Sekrety kobiet złotnika - ebook
Sekrety kobiet złotnika - ebook
Powieść, wydana w 1979 r., przenosi nas do średniowiecznego Paryża za czasów panowania Ludwika IX Świętego.
Jest rok 1246, w domu złotnika Szczepana Brunela i jego żony Matyldy odbyło się właśnie wesele ich piętnastoletniej córki Floriny, które stanie się zalążkiem wielkich wstrząsów dotykających całą rodzinę.
Niczym przez filtr średniowiecznych iluminacji obserwujemy zmieniające się pory roku, chodzimy dawnymi paryskimi ulicami, uczestniczymy w codziennym życiu zamożnej rodziny mieszczańskiej, w pracy, zwyczajach, zabawie, wczuwamy się w wielkie namiętności, dramaty, rozterki i cierpienia. Główną bohaterką powieści jest Matylda, żona złotnika i jego współpracownica, znacznie młodsza od męża, matka sześciorga dzieci. Stara się wypełniać obowiązki przynależne do swojego stanu, lecz przeżywa chwile buntu, nie jest wolna od słabości i wahań. W takich chwilach może liczyć na wsparcie duchowe stryja, kanonika z Notre-Dame. Drugą pierwszoplanową postacią jest jej córka Florina, którą poznajemy jako radosną i olśniewającą pannę młodą z ufnością spoglądającą w przyszłość...
Znana mediewistka Regine Pernoud, autorka wielu wybitnych książek, m.in. „Kobieta w czasach wypraw krzyżowych”, „Kobieta w czasach katedr”, „Ryszard Lwie Serce”, „Inaczej o średniowieczu”” tak pisze w przedmowie: „Powieść Jeanne Bourin sprawia historykowi rzadką przyjemność, przedstawia bowiem obraz średniowiecza, który zrywa z tradycyjnym widzeniem tego okresu przez pisarzy (nie mówiąc już o dziennikarzach!).(…) To bardzo dziwne, że przyjęliśmy uważać, iż spośród sześciu tysięcy lat, tyle ile liczy historia człowieka, jedno tysiąclecie od piątego do piętnastego wieku wydało na świat jedynie potwory i nieokrzesanych ludzi, stworzenia niedożywione, niedorozwinięte i ograniczone umysłowo. To, że w tym samym okresie powstały takie cuda, jak Mont-Saint-Michel, portal z Reims, poezja trubadurów i romanse rycerskie nie przeszkodziło w legendzie ciemnego średniowiecza, ciemnej plamy w historii człowieka – legendzie starannie podtrzymywanej na wszystkich stopniach edukacji od szkoły podstawowej do uniwersytetu (który przecież został powołany do życia w tamtych ciemnych wiekach!) (…) Czytelnik może być zaskoczony: nie tak nauczono go wyobrażać sobie życie w XIII wieku”.
Powieść La chambre des dames (dosł. Komnata dam) spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem krytyki i czytelników i dostała nagrodę Grand Prix czytelniczek „Elle” oraz Prix des Maisons de la Presse. Jej dalszy ciąg Le Jeu de la tentation był również bestsellerem.Obie książki zostały zaadaptowane na serial telewizyjny.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-447-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz pierwszy w życiu Florina nie była na porannej mszy z rodzicami. Wybierali się oboje z Filipem nieco później, by powierzyć opiece Boga swój związek.
Dopiero co obudziła się w obcej sypialni, w łożu z pościelą w nieładzie, zdziwiona przygniatającym ją ciężarem. „A więc jestem mężatką!”.
Leżąc na boku, w połowie przykryty zmiętą kołdrą z czarnych jagniąt, z ręką przerzuconą przez nagą pierś, a nogą przez uda żony, Filip spał. Jego regularny oddech muskał prawy policzek Floriny. To ten powiew ją zbudził. Obróciwszy głowę, z czułością patrzyła na białą klatkę piersiową, płaski brzuch i długie, kościste nogi młodego małżonka. Jego twarz, otoczona jasnym zarostem, miała w sobie coś niedokończonego, wdzięcznego, co mogłoby się wydawać nieco przesłodzone, gdyby nie nos, cienki, orli, który nadawał jej charakter. Krew krążyła w nabrzmiałych wargach. Florina pomyślała o dawanych i otrzymanych pocałunkach i uśmiechnęła się z lubością. W przeddzień wieczorem radowała ją myśl, że obudzi się u boku Filipa.
Jako dziecko czasem rano szła ucałować rodziców w ich sypialni. Z tych wizyt wyniosła pewność, że para to kobieta i mężczyzna, którzy otwierają razem oczy na budzący się dzień, którzy patrzą na siebie na powitanie i dla każdego z nich twarz współmałżonka jest twarzą poranka, dnia, życia.
I oto gorące ciało splecione z jej własnym jest ciałem jej męża! Ogarnęła ją radość i niedowierzanie. Noc poślubna... Począwszy od tego momentu, gdy Filip wykrzyknął, odchyliwszy pościel: „Boże, jakaś ty piękna!”, aż do chwili gdy oboje posnęli ze zmęczenia, trzymając się w objęciach, wszystko było wspólnym poznawaniem rozkoszy, której natężenie, zaledwie przeczuwane, już i tak przejmowało ją do głębi. Tak więc została również cielesną towarzyszką tego truwera, istoty delikatnej, wrażliwej, kochającej, obdarzonej talentem poetyckim, w którym widziała obietnicę i echo wielkich talentów miłosnych.
Spotkali się na dworze królowej Małgorzaty, która jako subtelna Prowansalka kochała się w poezji i muzyce, skupiając wokół siebie środowisko trubadurów. Florina bywała tam często, prezentując swoje utwory przed świetnym zgromadzeniem. Któregoś dnia usłyszała Filipa, który na prośbę królowej improwizował motet, akompaniując sobie na wioli, i wpadła w zachwyt. Umiejętności artystyczne młodzieńca nie były jedynym powodem. Elegancki, jasnowłosy, o wesołych oczach, pełen powściągliwego wdzięku, bystrość umysłu łączył ze zgrabną sylwetką, w sposób doskonały uosabiając miłość dworską i jej wyrafinowanie. Był jakby stworzony, żeby oczarować Florinę, której serce i myśli, karmione romansami rycerskimi, pełne marzeń i niewypowiedzianych pragnień, czekały na pierwszego mężczyznę, który choć odrobinę odpowiadałby jej wyobrażeniom.
„Moi rodzice, ciotka Filipa i w ogóle wszyscy cieszyli się z naszych planów, uznali, że jesteśmy dobrani, i udzielili zgody na nasze małżeństwo. Jesteśmy szczęśliwi z tego powodu i wdzięczni Panu Bogu naszemu. Niektórzy kochankowie, jak Tristan i Izolda Jasnowłosa, napotkali tyle przeszkód w swojej miłości, tak okrutnie cierpieli, a nam zostało to oszczędzone. To była zwykła, prosta historia, bez przeciwności losu. Szliśmy do ołtarza z błogosławieństwem rodziny, przyjaciół, wszyscy byli zgodni co do tego, że jesteśmy dla siebie stworzeni”.
Filip poruszył się i na wpół obudzony, pachnący miłosnym potem i wetywerią, przycisnął do siebie Florinę, zaczął pieścić i wszedł w nią z jękiem.
– Kocham cię, najdroższa.
Zbyt szybkie zbliżenie nie zdążyło wywołać większych emocji u młodej żony, która uśmiechała się zdawkowo, tuląc męża do białego brzucha, do krągłych piersi o zjeżonych różowych brodawkach.
Przez okno dolatywały odgłosy z ulicy.
Filip zajmował mieszkanie na dwóch poziomach, obszerne i schludne, w domu swojej jedynej krewnej, ciotki Berody Thomassin, wdowy po pisarzu publicznym i kopiście, który to zawód sama teraz wykonywała. Na parterze domu przy ulicy aux Écrivains, między Sekwaną a Wzgórzem Świętej Genowefy, znajdował się sklep, pracownia i maleńki pokoik zajmowany przez ciotkę. Młoda para zamieszkała na pierwszym i drugim piętrze.
Ta południowa część miasta różniła się od prawobrzeżnej zwanej Outre-Grand-Pont. Florina uważała, że gwar i ruch uliczny różnią się od tych, do których przywykły jej uszy na ulicy des Bourdonnais, i że dzwony kościoła Świętego Seweryna mają inny dźwięk niż te u Świętego Germana z Auxerre.
Paryż studentów, uniwersytetu, duchownych i mistrzów sławnych z mądrości w całym chrześcijańskim świecie był bliski sercu Filipa, który znał wszystkie zakamarki jak własną kieszeń. Od dziecka biegał po zielonych brzegach Sekwany, gdzie latem radośnie zażywano kąpieli, znał uliczki Outre-Petit-Pont, czyli lewobrzeżnego Paryża: Parcheminerie, Foulerie, Huchette, Bon-Puits, Érembourg-de-Brie, a przede wszystkim szacowną ulicę Saint-Jacques, najważniejszą i najstarszą arterię Paryża. Wszędzie tu mieściły się sklepy i pracownie rzemieślników związanych z książką: introligatorów, iluminatorów, zszywaczy, miniaturzystów, księgarzy, kopistów, pergaminników, którzy przeważnie byli dobrymi kompanami i znajomymi młodego truwera. Wszyscy podobnie jak on kochali sztukę i z lubością oddychali atmosferą intelektualną lewobrzeżnego Paryża.
Jako sierota wychowany przez benedyktynów, Filip mógł również odwiedzać inne klasztory na Wzgórzu Świętej Genowefy, gdzie karmelici, jakobini, kordelierzy, bernardyni, augustianie modlili się i pracowali ku chwale bożej, przekazując potomnym wszystkie osiągnięcia ludzkiego umysłu.
Po zrękowinach Filip zabierał Florinę na spacery wokół bogatych siedzib wielkich panów, którzy woleli mieszkać na lewym brzegu z powodu większych przestrzeni, oberży, winnic, jak również swobodniejszego stylu życia. Ale Florina znała już winnice, gdzie dojrzewały winogrona dające szare wino, które tak lubiano w Ile-de-France. Jej ojciec, podobnie jak wielu zamożnych mieszczan, posiadał ich kilka w okolicach Saint-Nicolas-du-Chardonnet, a dzieci złotnika często brały udział w winobraniu, którego święto trwało kilka dni w październiku.
Po ślubie młoda para zamieszkała po tej stronie Sekwany. Florinie nie pozostawało nic innego, jak przyzwyczaić się do zmiany, która nie była pozbawiona uroków. Ciotka Beroda, która całymi dniami przebywała w pracowni wśród ukochanych książek, podczas zaręczyn oświadczyła przyszłej żonie bratanka, że z przyjemnością odda jej resztę domu.
– Zrobisz, moja droga, co będziesz chciała. Od śmierci mojego Thomassina, niech Bóg raczy zabrać go do raju, rzadko wchodzę na górę. Czuję się znacznie lepiej w pokoiku przy pracowni niż na pierwszym czy drugim piętrze. Wybierzcie sobie pokoje, które wam odpowiadają, urządźcie je podług swojego gustu. Będę szczęśliwa! Jak widzisz, nie jestem dobrą gospodynią i dbanie o dom nudzi mnie śmiertelnie!
Beroda Thomassin, drobna, koścista, w odwiecznym surkocie, zajmowała się wyłącznie swoim fachem. Poza bratankiem, z którego talentu była dumna, nic jej nie interesowało. Całymi dniami siedziała przy stole w pracowni i z dwoma pomocnikami, przyuczonymi do fachu przez jej zmarłego męża, kopiowała manuskrypty – a robiła to tak dobrze, że wielu mnichów mogłoby jej pozazdrościć – lub też interpretowała po swojemu myśli ludzi niepiśmiennych, zwracających się do niej o zredagowanie listów miłosnych lub handlowych.
Na jej wyschniętych rękach rysowały się wypukłe niebieskie żyły i ścięgna. Twarz była szara jak kurz zbierający się na półkach z ukończonymi księgami, pełna zmarszczek nakreślonych skrzypiącym piórem czasu i zwiędła. Jednakże tę wychudzoną i bezbarwną twarz, obramowaną wdowią podwiką, ożywiały oczy, zmęczone i blaknące od ślęczenia nad księgami, oraz uśmiech, który marszczył ją niespodzianie, pogłębiając bruzdy wokół ust, w których brakowało wielu zębów.
– Moje dziecko, jesteś tu u siebie!
Florina schodziła z drugiego piętra, gdzie kilka tygodni przed ślubem oboje z Filipem urządzili swoją sypialnię. Na pierwszym piętrze mieściła się duża sala i kuchnia. Włosy młodej mężatki, jeszcze wczoraj rozpuszczone, po ślubie nie miały już prawa do swobody i po raz pierwszy były upięte w ciężki węzeł na karku, ujęty jedwabną siatką. Złota obręcz obejmowała czoło. Florina, odziana w zieloną, biało haftowaną brokatelę, była ucieleśnieniem kwietnia, który odradzał świat. Jej oczy koloru liści miały świeżość dzikiej rzeżuchy rosnącej nad wodą. Szmaragdowy krzyż błyszczał między piersiami.
– Czyż moja żona nie jest najpiękniejsza w całym królestwie?
Filip wszedł do sali za Floriną, obejmował ją w talii, śmiał się, całował jej delikatne policzki.
– Ma się rozumieć, mój bratanku. Jest podobna do świętej Urszuli, najmilszej z jedenastu tysięcy dziewic.
Wszedł czeladnik i otworzył wychodzące na ulicę okna, wyposażone w okiennice, z których górna po otwarciu tworzyła okap chroniący przed wiatrem, słońcem czy deszczem, a dolna kram, po czym zaczął wystawiać książki.
Beroda Thomassin usiadła przed pulpitem, gdzie czekał na nią zapisany do połowy arkusz pergaminu i zaczęła przycinać gęsie pióro.
– Muszę się teraz zabrać do pracy, moje dzieci.
– Niech święty Jeremiasz we własnej osobie ma ciotulę w swojej opiece! Do zobaczenia, idziemy na mszę do Świętego Seweryna.
(...)
Kiedy dziewczęta zbliżyły się do płotu, szary pies zaczął ujadać, napinając sznur przywiązany do czereśni. Krępy chłop wyszedł z chaty. Jego szerokie, ogromne bary sprawiały, że wydawał się niemal kwadratowy, miał niskie czoło, szpakowate włosy, czerwoną twarz, oczy na poły ukryte pod krzaczastymi brwiami. Kiedy rozpoznał przybywających gości, ukazał w szerokim powitalnym uśmiechu spróchniałe zęby. Był to brat Petroneli. Nosił płócienne portki wetknięte w buty z cholewami, krótki, sięgający kolan kaftan i brunatną burkę z kapturem naciągniętym na głowę.
– Niech Bóg ma was w swojej opiece, panienki!
– A was niech zachowa w zdrowiu!
– Założyłbym się, że panienki idą do lasu nazbierać zieleni!
Zachichotał, zadowolony z powtarzanego corocznie dowcipu. Oboje z siostrą byli ludźmi o prostych sercach i umysłach.
– I bylibyście wygrali, Robercie – oświadczyła Florina. – Wiecie dobrze, że nie możemy się bez was obejść!
– Czekałem na panienki. Proszę za mną.
Krętymi dróżkami poprowadził grupkę na buczynową i dębową porębę, zarośniętą kępami żarnowca.
– Niech panienki nie niszczą sobie rączek! Ja to zrobię.
Sięgnął po sierp, który nosił za szerokim skórzanym pasem, i począł ścinać kwitnące gałązki.
– Uwaga na pszczoły! Trzeba dobrze potrząsać gałązkami, kiedy panienki będą je zbierać.
Zapach miodu i pyłku unosił się w powietrzu.
– Zobaczysz, nasze domy, przybrane w takie same kwiaty, będą wyglądały identycznie – mówiła Laudyna do Klarencji. Jeśli ich starsze siostry wzajemnie się uzupełniały, młodsze dziewczęta z obu rodzin były do siebie podobne.
Laudyna jednak sprawiała wrażenie delikatniejszej od Klarencji. Miedziane warkocze, jasnobrązowe oczy, rude rzęsy, cienki nosek, dołeczki i chmara piegów składały się na twarz, na której resztki dzieciństwa mieszały się z obiecującą zapowiedzią budzącej się kobiecości.
Klarencja podawała przyjaciółce gałązki żarnowca.
– Gdyby nie to, że w lesie czyha tyle niebezpieczeństw, chciałabym tu mieszkać.
– Och, tak... w jakiejś grocie, gdzie w nocy byśmy umierały ze strachu...
Robert Bartnik wyprostował się i rozcierał sobie plecy.
– Na starość zaczyna mnie łupać w krzyżu. Niedługo będę do niczego. Ale tymczasem chodźmy naścinać irysów.
Znowu poszły za nim lasem. Poprowadził dziewczęta do strumienia, u którego źródła stała jego chata. Strumień wił się przez łąki i polanki. W zagłębieniu jednej z nich kwitły niebieskie i żółte irysy.
– Ja je powiążę w pęki, a panienki mogą tymczasem upleść wianki.
– Zróbmy sobie stroiki na głowę na wieczorne tańce! – zakrzyknęła Alix.
Pochłonięte wiciem wianków, wzdrygnęły się, słysząc rubaszne krzyki i śmiechy. Z zarośli wyłoniło się kilku żaków, rozchełstanych, rozhukanych, cuchnących czosnkiem i winem i chyba mocno podchmielonych, którzy poczęli wołać:
– Na Boga! Jakie śliczne nimfy!
Na czele grupy ciężkim krokiem szedł potężny Artus Czarny.
– Drogie ślicznotki, przyjmijcie nasze hołdy!
Wyglądał jak wygłodzony olbrzym o grubych wargach, rozglądający się za ofiarą, którą mógłby pożreć.
– Co tu robisz, panie Artusie?
– Dobre pytanie, dalibóg, dobre pytanie! – Ukłonił się Florinie. – Wiedząc, że paryskie piękności wybierają się dziś po zieleń, pomyśleliśmy sobie, że o tej porze będzie przyjemniej w lesie niż na ulicy Saint-Jacques. Stąd nasza obecność w tej okolicy tak odległej od knajp na Wzgórzu Świętej Genowefy!
Śmiał się tak donośnie, że zaniepokojony Robert z sierpem w ręku zrobił kilka kroków w jego stronę.
– Przede wszystkim przyszliśmy szukać w cieniu lasu, który tak przyjemnie zaludniacie, tematów do poezji na długie zimowe wieczory!
Z grupy, skąd padały żarty i frywolne dowcipy, wysunął się Rutebeuf. Skłonił się przed Floriną i przemówił do Klarencji:
– W tej kwietnej koronie, panienko, bardziej przypominasz wróżkę Meluzynę niż zwykłą śmiertelniczkę!
– Uważaj, panie, żeby to nie była raczej Kirke!
Poeta zaczerwienił się, ale Artus mlasnął językiem.
– Równie uczona, co gładka! – wykrzyknął. – Na świętego Seweryna, dobrze powiedziane! Każda z was, moje ślicznotki, mogłaby z łatwością zmienić nas w prosięta. Trzeba przyznać, że nie mielibyśmy nic przeciwko temu!
– Powiedz im, że nawet na to nalegamy!
Oczy błyszczały, głosy nabierały mocy.
– Hola, panowie! Nie przeszkadzajcie nam w zbiorach. Żegnajcie!
– Tak nas zostawiacie? Nas, którzy porzuciliśmy profesorów i szklanice szarego wina, żeby was podziwiać na łonie natury? Co za niewdzięczność! Nie ma mowy! Dotrzymamy wam towarzystwa.
– Jak sobie życzycie. Ale w takim razie pomóżcie nam nieść kwiaty.
Wykazując się zmysłem organizacyjnym, Alix wyciągnęła do goliarda naręcze żarnowca.
– Nie straćcie okazji, by udowodnić, że jesteście użyteczni!
– Z wielką chęcią, ale czy panienka się nie obawia, że pognieciemy i uszkodzimy te delikatne kwiatuszki?
Artus Czarny nie przestawał się śmiać. Florina wzruszyła ramionami.
– Jeśli jesteście tacy niezgrabni, nic nam po was. Robert odda nam większą przysługę.
– Ośmielam się zauważyć, że zależy jaką przysługę, szanowna pani.
– Trudno o większą skromność!
Klarencja ze spokojem przyglądała się olbrzymowi. Tyle pewności siebie u młodej dziewczyny zaskoczyło go. Przestał błaznować i zmierzył ją wzrokiem.
– Delikatna, ale harda – mruknął. – Jesteś jak ostrze sztyletu, panienko!
– Jeśli myślisz, że nie łamię się łatwo, masz rację, panie, ale wiedz, że również się nie uginam.
Widać było, że Artusowi spodobała się odpowiedź.
– Czyżby? – zapytał z niedobrym uśmiechem. – Na świętego Dionizego, oto osoba warta uwagi. Nieprawdaż, przyjaciele? Jeśli jej towarzyszki są jak ona, dobrze trafiliśmy!
– Dość już straciłyśmy czasu! – wykrzyknęła Florina, która słysząc, jaki obrót przybiera rozmowa, wyczuwała więcej alarmujących sygnałów niż pozostałe dziewczęta. – Mamy jeszcze dużo pracy. Pozwólcie nam odejść.
– Chyba nie mówisz poważnie, pani! Mamy was zostawić, skoro przyszliśmy tu tylko po to, żeby dotrzymywać wam towarzystwa? Idźcie, jeśli taka wasza wola, pomożemy wam naciąć gałęzi. Proponuję, żebyśmy dobrali się parami i poszli w te zarośla, gdzie są najpiękniejsze gałązki.
– Raczysz sobie żartować, panie! Nie rozdzielimy się pod żadnym pozorem. Dobrze o tym wiesz. Nie udawaj niewiniątka.
– Dlaczego miałbym udawać?
– Po to, żeby nas omamić, ale tracisz tylko czas. Widzisz, przecież, że nie jesteśmy same, mamy opiekuna. Robert będzie w stanie nas obronić, jeśli zajdzie potrzeba.
Brat Petroneli zbliżał się do żaków, kołysząc szerokimi barami. Z ostrym sierpem w dłoni był gotów interweniować.
– Wszystko w porządku, droga pani, nie gniewaj się! W naszej propozycji nie ma nic nieuczciwego.
– Udowodnij to, panie Artusie, wracaj tam, skąd przychodzisz, i nie naprzykrzaj się nam dłużej.
– W rzeczy samej, Artusie, grzeczniej byłoby pożegnać te damy i odejść – wtrącił Rutebeuf, który jak się zdawało, wypił mniej niż jego kompani. – Nie wypada narzucać się ślicznotkom.
– Do diabła z twoją kurtuazją! Jesteśmy młodzi, dziewczęta przyjemne i wiosna kwitnie. Czego szukać więcej?
– Może dobrej nauczki?
Głos o charakterystycznym brzmieniu rozległ się niespodzianie wśród drzew. Jakiś mężczyzna wyszedł z lasu.
– Pan Wilhelm! – wykrzyknęła Florina z ulgą, poznając młodego handlarza futrami. – Bogu dzięki! Czy Filip jest z tobą, panie?
– Nie, jestem sam.
Wyraz zawodu na jasnej twarzy po radości, jaka odmalowała się na jego widok, trafił Wilhelma prosto w serce. Wzmogło to w nim niechęć do żaków.
– Wygląda na to, że te panny nie mają ochoty na waszą kompanię – powiedział, zwracając się ponownie do szefa bandy. – Na co czekacie, by odejść?
– Czekamy, aż nam przyjdzie na to ochota.
– Można pomóc ochocie się ujawnić.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
Obaj mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Artus Czarny pierwszy spuścił oczy. Odwracając się bez pośpiechu, zaśmiał się ponownie.
– Spotkamy się jeszcze! – powiedział, nie kierując tego do konkretnej osoby. – Paryż nie jest na tyle duży, żeby można stracić się z oczu. Do widzenia pannom! Do zobaczenia wkrótce!
Przesadnie skłonił się Florinie i jej towarzyszkom, zrobił w tył zwrot, a za nim reszta bandy, lecz przechodząc obok Klarencji, chwycił jej jasną głowę i pocałował dziewczynę w usta tak szybko i tak gwałtownie, że nikt nie miał czasu zareagować, po czym zniknął w lesie, gdzie powoli cichł jego rechot.
– Co za cham! – wykrzyknęła Florina.
– Daj spokój, daj spokój – szeptała Klarencja, wycierając usta rąbkiem welonu. – To głupstwo bez znaczenia.
Po czym zwróciła się do Wilhelma:
– To miło, że przyszedłeś aż tutaj, panie, żeby być ze mną. A już myślałam, że zapomniałeś, że jesteś moim wybrańcem.
– Bóg świadkiem, że nie zapomniałem, panienko, ale osiedlając się w Paryżu, mam wiele spraw do załatwienia i nie jestem tak wolny, jak bym tego pragnął.
– Zamierzasz, panie, osiąść w Paryżu?
Florina zdziwiła się. Pamiętała dobrze, jak się przed tym wzbraniał, gdy Filip mu to proponował tydzień wcześniej, tamtego ranka nazajutrz po nocy poślubnej, na placu przed kościołem Świętego Seweryna.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------