegu w przyszłości. W Leśniczówce postawiłam pierwszy, niepewny krok.
Bez wątpienia każdy z nas wcześniej czy później przekonał się, że życie nie jest do końca czarno-białe. Takie musiało też być przed dziesiątkami lat, w czasie wojny. Wypełnione różnymi odcieniami szarości. Odnajdziecie je w tej powieści.
Życzę udanej lektury!PROLOG
Dawno, dawno temu…
Czerwiec kończył się leniwie, przynosząc przedsmak wakacyjnych dni pozbawionych szkolnych obowiązków. Wieczorny, niczym niezmącony lazur podlaskiego nieba zwiastował upalną pogodę.
Marysia zerknęła na zegarek. Koleżanki czekały na nią już od pół godziny na mostku przy ulicy Kąpielowej. Ile zwierzeń i ploteczek pełnych emocji przeminęło wraz z sinymi falami Krzny i miało do niej nie powrócić? Skończyła zmywać naczynia po kolacji bliźniaczek i posmarowała pajdy chleba tanim pasztetem ze słoika. Miały czekać na powrót wuja z pracy. O ile wróci, bo rankiem słyszała, że budowa ma się ku końcowi i gospodarz szykuje wiankowe. Wuj, nauczony wieloletnim doświadczeniem, wolał nie pokazywać się w domu pijany. Z dużego pokoju dobiegł Marysię ryk telewizora i krótkie terkotanie maszyny do szycia. Ciotka i bliźniaczki oglądały jedną z latynoskich telenowel. Kobieta, aby nie marnować czasu, dokonywała przeróbek w ubraniach zostawionych przez klientki.
Dziewczyna nie miała ochoty, ale musiała do nich zajrzeć. To, co ciotce wychodziło w życiu najlepiej, to kontrola. Tak było i tym razem. Zanim Marysia wyszła, zdała relację z wykonanych prac i solennie obiecała wrócić punkt dwudziesta piętnaście, aby jej opiekunka w spokoju mogła obejrzeć kolejny serial.
Nie traciła czasu. Wybiegła z bloku, przydeptując pijące w palce czeszki. Godzina. Tyle czasu prócz snu miała dziś wyłącznie dla siebie. Biegła co sił, aby nie uronić ani minuty więcej ze spotkania przy mostku. Biegła, by zagłuszyć gonitwę myśli w swojej głowie, smutnych jak deszczowe chmury, ciemnych jak wronie skrzydła, skrzeczących złośliwie: niechciana, niepotrzebna.
Marysia była bajstrukiem. To określenie oznaczające panieńskie dziecko poznała z chwilą przybycia pod dach ciotki. Wcześniej była Marysią, Manią, Marynią, kochaniem czy słonkiem. Niestety matka ją osierociła. Niestety w jej autobus wjechał rozpędzony tir. Później była wnusią, sierotką, promyczkiem, póki mądra pani z opieki nie uznała, że babcia jest za stara, by właściwie się nią zajmować. I tak została bajstrukiem. Dzieckiem, którego należy się wstydzić, niechcianym problemem. Ciotka potrzebowała Marysi do podniesienia socjalu własnej rodziny. Już po miesiącu od jej przygarnięcia przydzielono im M4, które dziewczynka skrupulatnie sprzątała. Hojne zasiłki trafiały do kieszeni opiekunki, ale częściej korzystały z nich bliźniaczki niż wzmiankowana w urzędowych pismach sierota. Kontrola nie pojawiała się nigdy. Ciotka umiejętnie ją uprzedzała, składając w ośrodku pomocy społecznej prewencyjne wizyty przy okazji dostarczania kolejnych podań. W trudnych latach transformacji każdego interesowała jego własna bieda.
Zdyszana dziewczynka wpadła na mostek z takim impetem, aż zmurszałe deski zatrzeszczały złowrogo. Już nie będzie myślała, nie będzie marzyła, że jest z babcią w uroczym domku pod lasem, w zapomnianym zakątku ulicy Gajowej, którą gęsty zagajnik oddzielał od szosy do Lublina. Nie będzie wspominała burego Mruczka, wypraw na jagody, pielenia rabatki przy tarasie, atmosfery miłości i bezpieczeństwa. Tutaj, w zarośniętym krzewami i trzcinami zakątku nad rzeką, wśród przyjaciółek wracały do niej te zapomniane uczucia.
– Jak wam poszła matma? – wysapała, opierając dłonie o uda po szybkim biegu.
Ósmoklasiści skończyli naukę kilka dni wcześniej niż inni uczniowie i rankiem zdawali ostatni z obowiązkowych egzaminów do liceum lub technikum. Dziewczyny wspólnie wybrały nową na mapie miasta placówkę, która zajmowała skrzydło ich podstawówki. Chociaż ta szkoła wypuściła niewielu absolwentów, ważnymi jej atutami były nowoczesna kadra nauczycielska i położenie blisko domów dziewcząt, co pozwalało zaoszczędzić czas na dojazdy.
– Znowu pomyliłam znak mniejszy z większym. Bałam się zerknąć na ściągę, bo Baryła stanęła przy mojej ławce, a ona szepnęła, abym porządnie zastanowiła się nad zadaniem numer cztery. – Anka żywo gestykulowała, siedząc po turecku. – Rozumiecie?! Matematyczny postrach całej szkoły mi podpowiedział! Zdążyłam poprawić…
– Mój ojciec uważa, że wezmą nas wszystkie, bo to nie Kraszak czy Platerka1 – mruknęła obojętnie Zuzanna, leżąc na piasku i łapiąc wieczorne promienie słońca. – I nie będę musiała rezygnować z siatkówki. – Cieszyła się, bo od lat grała w szkolnym zespole odnoszącym ogólnopolskie sukcesy.
1 Chodzi o dwa najstarsze licea w Białej Podlaskiej: I Liceum Ogólnokształcące im. Józefa Ignacego Kraszewskiego wywodzące się z powstałej w 1628 roku Akademii Bialskiej oraz II Liceum Ogólnokształcące im. Emilii Plater powołane w 1919 roku jako gimnazjum żeńskie.
– Jak poziom okaże się za niski, to przeniesiemy się do Katola na plebanię – wpadła na pomysł Dorota, która siedziała na deskach i machała nogami nad wodą.
– Ludzie drodzy! Trzymajcie mnie! W liceum się żyje, a nie myśli o poziomie, pionie czy nauce. – Zuzanna poderwała się ze swojego miejsca, energicznie otrzepując szorty z piasku. – Dziewczyno, czyś ty oszalała?! Mało ci kucia przez ostatni rok?! Czyś ty widziała prawosławną w katolickim liceum?!
Marysia zaśmiała się i rzuciła krótko:
– Mnie też chyba poszło dobrze.
Rozmowa potoczyła się dalej gładko, spontanicznie i za szybko. Anka dostrzegła nerwowe zerkanie przyjaciółki na ręczny zegarek, z którym ta nigdy się nie rozstawała, i zarządziła ewakuację z mostku.
– Niedługo wybije godzina pijaczków – zażartowała, bo wiadome było wszem i wobec, że osiedlowi kloszardzi nocują pod przęsłami przeprawy.
– Szkoda, że twoja ciotka nie pracuje w salonie sukien ślubnych… – Rozmarzyła się Dorota, której skłonność do wesel i ślubów była wśród przyjaciółek znana. – Pozwoliłaby przymierzyć albo chociaż dotknąć koronek lub haftów. Ostatnio baba z salonu na ulicy Piłsudskiego wydarła się, że mam nie dotykać brudnymi paluchami. Ja! Czy ja chodzę po mieście z brudnymi dłońmi?
– Nie, ale to nie zmienia faktu, że zanim weszłyśmy do środka, musiałyśmy zjeść do końca lody – przypomniała Marysia i sucho stwierdziła: – Moją ciotkę interesują bardziej przyziemne kroje i telenowele.
– Przyrzeknijmy sobie, że nigdy nie staniemy się takie jak ona, że nikomu nie damy stłamsić swojej fantazji i wiary – wybuchła Zuza, wysuwając do przodu prawą dłoń. Jej temperament nie pozwalał na bierność, której poddała się przyjaciółka.
– A szczególnie facetowi – doprecyzowała Anka.
– I że zawsze będziemy trzymać się razem. – Opadła dłoń z przysięgą Doroty.
– I żaden facet nas nie rozdzieli – zakończyła Marysia i wszystkie się roześmiały.
Rozstały się przy jej bloku. Anka ze smutkiem pomyślała, że przyjaciółka chociaż z ich czwórki ma najbliżej na ulicę Kąpielową, zawsze przychodzi na spotkania ostatnia. Marysia człapała do mieszkania mniej energicznie, niż z niego wychodziła. Im bliżej była, tym myśli stawały się bardziej ponure. Powiedziała Dorocie prawdę. Jej ciotki nie interesuje nic prócz pieniędzy i przyziemnej egzystencji, a już najmniej bajstruk przyjęty na wychowanie i jego los. Nawet nie spytała jej o egzaminy. Najchętniej widziałaby dziewczynę w zawodówce, po której mogłaby spokojnie się jej pozbyć. Do nauki w liceum opiekunkę przekonała nie tyle stanowcza postawa wychowawczyni, co dodatkowy rok pobierania zasiłków.
Marysia zameldowała ciotce swój powrót, rozesłała bliźniaczkom łóżka i odszukała ich aksamitki potrzebne na uroczystą akademię zakończenia roku szkolnego, by w końcu skryć się w za wąskim i za krótkim, ale własnym pokoju. Tu mogła wreszcie zostać sam na sam ze swoimi myślami. Dorota uwielbiała marzyć o ślubach i weselach. Z każdą kolejną opowieścią dodawała coś i precyzowała szczegóły swojej uroczystości. Marysia też miała idealny obraz ślubu. Ślubu, który równie dobrze mogłaby wziąć jej mama z jej tajemniczym ojcem. Skromny i kameralny, w scenerii wiejskiego kościoła tonącego w cieniu gęstych, brzęczących od pszczół lip. Kilkoro najbliższych, prawdziwie życzliwych osób. Obiad w restauracji. Suknia na tyle swobodna i skromna, by nie rzucała się w oczy zbędnym blichtrem, a zarazem elegancka jak wieczorowa kreacja. I ich dwoje splecionych w tańcu, jakby na parkiecie wokół nie było innych par. Zapatrzeni czule w siebie. Mama i tata, a może ona, Marysia, i ten jeden jedyny do końca świata? Marzenia sieroty zlewały się w sen…ROZDZIAŁ 1
Ponad dziesięć lat później…
– O! Widzę, że macie na naszym SOR-ze bogatą kartotekę. – Starszy lekarz zerknął znad ekranu tabletu na Marię i Gabrysia.
Chłopiec leżał na kozetce, zmęczony bólem brzucha i wymiotami, a zdenerwowana i zdezorientowana matka gładziła go troskliwie po wątłych plecach, starając się zachować przy dziecku pozory spokoju. Lekarz o świeżej i równomiernie rozłożonej opaleniźnie, którą musiał zawdzięczać urlopowi w ciepłych krajach, uśmiechnął się zachęcająco. W jego powierzchowności było coś, co wzbudzało zaufanie.
– Tak, tutaj w Białej Podlaskiej trzeci raz. – Westchnęła Maria i otworzyła się.
Z jej ust jak rwący górski potok popłynęła opowieść o niezdiagnozowanej dotąd chorobie synka, o niezliczonych badaniach, zleconych procedurach, odwiedzonej rzeszy specjalistów i instytucji, nie wyłączając Centrum Zdrowia Dziecka. Każdemu medykowi wydawało się, że jest na właściwym tropie ku postawieniu trafnej diagnozy, że wie, co dolega Gabrielowi, ale podstępne objawy i choroba zawsze wracały. Nie była cukrzycą żadnego typu, chorobą autoimmunologiczną, nowotworem, stałą czy przemijającą celiakią, schorzeniem metabolicznym czy genetycznym. Była jedną wielką niewiadomą.
– Interesujące… – Lekarz rozmasował czoło dłonią i przystąpił do badania. – Moje słowa nie będą dla pani pocieszające, a mogą wręcz rozzłościć, ale pani synek, a raczej jego dolegliwości stanowią dla mnie jako lekarza ciekawy przypadek. Można je uznać za wyzwanie. Szkoda, że jesteście tu przejazdem. Z chęcią zmierzyłbym się z tym problemem i zajął Gabrysiem, przejrzałbym zgromadzoną dokumentację… – Badał chłopca dokładnie, a zarazem delikatnie. – Mam znajomą gastroenterolog, która też lubi wyzwania. Wpada do bialskiego szpitala na konsultacje dwa razy w miesiącu. Kolejka jest długa, ale…
– Być może zostaniemy w mieście na stałe. Za tydzień zaczynam pracę na okres próbny. Jestem pielęgniarką – wyjaśniła Maria, a mężczyzna uśmiechnął się jeszcze życzliwiej.
– Nasz szpital i nie tylko szpital cierpi na niedobory kadry medycznej nie od dziś. Dziewczyny kończą studia na Akademii Bialskiej, ale wolą wyjeżdżać w świat. Europa i Polska proponują lepsze warunki bytowe.
– Ale każą za ten byt sporo płacić. Jeżeli nie mają na głowie rodziny, dzieci, a kondycja pozwala im na dodatkowe dyżury w kilku szpitalach, zarobią na każdą rozrywkę w stolicy – potwierdziła Maria. – Wiem coś o tym, bo pochodzę z Białej, tutaj kończyłam licencjat, odbywałam praktyki i jak to pan ujął, wyjechałam w świat. – Uśmiechnęła się kwaśno. – Teraz zaś wolę… muszę wrócić chociaż na jakiś czas i cieszyć się, że te trzy czwarte etatu, na jakie się zgodziłam w poradni okulistycznej, zapewni mi bezpieczne utrzymanie w spokojnym i tanim mieście, o ile Gabryś…
Lekarz osłuchujący chłopca pokiwał ze zrozumieniem siwiejącą głową.
– Czy to może być wina konfliktu serologicznego? – spytała, gdy zakończył badanie i uzupełniał elektroniczną dokumentację. – Nie wiedziałam, że… nie miałam okazji spytać… – Zaczerwieniła się. Przy gwałtownym wzburzeniu zwykle oblewały ją zdradzieckie pąsy. – Jego ojciec musiał mieć, ma Rh plus, a ja… Jakoś wtedy nie zwracałam uwagi, że moje Rh minus może spowodować… może być takim problemem.
Wrócił do niej ten dzień, gdy przekonała się, że jest w ciąży. Do Warszawy akurat zawitała złota jesień. Alejki na skwerku oddzielającym kompleks szpitala od hotelu pielęgniarek usłał dywan miedzianozłotych liści, na których słońce grało niczym na układankach kalejdoskopu. Wtedy go poczuła. Mentalnie, duchowo, bo fizycznie było na to o wiele za wcześnie. Po prostu poczuła, że nie jest na świecie sama, że przestała być niezależną jednostką, że ma dla kogo żyć. I po raz pierwszy od zakończenia wakacji się uśmiechnęła. Zapomniała o problemach, które ją otaczały. O łączeniu pracy i studiów magisterskich, o finansowych niedoborach, o zerwanych relacjach z ciotką i kłótni z Andrzejem, która kończyła wszystko. Nie, nie do końca. Dzięki Andrzejowi słyszała teraz w sobie pieśń miłości wygrywaną rytmem drugiego serca w jej wnętrzu. Koleżanka z nocnego dyżuru pobrała jej krew, znajoma z laboratorium potwierdziła przypuszczenia, a stażystka z ginekologii, której wyjątkowo trafił się nudny, bezporodowy dyżur, po serii badań potwierdziła, że od końca sierpnia nosi w sobie nowe życie.
Maria z nieciekawymi perspektywami na przyszłość nie smuciła się, ale jakby na przekór zawładnęły nią euforia i entuzjazm, które udzieliły się nawet surowej, acz sprawiedliwej przełożonej pielęgniarek. Pomoc i atencja poznanych w biedzie przyjaciół przydały się szczególnie w chwilach, gdy ciąża dawała się Marysi we znaki. Mdłości, osłabienie, zawroty głowy, spadek formy i ogólne przeświadczenie, że coś jest nie w porządku, potęgowały jej niepokój, motywując otoczenie. Oddziałowa przydzielała podwładnej spokojne, ale intratne nocne dyżury, wykładowcy zgodzili się na indywidualny tok nauki, a Zuzka wpadała do hotelu pracowniczego z niezapowiedzianymi kontrolami i z reklamówką pełną wiktuałów, chociaż sama przez resztę tygodnia pozostawała na diecie makaronowej. Stażystka z ginekologii prowadziła Marię bardziej niż wzorowo i to ona po konsultacji z profesorską sławą wpadła na pomysł, że za złym samopoczuciem ciężarnej może kryć się konflikt serologiczny. Przygotowywała się do trudnego i niebezpiecznego dla obu stron porodu, starając się zapewnić pacjentce jak najmniej stresu. Nie pytała Marysi, kim jest ojciec dziecka, a ona sama nigdy nikomu się nie zwierzała. Wystarczyło, że kto na nią nie spojrzał, w bladoniebieskich oczach dostrzegał cień smutku, a zarazem cień niespełnionej miłości. Miłości, która została daleko poza Warszawą i nie pozwalała zbliżyć się do dziewczyny najprzystojniejszym rezydentom, sanitariuszom z dobrą opinią ani ratownikom o ugruntowanej pozycji zawodowej.
– Rozumiem, że był to pani pierwszy poród? – spytał lekarz, a Maria ocknęła się z zamyślenia i twierdząco pokiwała głową. – Ryzyko powikłań szczególnie dla matki wzrasta z każdą kolejną ciążą. Organizm pamięta poprzedni stan i stara się odrzucić to, co dla niego obce. Jeżeli natomiast na żadnym etapie nie doszło do kontaktu krwi pani i dziecka, serologia w niczym nie wpływa na jego obecny stan. Problemy konfliktu krwi monitoruje się skrupulatnie w pierwszych godzinach życia.
– Byliśmy z Gabrysiem pod bardzo dobrą opieką. Profilaktycznie dostawałam immunoglobulinę, jak się okazało, słusznie. No i wszystko przebiegło sprawnie, a monit nie wykazał nieprawidłowości czy nawet przypadkowego zmieszania krwi – wyjaśniła Maria. – Niemniej to zawsze mnie dręczyło – przyznała.
– Zupełnie niepotrzebnie. Proszę pamiętać o najważniejszej zasadzie. Spokojna matka to spokojne dziecko. – Lekarz się uśmiechnął. – Cieszę się, że pani zostaje. Z przyjemnością zajrzę na okulistykę. Gabrysiowi podam zastrzyk rozkurczający i przepiszę antybiotyk. Świszcze mu w oskrzelach, a gardło jest czerwone. Niewykluczone, że to rozwijająca się infekcja spowodowała aktualne problemy żołądkowe, których ogólna przyczyna jeszcze się przed nami kryje. – Po iniekcji wręczył chłopcu cały plik naklejek adresowanych do dzielnego pacjenta. – Teraz proszę go zabrać na lody. Nie skarży się, ale gardło musi go solidnie boleć i trzeba je znieczulić.
– W weekend byliśmy na ślubie przyjaciółki i wydaje się, że to nieumiarkowany dostęp do lodów i napojów gazowanych zaprowadził nas tutaj. – Matka Gabrysia uśmiechnęła się blado na wspomnienie szalonej nocy świętojańskiej.
Jako jedna z druhen starała się bawić gości Doroty najlepiej, jak potrafiła, jednocześnie pozwalając synkowi stęsknionemu za towarzystwem rówieśników na zabawy pozbawione nakazów i zakazów z zaproszonymi na wesele dziećmi. W ten sposób chroniła go przed nieprzeniknionym wzrokiem Andrzeja, który jako kuzyn panny młodej otrzymał zaproszenie na uroczystość. Plan nie do końca się powiódł. W pewnym momencie dostrzegła, jak ze sobą rozmawiają. Zawołany przez nią synek nie potrafił przytoczyć sensu rozmowy, powtarzając tylko w kółko, że ten pan chce z nią zatańczyć. Wyjaśnienia i odmowy zdały się na nic, bo Gabryś potrafił być zacięty, gdy miał do zrealizowania jakiś cel. By nie urządził jej histerycznej sceny, do jakiej był zdolny w takim stanie, zgodziła się. Andrzej tylko uśmiechnął się władczo, jak ktoś nienawykły do przegrywania, i poprowadził byłą dziewczynę na parkiet, gdzie aktualnie grano smętny, wolny kawałek. Marii udało się utrzymać dystans w tańcu i uparcie milczeć, gdy partner lustrował jej twarz. Zdawała sobie sprawę z tego, że jako rudawa blondynka wygląda nieciekawie w brudnym różu – i to jeszcze bardziej ją zacietrzewiło. Tańczyła przecież z jednym z najbardziej pożądanych mężczyzn w Białej. Była rada, że melodia okazała się krótka. Gdyby nie muśnięcie zdradzieckich warg na opuszkach palców jej dłoni, szybko zapomniałaby o tym niefortunnym zdarzeniu. Niestety nie mogła.
– To doprawdy mieszanka wybuchowa. – Zaśmiał się lekarz, przywracając Marię do rzeczywistości. – Wesela nie zdarzają się co dzień. Za tydzień widzę was na kontroli. Znajdzie mnie pani na internie i proszę się nie martwić, mam dodatkowo specjalizację z pediatrii – uprzedził jej wątpliwości, podając wizytówkę. – Proszę zabrać ze sobą całą dokumentację syna. Wszystko, co pani ma w domu i co uda się pani zdobyć z miejsc, w których był poprzednio leczony. Chętnie ją przejrzę i choć może pani już wiele razy to słyszała, chciałbym wam pomóc. Postaram się zrobić, co w mojej mocy, aby chłopiec wyzdrowiał.
Maria po raz pierwszy opuściła szpital z prawdziwą nadzieją w sercu i spokojem duszy. Odwiedziła rzeszę specjalistów o najróżniejszych tytułach, ale to ten zwyczajny lekarz z wojewódzkiego szpitala zdołał ją napełnić optymizmem. Jedynie on był z nią szczery i przyznał, że tylko spróbuje postawić diagnozę. Nie wymądrzał się, nie upierał przy swojej racji ani nie przekonywał do wymyślonych naprędce teorii. Tym wzbudził jej zaufanie.
W pobliskiej aptece kobieta wykupiła zalecone medykamenty i chociaż na ulicę Sapieżyńską było od szpitala ledwie dziesięć minut spacerkiem, wrócili wysłużoną toyotą. Gabryś po ataku bólu, wymiotach i zastrzyku był ospały. W samochodzie przyznał, że boli go gardło. Nocą Maria spodziewała się nadejścia fali gorączki i kaszlu. Zaordynowała synkowi lekką kolację, zaaplikowała leki i położyła do łóżka. Czuwała przy nim uważnie. Krótka letnia noc przyszła niepostrzeżenie, przynosząc ze sobą powiew kojącego upał wiatru i blade światło latarni. Nagrzana słońcem Biała Podlaska, pozbawiona przez swoje położenie choćby kropli ożywczego deszczu, oddychała płytko.
Maria odsunęła balkonowe drzwi i stanęła w nich, obejmując się za ramiona. Chciała przewietrzyć duszne mieszkanie, wpuścić do środka świeże powietrze. Drżała nie z chłodu, lecz z emocji. Z początkiem lipca tak wiele miało zmienić się w jej życiu. W końcu uległa sugestiom przyjaciółek i się poddała. W czasie intensywnych przygotowań do ślubu Doroty Zuzka i Anka porządnie na nią wsiadły. Zrewidowały krok po kroku całe jej warszawskie życie, przytaczając niezbite dowody i fakty, wyciągając prawidłowe wnioski i argumenty, z którymi nie miała siły walczyć. Jest cierpiętnicą, jak to łagodnie określiła Zuzka. Osobą, która nie potrafi wyrwać się z zaklętego kręgu i daje sobą pomiatać. Jest szarą, pokorną myszką, która nigdy prawdziwie nie zawalczyła o siebie i może tylko wzbudzać niezdrową litość i pogardę. Jest kobietą, która dostaje na tacy jedyną w życiu okazję i niezbywalną szansę na zmianę beznadziejnej sytuacji i boi się wyciągnąć po nią rękę, zrobić krok nad przepaścią. Woli żyć w lęku i niepewności, zamiast zdobyć się na odwagę. Dodatkowo w to błędne koło wciąga dziecko, któremu w przyszłości nie będzie mogła zaoferować nic innego, jak lęk i strach, którymi sama się karmi i podsyca. Szczególnie ten ostatni argument uderzył ją mocno. Prosto w serce i duszę. Sama mogła pławić się w nieszczęściu, do którego była przyzwyczajona, ale nie miała prawa unieszczęśliwiać Gabriela. Przypomniała sobie lata spędzone u ciotki i te chwile przed zaśnięciem, kiedy wierzyła, że zmieni swój świat na lepszy. Przez chwilę żyła w takim świecie, bezpiecznym i beztroskim. Z Andrzejem.
Dopiero po tej rozmowie, a raczej kłótni z przyjaciółkami zrozumiała, że nie jest za późno na budowanie własnego szczęścia. Ponownie uwierzyła w siebie i swoje możliwości. Poczyniła pierwsze kroki i wyszła do świata, który od dziecka tłamsił ją i piętnował. Dzisiaj na swojej drodze spotkała nadzieję. Nadzieję na wyzdrowienie synka. Co czekało ją za kolejnym zakrętem?
Maria zamknęła cicho balkonowe drzwi i odwróciła się do nocy plecami. Gabryś spał spokojnie.