Sekrety kurtyzany - ebook
Sekrety kurtyzany - ebook
Celina Shelley, wzorem sióstr, Meg i Belli, ucieka z rodzinnego domu od rygorystycznego ojca, anglikańskiego pastora. Jedzie do Londynu, gdzie mieszka Clara, siostra jej nieżyjącej matki. Na miejscu okazuje się jednak, że prowadzi ona dom rozkoszy. Celina, nie mając wyboru, postanawia zostać. Clara, zwana panią Deverill, traktuje przyzwoicie swoje podopieczne, w przeciwieństwie do wspólnika, chciwego i bezdusznego Gordona Makepeace'a, który chce z procederu dziewcząt wyciągnąć jak największe korzyści. Korzystając z choroby pani Deverill, zmusza Celinę do spotkania z wiekowym sir Humphreyem Tolhurstem. Starszy mężczyzna nieoczekiwanie dostaje ataku apopleksji już na początku rendez-vous, a Celina zostaje oskarżona o kradzież. Przerażona, ucieka i zwraca się o pomoc do ciotki. Clara, rozumiejąc powagę sytuacji, wysyła siostrzenicę do dawnego przyjaciela, barona Simona Ashleya. Niestety, jej opiekun wkrótce umiera, a do posiadłości przyjeżdża z zagranicy jego spadkobierca, Quinn Ashley...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9256-4 |
Rozmiar pliku: | 568 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Londyn, 4 marca 1815
– Twoją osobę, droga panno Celino Shelley, zaliczam do aktywów naszej działalności.
Gordon Makepeace położył dłonie na leżącej przed nim na biurku suszce do atramentu i uśmiechnął się. Lina nie widziała żywego krokodyla, ale patrząc na pana Makepeace’a, potrafiła sobie wyobrazić, jak mógłby wyglądać.
– Domyślam się, że chodzi panu o mój udział w zarządzaniu domem i prowadzeniu ksiąg rachunkowych „The Blue Door”, dzięki czemu spłacam część długu, jaki zaciągnęłam u ciotki, w związku z tym, że wzięła mnie pod swój dach. Powinnam zobaczyć, jak ona się czuje. Właśnie zamierzałam do niej iść, gdy pan wszedł.
– Lepiej niech pani tego nie robi. – Uśmiech Makepeace’a zgasł. – Nie chcielibyśmy, żeby zaraziła się pani od niej jakąś chorobą. Pani też o tym nie marzy, prawda?
– Ciotka cierpi na kłopoty trawienne. To raczej nie jest zaraźliwe.
Drzwi były zamknięte na klucz.
– Proszę usiąść, panno Shelley.
Linę ogarnęły złe przeczucia. Niecałe dwa lata temu uciekła ze skromnej plebanii w Suffolk, gdzie mieszkała jej najbliższa rodzina. Znalazła schronienie u mieszkającej w Londynie siostry swojej matki, której nie znała osobiście i niewiele o niej wiedziała. Po przybyciu do stolicy Lina ze zgrozą stwierdziła, że ciotka Clara wcale nie jest, jak sobie nie wiedzieć czemu wyobrażała, otoczoną poważaniem starą panną, lecz właścicielką jednego z najbardziej ekskluzywnych domów publicznych, znaną jako pani Deverill. Do smutnej egzystencji na plebanii nie było powrotu. Ojciec nie pozwoliłby marnotrawnej córce przekroczyć progu domu, bo jej pobyt u ciotki rzutowałby na reputację ostatniej pozostałej w domu córki, Belli. Lina także nie chciałaby niweczyć szans na zamążpójście ukochanej siostry.
Elegancka i urodziwa ciotka Clara przyjęła Linę bez zbędnych pytań, dała jej pokój na najwyższym, przeznaczonym do prywatnego użytku piętrze kamienicy, z oknami wychodzącymi na dachy Pałacu św. Jakuba. Gdy Lina wyjawiła ciotce swoje rozterki związane z ucieczką z domu, pani Deverill stwierdziła rzeczowo, że ojciec zarygluje drzwi przed marnotrawną córką. Rozsądnej i spokojnej Belli nic nie grozi, argumentowała, a jeśli życie z ojcem stanie się dla niej udręką, opuści go, podobnie jak Meg i Lina.
Gordon Makepeace był cichym wspólnikiem ciotki od czasu, gdy przed kilku laty nieuczciwy właściciel kamienicy, który wynajmowała, doprowadził ją niemal do bankructwa. Pieniądze Makepeace’a uratowały sytuację i obecnie specyficzna działalność wręcz kwitła. Ciotka wtajemniczyła Linę w swoje sprawy, gdy siostrzenica zaczęła nalegać na powierzenie jej jakiejkolwiek pracy. Od tego momentu zadaniem Liny było comiesięczne obliczanie i regulowanie należności stanowiącej udział Makepeace’a w dochodach z domu uciech. Trzymał się w cieniu, ostatnio jednak, kiedy pani Deverill czuła się tak źle, że nie opuszczała łóżka, przejął zarządzanie interesami.
– Jakim prawem nie dopuszcza mnie pan do ciotki? – zapytała Lina.
– Zapoznałem się z księgami. – Makepeace wskazał dłonią stos piętrzących się na biurku teczek. – Dopatrzyłem się wielu zmarnowanych możliwości powiększenia zysków z działalności i zamierzam wziąć sprawy w swoje ręce. Będą zmiany.
Zabrzmiało to jak groźba, a nie zapowiedź.
– Jakie zmiany? – zapytała Lina. Cała nadzieja w tym, że ciotka Clara wkrótce wyzdrowieje i nie pozwoli, by ten człowiek się szarogęsił, pomyślała.
– Pewne usługi nie są w ogóle oferowane, bardzo dochodowe usługi. – Uniósł brew, jakby na znak, że pozwala Linie zgadywać, o co mu chodzi.
Ciotka wytłumaczyła Linie zasady prowadzonej działalności w słowach mało oględnych, aczkolwiek zrozumiałych nawet dla niewinnej córki pastora. W „The Blue Door” sprzedawano miłość. Bez pruderii, w luksusowym otoczeniu, z wykwintną kuchnią i dobrymi winami.
– Nie ma u mnie dziewic ani małoletnich – podkreśliła z mocą pani Deverill. – Moje dziewczyny pracują dobrowolnie za godziwe wynagrodzenie, a ja dbam o ich zdrowie.
Lina domyśliła się, że przed laty ktoś musiał zmusić ciotkę do zrobienia czegoś, na co się nie godziła, a co pozostawiło głęboki ślad. Ku swemu bezbrzeżnemu zdumieniu, Lina odkryła, że nie tylko ciotka, ale i jej matka trudniły się w młodości prostytucją. Była w szoku i nie od razu ośmieliła się poprosić o wyjaśnienia. Po pewnym czasie wciąż nie mogąc uwierzyć faktom, zwróciła się do ciotki Clary o wyjaśnienie tej sprawy.
– Zakochałyśmy się w dwóch braciach – odparła z gorzkim uśmiechem pani Deverill. – Uwiedli nas i porzucili w dzielnicy, do której w swej naiwności dałyśmy się im zaprowadzić. Byłyśmy młode, niedoświadczone, zagubione w wielkim mieście, miałyśmy złamane serca i wkrótce wpadłyśmy w sidła stręczycielki. Musiałyśmy szybko dorosnąć – dodała. – Oszczędzałyśmy, szukałyśmy bogatych protektorów. Ja uruchomiłam działalność, która ostatecznie przybrała postać „The Blue Door”. Twoja mama, niech jej ziemia lekką będzie, nigdy nie przywykła do tego zajęcia, prowadziła więc rachunki, tak jak ty teraz.
Lina nie potrafiła pogodzić się z tym, co usłyszała.
– W jakich okolicznościach mama spotkała papę?
Nieprawdopodobne, by niezłomny moralnie pastor Shelley kiedykolwiek postawił nogę w domu uciech. A jeśli mu się to przytrafiło, to dlatego, by prawić kazania jego mieszkankom na temat niegodziwości obranej przez nie drogi życiowej, która zawiedzie je bez wątpienia do piekła.
– Spotkała go w Green Parku. Annabelle ubierała się elegancko i prezentowała jak dama. Pastor się potknął i skręcił kostkę. Ona się zatrzymała i zaproponowała pomoc. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Wtedy nie był jeszcze purytańskim zrzędą, w którego się później zamienił – zauważyła z przekąsem Clara. – Ta przemiana dokonała się z czasem. Uwierzył twojej matce, kiedy mu powiedziała, że ja jestem wdową, a ona dotrzymuje mi towarzystwa. Pobrali się, po czym pastor wywiózł ją na prowincję. W miarę upływu lat stawał się coraz bardziej rygorystyczny i świętoszkowaty. Twoja mama przestała go kochać i popadała w apatię. Zastanawiałam się – ciągnęła pani Deverill – czy twój ojciec odkrył przeszłość twojej matki. Pisała do mnie, że zaczyna być podejrzliwy i zachowuje się nieracjonalnie. W pewnym momencie spotkała mężczyznę swojego życia i wyprowadziła się z domu. W listach do mnie wyrażała nadzieję, że wasz ojciec pozwoli wam zamieszkać z nią, on jednak odmówił. Nie posiadała się z rozpaczy. Ów mężczyzna wywiózł ją zagranicę. Umarła we Włoszech. Jestem pewna, że nigdy sobie nie wybaczyła, że was zostawiła.
Oczy Liny zaszły łzami, przez chwilę przestała wyraźnie widzieć Gordona Makepeace’a, siedzącego po drugiej stronie biurka. Uprzytomniła sobie, że zostawiła Bellę, podobnie jak matka swoje córki. Prawdopodobnie przyjdzie jej dużo zapłacić za nierozważny, samolubny i podjęty w panice krok.
– Co pan zamierza? – zapytała, starając się nie okazywać lęku, aby nie sprawić Makepeace’owi satysfakcji.
– Na początek wykorzystać niektóre dostępne aktywa, czyli ciebie.
– Mnie? – Omal się nie zachłystnęła.
– Jesteś dziewicą, prawda? Dziewictwo to cenny towar. Ładna, dobrze ułożona, nietknięta młoda dama znajdzie hojnego nabywcę.
– Nie! – Lina zerwała się z krzesła tak gwałtownie, że przewróciło się z hałasem.
– Ależ tak. W przeciwnym razie zażądam natychmiastowego zwrotu zainwestowanych pieniędzy. Twoja ciotka będzie musiała się wycofać, bo wątpię, by posiadała stosowne rezerwy w gotówce. Oczywiście, odkupię jej udział, a wówczas rozpuszczone jak dziadowski bicz małe flądry, które tu pracują, będą musiały obsługiwać wszystkich klientów, i to tak jak oni sobie zażyczą. Koniec z bezsensownym przebieraniem w klienteli. Mam pewne pomysły, wielce zyskowne, jeśli chcesz wiedzieć. Na przykład aukcje dziewic.
Przestraszona Lina schroniła się za przewróconym krzesłem. Serce biło jej gwałtownie, usta wyschły. Może choroba ciotki Clary jest jednak zaraźliwa? – pomyślała. Czuła, że ma gorączkę.
– Pan... wystawiłby mnie na aukcję, by sprzedać mnie temu, kto zaoferuje najwięcej?
– Ciebie nie. Otrzymałem już ofertę od sir Humphreya Tolhursta.
– Tego sędziego?
Sir Humphrey, pięćdziesięcioletni nadęty bufon, przychodził pograć w karty i lubieżnie gapić się na pozujące mu w nieprzyzwoitych pozach dziewczyny. Lina widywała go z przesłoniętej parawanem galeryjki, z której ciotka miała zwyczaj obserwować to, co dzieje się w salonie.
– Tak. Pokazałem mu ciebie na ulicy i wpadłaś mu w oko. Oczywiście, w jego przypadku nie ma mowy o aukcji. Za bardzo zależy mu na dyskrecji. Dzięki temu udało mi się osiągnąć bardzo dobrą cenę. – Makepeace zachichotał.
– A co potem?
Lina nie mogła się nadziwić swojemu prowokacyjnemu tonowi. Była potulna z natury. Wybuchy złości ze strony ojca przyjmowała z pokorą, najwyraźniej jednak doprowadzona do ostateczności potrafiła stanąć do walki.
– Moje dziewictwo może pan sprzedać tylko raz.
Sprzedać uczciwie. Lina słyszała od dziewcząt, że są sposoby sfingowania dziewictwa. Szczerość, z jaką dziewczęta o tym mówiły, i pogoda ducha pozwalająca zaakceptować prawidła swojego zawodu sprawiły, że Lina nie była skłonna osądzać pensjonariuszek ciotki Clary.
– To prawda – przyznał Makepeace – ale zarobioną pokaźną kwotę będę mógł zainwestować w sprzęt, którego tu brakuje. Ostatnio krzykiem mody jest biczowanie.
Lina zacisnęła usta, żeby nie krzyknąć. Jedna z dziewcząt, Katy, pokazywała jej blizny – pozostałość po razach, które otrzymywała od klientów w innym domu publicznym. Zdołała stamtąd uciec, spuszczając się z okna po rynnie.
– Wyjadę – oznajmiła stanowczo. – Wrócę do ojca.
– Na plebanię? – zapytał.
Lina przeraziła się. Ten okrutnik wiedział, skąd przybyła.
– Zadałem sobie trud, by się czegoś o tobie dowiedzieć, panno Celino. Nie masz do kogo wracać. Twoja druga siostra też uciekła z domu. Wiedziałaś o tym? Nie? Wasz kochający ojciec wykreślił wasze imiona z rodzinnej Biblii i nie przyznaje się, że w ogóle miał córki. Tak twierdzi mój informator.
Bella uciekła? Dokąd? Lina pomyślała, że ojciec musiał niszczyć listy, które pisała do siostry, tak jak od lat niszczył korespondencję od Meg po jej ucieczce z pewnym młodym oficerem.
– Będziesz posłuszna. A jak nie, to twoja ciotka straci dom, a jej drogie podopieczne zaczną zarabiać na ulicy jak zwykłe dziwki, którymi zresztą są.
– Kiedy? – wyszeptała.
Gdyby chodziło tylko o nią, uciekłaby, nawet gdyby musiała wracać do ojca i na kolanach błagać o przebaczenie. Wszystko było lepsze od tego, co ją czekało. Nie może jednak zostawić ciotki Clary i dziewcząt na łasce tego podleca.
– Jutro. Przyślą po ciebie powóz o siódmej wieczorem. Bądź miła dla sir Humphreya, bo jak nie, to od ciebie zacznę eksperymenty z nowym sprzętem.
Lina tyłem przesuwała się w stronę wyjścia. Miała nogi jak z waty. Tuż przy drzwiach odwróciła się i uciekła do pokoju, w którym spały Katy i Miriam. Dziewczęta leżały na łóżku, śmiały się i bawiły szklanymi paciorkami, imitującymi biżuterię z drogich kamieni. Na widok Liny przestały się śmiać.
– Co ci jest? – spytała rudowłosa Katy.
– Makepeace sprzedał mnie sir Humphreyowi Tolhurstowi. – Lina była zdumiona, że jej głos zabrzmiał rzeczowo, mimo że była bliska histerii. – Powiedzcie, co mam robić, żeby mieć to szybko z głowy. Błagam!Rodział pierwszy
Dreycott Park, północne wybrzeże hrabstwa Norfolk
24 kwietnia 1815 roku
– Nadjeżdża!
Przez frontowe drzwi wpadł, potykając się, Johnny, chłopak stajenny. Był czerwony z podniecenia, koszula wysunęła mu się ze spodni, gdy pędził ze swojego punktu obserwacyjnego na dachu altanki na szczycie wzgórza Flagstaff. Siedział tam na czatach całymi dniami, od kiedy do majątku dotarła wiadomość, że z Londynu ma przyjechać spadkobierca zmarłego lorda Dreycotta.
Lina przestała udawać, że jest zajęta szyciem i wyszła do hallu. Kamerdyner Trimble, szef służby domowej, pośpiesznie dawał znaki lokajom, by przywołali cały personel. Od pogrzebu lorda Dreycotta, który odbył się przed czterema dniami, Lina nie mogła się skupić na żadnej czynności. Kiedy przerażona, ścigana przez prawo, wymknęła się z domu Humphreya Tolhursta, ciotka Clara wysłała ją na wieś do dawnego przyjaciela, aby zapewnił uciekinierce bezpieczne schronienie. Teraz protektor nie żył, a Lina traciła bezpieczną przystań, w której przebywała już siedem tygodni od pośpiesznego wyjazdu z Londynu. Przybywał spadkobierca, by objąć należną mu schedę i zapewne wyrzucić wszystkich darmozjadów. Co się z nią stanie?
– Gdzie widziałeś powozy? Ile ich jest? – dopytywał się kamerdyner.
– Nie ma powozów, panie Trimble. Tylko dwóch jeźdźców i koń juczny. Widziałem, jak mijali bramę na drodze z Cromer. Jadą stępa, widać konie są zdrożone. Nie przybędą tak od razu.
– Mimo wszystko pospieszcie się.
Lina wróciła myślami do wydarzeń sprzed siedmiu tygodni.
Prawie nic nie widziała poprzez łzy. Przemknęła przez elegancki kwadratowy hol i wpadła do sypialni. Ciotka Clara, z pobladłymi wargami i twarzą naznaczoną cierpieniem, uniosła się na poduszkach. Wśród szlochów Lina opowiedziała, co się wydarzyło.
– Pakuj się, bierz pieniądze i uciekaj – poleciła ciotka. – Tolhurst cię nie tknął? – zapytała, z obawą zerkając na drzwi. – Przysięgam, Makepeace mi za to odpowie.
– Nawet mnie nie dotknął. – Lina wciąż nie mogła się nadziwić swojemu szczęściu. – Kazał mi się rozbierać i patrzył, jak to robię. Potem sam zdjął ubranie. – Przed oczyma stanął jej widok obwisłego cielska i zwiotczałej skóry. – Wyciągnął po mnie ręce i wtedy jakby zabrakło mu powietrza, oczy wylazły na wierzch, twarz poczerwieniała i upadł. Zadzwoniłam po pomoc, ubrałam się...
– Nie żył? Jesteś pewna?
– Tak.
Lina nie miała wątpliwości. Wybałuszone niebieskie oczy wydawały się wciąż w nią utkwione. Nie mogła się otrząsnąć z przerażenia, gdy drżącymi palcami mocowała się z tasiemkami i podwiązkami.
– Wszyscy wpadli naraz. Lokaj, kamerdyner i Reginald Tolhurst, młodszy syn sir Humphreya. Ukląkł i próbował wyczuć puls leżącego, potem posłał lokaja po doktora i kazał kamerdynerowi zamknąć mnie w bibliotece. Powiedział, że zginął pierścień ojca.
– Z tym słynnym szafirem? Boże drogi! – Pani Deverill wbiła wzrok w siostrzenicę. – Czy miał go na palcu, gdy przyszłaś?
– Nie wiem – odparła drżącym głosem Lina. – Nie interesowałam się jego pierścieniami. Przez drzwi biblioteki słyszałam rozmowy służby. Twierdzili, że pierścienia nie było ani w pokoju, ani w sejfie, ani w szkatułce z klejnotami. Kamerdyner był pewny, że sir Humphrey miał go na palcu, gdy mnie przywieziono. Młody Tolhurst posłał służącego na Bow Street – relacjonowała Lina chaotycznie. – Zapowiedział, że zostanę aresztowana za kradzież, musiałam bowiem wyrzucić pierścień przez okno swojemu wspólnikowi. Groził, że zawisnę na stryczku. – Lina przymknęła oczy, starając się uspokoić. – Wyskoczyłam na ulicę przez okno i uciekłam – dokończyła. – Nie miałam pojęcia, co robić.
– Musisz natychmiast opuścić Londyn – oznajmiła zdecydowanym tonem pani Deverill. – Wyślę cię do Simona Ashleya, to jest do lorda Dreycotta, do Norfolk. On udzieli ci schronienia.
– A może zgłosić się do sądu z adwokatem i opowiedzieć, co się wydarzyło – zaproponowała Lina? – Przecież mogliby mi uwierzyć. Jeśli ucieknę...
– Mieszkasz w domu uciech. Nikt nie uwierzy, że jesteś niewinna. Jak cię zaaresztują, nie podejmą żadnego wysiłku, by wyświetlić prawdę – stwierdziła ciotka, dając wyraz nabytemu w ciągu długich lat bolesnemu przeświadczeniu, jak ułomnie działa prawo.
– Szafir Tolhursta jest wart krocie. Nie czytałaś w gazetach o pokojówce, która została powieszona za kradzież srebrnej łyżeczki do herbaty? Łyżeczkę znaleziono kilka dni po egzekucji tam, gdzie upuściła ją pani, za kanapą. Skoro nie uwierzono dziewczynie, która wcześniej pełniła nienaganną służbę, nie uwierzą i tobie. Pomóż mi wstać.
– Ależ, ciociu...
– Pospiesz się, Lino. – Clara odrzuciła kołdrę i chwiejnym krokiem zbliżyła się do biurka. – Włóż skromną spacerową suknię i spakuj najpotrzebniejsze rzeczy, żebyś mogła sama unieść bagaż.
– Pospiesz się.
– Nie ma czasu do stracenia – strofował służących Trimble.
Lina oprzytomniała. Trzeba się skoncentrować na dniu dzisiejszym, zamiast wciąż roztrząsać przeszłość. Służba ustawiała się w rzędach, poprawiając pod krytycznym wzrokiem kamerdynera przekrzywione mankiety i fartuchy. Kucharka, pani Bishop, otwierała rząd pokojówek. Lokaje i chłopcy zajmowali miejsce po drugiej stronie, obok pana Trimble’a. Personel nie był liczny, wszystkiego dziesięć osób, ale stroniący od ludzi, ekscentryczny dziewięćdziesięcioletni baron nie potrzebował armii służby. A gdzie jest jej miejsce, kukułczego jaja podrzuconego do gniazda?
– Panno Haddon. – Trimble wskazał Linie miejsce na początku szeregu.
le się czuła, posługując się fałszywym nazwiskiem, ale nie chciała ryzykować. Trimble wyglądał na zdenerwowanego i Lina uśmiechnęła się, pragnąc dodać mu pewności siebie. Od dnia, w którym jej protektor odszedł z tego świata we śnie, przed ostatnią drogą wypiwszy wiele kieliszków koniaku, objadłszy się homarem i wypaliwszy za dużo cygar, służba patrzyła na nią jak na tymczasową głowę domu.
Zaakceptowano ją jako gościa lorda Dreycotta, daleką znajomą potrzebującą dachu nad głową z powodu niedyspozycji ciotki. Lina ze wzruszeniem wspominała serdeczność starszego pana maskowaną udawanymi napadani złego humoru. Przeczytał nagryzmolony w pośpiechu list ciotki Clary, zadał kilka krótkich pytań, po czym zadzwonił na Trimble’a, by mu zakomunikować, że panna Haddon zostanie u nich na najbliższą przyszłość.
Stanęła teraz na wskazanym miejscu i czekała z niewzruszoną miną. Nauczyła się tego, ponieważ przez lata musiała znosić wybuchy gniewu ojca, powodowane najdrobniejszymi wykroczeniami przeciwko domowej dyscyplinie.
Na podjeździe dał się słyszeć odgłos kopyt końskich. Odźwierny Paul wychylił się, aby obserwować wąski przeszklony prześwit obok frontowych drzwi, a gdy usłyszał męskie głosy, otworzył z rozmachem frontowe drzwi.
– Milordzie – Trimble wyszedł na ganek i ukłonił się. – Witamy w Dreycott Park.
W otworze drzwi, przesłoniętym częściowo plecami kamerdynera mignęły Linie sylwetki koni – srokaty zad szarego, zakończony długim białym ogonem i łuk szyi czarnego, na którego grzbiecie piętrzyły się owinięte nieprzemakalną płachtą bagaże. Szary koń przesunął się i Lina mogła przelotnie zobaczyć jeźdźca. Zakurzony płaszcz spływał na zad konia, wysokie buty bez ostróg zwisały ze strzemion, przydługie włosy koloru wypolerowanego mahoniu wysuwały się spod otoczonego szerokim rondem kapelusza. Zsunął się z siodła i chociaż pole obserwacji ograniczało się do wąskiej szpary między sylwetką kamerdynera a kolumną portalu, Lina zauważyła, że zrobił to z lekkością wysportowanego mężczyzny.
Trimble wycofał się do holu, by wpuścić do środka nowego pana domu. Lina umiejscowiła wzrok na takiej wysokości, by nie patrzeć w oczy nowego lorda Dreycotta. Załzawione, starcze spojrzenie poprzedniego lorda nie wprawiało jej w zakłopotanie, ale gdy spoczywały na niej dłużej niż przez chwilę oczy obcego mężczyzny, serce biło na alarm, zaciskała kurczowo dłonie i narastała w niej chęć ucieczki. Wiedziała, że musi opanować tę reakcję, inaczej dziedzic majątku pomyśli, że ona ma coś do ukrycia.
Rozwiane poły płaszcza wypełniły otwór drzwiowy, energiczne kroki zadźwięczały na posadzce. Pewność siebie wchodzącego wynikała raczej z jego natury niż z chęci manifestowania prawa własności. Lina stwierdziła, że jej wzrok sięga nonszalancko zawiązanego fularu. Był wyższy, niż się spodziewała.
– Milordzie. – Trimble odkaszlnął cicho, odbierając od przybyłego kapelusz i rękawiczki. – Proszę pozwolić, że w imieniu całej służby złożę jaśnie panu kondolencje w związku ze stratą stryja. Jestem Trimble.
– Pamiętam – szeroko uśmiechnął się lord Dreycott, odsłaniając białe zęby kontrastujące z opalenizną twarzy. – Cieszę się, że was znowu widzę, Trimble. Ileż to lat?
– Rzeczywiście, milordzie, wiele. A to jest – odwrócił się ku Linie – panna Haddon, gość zmarłego jaśnie pana.
Lina dygnęła.
– Nie wiedziałem, że w naszej rodzinie są jacyś Haddonowie.
Miał niski i dźwięczny głos, z lekką cudzoziemską intonacją. Wydawał się naprawdę zaskoczony.
– Nie jestem spokrewniona z pańską rodziną, milordzie – odezwała się Lina. Bądź przekonująca i szczera, powiedziała sobie w duchu. Niech uwierzy, że nie sprawisz mu kłopotów, a przeciwnie, możesz być użyteczna.
– Lord Dreycott był starym przyjacielem ciotki, z którą mieszkałam. Gdy moja krewna zachorowała, był tak uprzejmy, że udzielił mi gościny. Pełniłam rolę gospodyni i osoby do towarzystwa przez ostatnich siedem tygodni.
– Ach, tak. Nie potrafiłem przewidzieć daty powrotu do kraju. Ze swoim plenipotentem skontaktowałem się tak szybko, jak to było możliwe. Powiadomił mnie o śmierci stryja, ale dopiero w dniu uroczystości żałobnej. Natychmiast dosiedliśmy koni i wyruszyliśmy.
– Jechaliście z Londynu bez odpoczynku, milordzie? – Lina aż nadto dobrze pamiętała swoją podróż dyliżansem, który nieśpiesznie pokonywał ponad sto czterdzieści mil.
– Tak. Konie były wypoczęte, a poza tym są przyzwyczajone do długich dystansów.
Z zewnątrz doszedł odgłos krzątaniny. To stajenni przyszli po konie, by je odprowadzić do stajni. Człowiek, który przyjechał z lordem Dreycottem, podążył za nimi. Dreycott odwrócił głowę, więc Lina zaryzykowała i podniosła wzrok. Ujrzała długie włosy, ogorzałą od słońca skórę, szczupłą i wysoką sylwetkę.
– Zapewne zechce pan, milordzie, udać się do swoich pokojów. Czy mam ulokować w pobliżu pańskiego służącego? – zapytał Trimble, pomagając nowemu chlebodawcy zdjąć ciężki płaszcz.
– Gregor nie jest służącym, lecz towarzyszem podróży. Moją garderobą niech zajmie się któryś z lokajów.
Gdzie podróżował lord Dreycott? – zastanawiała się Lina. Próbowała przypomnieć sobie, co opowiadał sędziwy stryj o swoim spadkobiercy. „Zamiłowany podróżnik, jakim ja kiedyś byłem. Jedyny zdolny do wykrzesania z siebie jakiejś oryginalnej myśli, lecz nicpoń i niepoprawny chłopak! Nigdy go nie widuję. Pisze, ale ma tyle przyzwoitości, by nie przyjeżdżać i węszyć, kiedy otrzyma spadek”. To nie chłopak, pomyślała, a mężczyzna. Czy okaże się skłonny jej uwierzyć?
– Mam nadzieję, że pokoje, które przygotowaliśmy, zadowolą pana, milordzie – odezwała się tonem gospodyni. Uznała, że w tej roli będzie się czuła najbezpieczniej. – My... to znaczy ja... starałam się uporządkować apartament pana barona, ale wciąż jest zagracony.
Po pogrzebie Lina spróbowała uładzić apartament, ale prędko się poddała. Każde wolne miejsce pokrywały stosy książek i zwoje map. Z tekturowych teczek i pudeł wprost wylewały się papiery i Lina wiedziała, że nie powinna ich dotykać dopóty, dopóki nie przejrzą ich spadkobierca i plenipotent. Obrazu dopełniały częściowo rozpakowane skrzynie z antykami i retorty z wysuszonymi substancjami, pozostałościami po zaniechanych przed laty doświadczeniach chemicznych.
– Moje rozumienie komfortu jest także oryginalne. Potrafię spać na desce i dość często mi się to zdarzało, panno Haddon – oświadczył lord Dreycott. – Zje pani ze mną kolację dzisiaj wieczorem? – zagadnął nieoczekiwanie.
– Milordzie, jestem gospodynią. Czy wypada...
– Była pani gościem mojego stryjecznego dziadka, prawda? A teraz jest pani moim, więc jak najbardziej wypada.
– Dziękuję, milordzie.
Wiedziała, że nie powinna mu się sprzeciwiać, chociaż raził ją ten nieznoszący sprzeciwu ton. Potrzebowała wyrozumiałości i akceptacji z jego strony do czasu, aż od ciotki Clary przyjdzie wiadomość, że niebezpieczeństwo minęło i może wracać. Dlaczego ciotka wciąż milczała? – zastanawiała się Lina. Przecież wiadomość o śmierci lorda Dreycotta musiała znaleźć się we wszystkich londyńskich gazetach. Lina nie ośmieliła się napisać do ciotki, gdyby bowiem Makepeace przechwycił list, dowiedziałby się ze stempla pocztowego, gdzie się schroniła. Byłoby dobrze, pomyślała, żeby postarać się umocnić swoją pozycję w Dreycott Park, bo gospodynię można zwolnić w każdej chwili. Jak skłonić lorda Dreycotta, by uszanował zobowiązanie podjęte przez stryjecznego dziadka? Zaproszenie do zjedzenia razem kolacji mogłoby być krokiem w tym kierunku.
Linę opadły wyrzuty sumienia. Oczekiwała od nowego właściciela, żeby udzielił schronienia osobie ukrywającej się przed prawem. Stary baron znał prawdę, lecz chronił Linę powodowany dawnym sentymentem do jej ciotki. Młody lord Dreycott zapewne bez skrupułów zawiadomiłby lokalnego sędziego, gdyby odkrył, że ma do czynienia z osobą oskarżoną o kradzież drogocennego klejnotu. Albo stanie przed sądem i zostanie skazana, albo z kilkoma gwineami w kieszeni ucieknie w nieznane, tracąc na zawsze kontakt z ciotką. Wobec takiej alternatywy nieczyste sumienie wydawało się niewygórowaną ceną za szansę na bezpieczeństwo, choćby nikłą.
Quinn przyglądał się młodej kobiecie z rosnącym zainteresowaniem. Co skłoniło stryjecznego dziadka do przyjęcia pod dach tej skromnisi? Włosy ściągnęła w ciasny węzeł na karku, czarna suknia sięgała niemal pod brodę i zakrywała pantofle. Simona otaczała zasłużenie aura skandalisty; kolejne rajskie ptaki utrzymywał aż do zaawansowanej siedemdziesiątki. Czy ta dziewczyna była jego córką, owocem ostatniego związku przed wycofaniem się do wypełnionej eksperymentami naukowymi egzystencji na wsi?
Raczej nie. Nie przypominała Ashleyów z ich aroganckim nosem, który widział, ilekroć spojrzał w lustro. Latorośl Simona nie miałaby takiego ślicznego, prostego noska jak ta młoda kobieta. Zdecydowany podbródek mogłaby odziedziczyć po starym, lecz nie te błękitne oczy i blond włosy. To nie była naturalna córka Simona Ashleya, zmarłego barona Dreycotta.
– A więc spotkamy się na kolacji, panno Haddon – powiedział.
W odpowiedzi dygnęła z oczami utkwionymi w jego obojczyku. To był zupełnie normalny obojczyk, nie zasługiwał na tak uważną obserwację.
– O której godzinie mamy podać, milordzie?
– O siódmej, jeśli to pani odpowiada, panno Haddon.
Gdy się poruszyła, Quinn usłyszał szelest jedwabiu i zmarszczył brwi. Spędził właśnie rok na Bliskim Wschodzie i znał się na jedwabiach. Tak szeleścił kosztowny, cienki jedwab. Quinn uważniej przyjrzał się prostej, czarnej sukni wykończonej gołębiego koloru kołnierzykiem i mankietami. Była uszyta z materiału bardziej stosownego w sali balowej niż w holu wiejskiej rezydencji.
Zatrzymał wzrok na połyskliwych włosach koloru rozświetlonego słońcem miodu, długich rzęsach kryjących intensywnie niebieskie oczy i poczuł zapach pomarańczy zmieszany z subtelną, lecz zmysłową korzenną nutą. To żadna skromnisia, zwykła gospodyni także nie, uznał. Najwyraźniej peszył ją, wyczuwał jej nerwowość jak młodej, nie do końca nawykłej do siodła klaczy. Zastanawiające i podniecające.
– Milordzie? – Trimble czekał u stóp schodów.
Quinn podążył za kamerdynerem po lśniącej marmurowej posadzce. Zanim wszedł na schody, obejrzał się. Panna Haddon znikała w otwartych drzwiach. Skromna suknia okazała się nie taka skromna, gdy jej właścicielka poruszała się, kołysząc subtelnie ciałem. Cienki jedwab przywarł na krótką chwilę do wypukłości biodra, uwidoczniając głębokie wcięcie w talii. Ten wymuszony powrót do Anglii zapowiadał się bardziej interesująco, niż można było przewidzieć, pomyślał Quinn.