Seks i dyplomacja - ebook
Seks i dyplomacja - ebook
Po ostatnim zawodzie miłosnym Rowena przyrzekła sobie unikać polityków. Mimo to okazuje się nieodporna na urok angielskiego dyplomaty, Colina Middlebury’ego, który współpracuje z jej ojcem, senatorem. Ten ostatni żąda, by Colin trzymał się z daleka od jego córki. Dyplomacie zależy na poparciu senatora, ale zakazany owoc kusi, zwłaszcza że zakaz dotyczy kobiety tak pięknej i seksownej jak Rowena. Cóż w tym złego, że ją bliżej pozna?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1099-7 |
Rozmiar pliku: | 740 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rowena Tate straciła resztki cierpliwości, kiedy Margaret Wellington, asystentka ojca, przestrzegła ją:
– Kazał ci przekazać, że zaraz tu będzie.
– I…? – Rowena zawiesiła głos, domyślając się, że asystentka coś przed nią ukrywa.
– I tyle – ucięła Margaret.
– Słabo kłamiesz. Jeszcze gorzej niż ja.
Margaret westchnęła ze współczuciem.
– Miałam ci przypomnieć, żebyś nie przyniosła mu wstydu.
Rowena oddychała głęboko, z trudem tłumiąc złość. Dziś rano ojciec poinformował ją mejlem, że chce pokazać swojemu nowemu gościowi przedszkole. Zażądał – bynajmniej nie poprosił, bo pan senator Tate o nic nigdy nie prosił – by się przygotowała na jego wizytę. Jednocześnie zasugerował (nie po raz pierwszy, odkąd objęła zarządzanie jego ukochanym projektem), że wciąż jest nieprzewidywalna, nieodpowiedzialna i że do niczego się nie nadaje. Dla niego na zawsze pozostanie leniwą nieudacznicą.
Wyjrzała przez okno gabinetu. Na podwórku bawiły się dzieci. Po pięciu dniach nieprzerwanej ulewy wreszcie wyjrzało słońce, a termometry wskazywały dwadzieścia pięć stopni – w lutym to norma w południowej Kalifornii. Przedszkolaki z radością rozpierzchły się na placu zabaw, dając upust energii zgromadzonej podczas kilku dni spędzonych w zamknięciu.
Lubiła patrzeć na roześmiane dziecięce buzie, choć dopóki nie urodziła syna, dzieci niewiele ją obchodziły. Dziś nie umiała sobie wyobrazić lepszego zawodu. Wiedziała, że jeśli nie będzie ostrożna, kochany ojczulek i to jej odbierze.
– Nigdy mi nie zaufa, co?
– Przecież cię zrobił dyrektorem.
– Trzy miesiące temu, a wciąż pilnuje mnie jak policjant. Czasami mam wrażenie, że tylko czeka na jakiś błąd. Wtedy z czystym sumieniem mi powie: „A nie mówiłem!”.
– Nieprawda. On cię kocha, Row. Tylko nie wie, jak to okazać.
Margaret była asystentką senatora od piętnastu lat. W zasadzie należała do rodziny i jako jedna z niewielu rozumiała zawiłość jego relacji z córką. Była z nimi jeszcze, zanim matka Roweny, Amelia, uciekła w siną dal razem z protegowanym senatora. To był koszmarny skandal. A ludzie mieli czelność się dziwić, że Rowenie odbija palma!
Odbijała palma, poprawiła się w myśli.
– Kto tym razem? – zwróciła się głośno do Margaret.
– Dyplomata brytyjski. Wiem o nim tylko tyle, że namawia senatora do wspierania międzynarodowej umowy o zwalczaniu przestępczości internetowej. I podobno ma tytuł szlachecki.
Ten drobny szczegół zapewne przypadł tatusiowi do gustu.
– Dzięki za ostrzeżenie.
– Powodzenia, skarbie.
Rozległ się dzwonek. Rowena niechętnie podniosła się z fotela i zdjęła poplamiony farbami fartuch, który włożyła na poranne zajęcia z plastyki. Wyszła na podwórko otworzyć bramę. Pilnowała, żeby ją zamykać po każdym wejściu lub wyjściu. Nigdy za wiele ostrożności, zważywszy na fakt, że senator był bogaty i wpływowy, a przedszkole mieściło się na terenie jego prywatnej posiadłości.
Pod bramą czekał ojciec. Miał na sobie strój do gry w golfa i uśmiechał się sztucznie, jak przystało na zawodowego polityka. Obok niego stał mężczyzna. Rowena zatrzymała na nim wzrok. O kurczę.
Gdy Margaret wspomniała o dyplomacie brytyjskim, Rowena wyobraziła sobie podstarzałego łysiejącego dżentelmena, którego ego jest tak wielkie jak jego konto w banku szwajcarskim. Tymczasem stojący przed bramą mężczyzna był na oko w jej wieku i wcale nie sprawiał wrażenia zarozumiałego. Miał starannie przystrzyżone włosy w kolorze dojrzałej pszenicy, zgodnie z modą lekko zmierzwione nad czołem. I przeszywał ją wzrokiem. Przynajmniej takie miała wrażenie, patrząc w jego intensywnie błękitne tęczówki. I jeszcze te rzęsy, gęste i długie, za które każda kobieta oddałaby duszę. Może i miał tytuł szlachecki, ale zadbany kilkudniowy zarost i niewielka blizna przecinająca lewą brew nadawały mu lekko łobuzerski wygląd.
Hej, przystojniaku, odezwała się w niej dawna flirciara. Nic z tego. Teraz była kobietą po przejściach. Przekonała się na własnej skórze, że zabójczo atrakcyjni panowie przynoszą paniom najwięcej kłopotów. I niestety najwięcej przyjemności. Biorą to, na co mają ochotę i bez skrupułów odchodzą w poszukiwaniu nowej ofiary. Tak było w przypadku ojca jej syna. Rowena wstukała kod i brama się otworzyła.
– Kochanie, poznaj Colina Middlebury’ego – odezwał się senator. „Kochanie”. Tak się do niej zwracał w chwilach, gdy odgrywał rolę dobrego tatusia. – Colinie, to moja córka, Rowena.
Mężczyzna zatrzymał na niej oczy i posłał jej coś w rodzaju lekko ironicznego uśmiechu.
– Panno Tate. – Mówił lekko zachrypniętym głosem z akcentem charakterystycznym dla wyspiarzy. – Miło mi panią poznać.
Ależ skąd! Cała przyjemność po mojej stronie! Zerknęła na ojca, który patrzył na nią ostrzegawczym wzrokiem: „Ani mi się waż!”.
– Panie Middlebury, witamy w Los Angeles. – Kurtuazyjnie wyciągnęła dłoń.
– Mam na imię Colin. – Uniósł znacząco brwi i znów lekko podniósł kąciki ust. Gdy ich ręce się zetknęły, przebiegł ją dreszcz.
Już dawno żaden mężczyzna tak na nią nie działał. Ojciec zazwyczaj zapraszał do domu starszawych polityków o wilgotnych dłoniach i rozbieganych oczkach, potwornie nudnych. Na kilometr biło od nich przekonanie, że nie oprze im się nic, co się rusza i ma cycki.
– Colin zatrzyma się na dwa lub trzy tygodnie w rezydencji. Pracujemy nad traktatem, który chcę przepchnąć w kongresie – oznajmił ojciec.
Odgrywanie roli miłej gospodyni, gdy w rzeczywistości zgrzytała ze złości zębami, było nie do zniesienia. Nie cierpiała tego obowiązku. No ale kiedy gościem jest ktoś taki jak Colin Middlebury? Nawet gdyby się okazał ostatnim draniem, to co z tego? Przynajmniej jest na czym oko zawiesić.
Ojciec rozejrzał się po placu zabaw.
– Gdzie mój wnuk?
– Ma zajęcia z logopedą – odparła. Sale przedszkolne zostały przysposobione dla dzieci z zaburzeniami i zaopatrzone w sprzęt do wszelkiego rodzaju terapii. Dzięki temu jej syn, Dylan, był pod stałą opieką specjalistów, a ona w spokoju wypełniała obowiązki dyrektora. Założenie przedszkola integracyjnego było genialnym pomysłem. Naturalnie, ojca.
– Kiedy skończy? Chciałbym, żeby Colin go poznał.
Spojrzała na zegarek.
– Jeszcze pół godziny.
– Wobec tego innym razem – wtrącił Colin. – Roweno, wybierasz się z nami na kolację do Estaveza?
No jasne! Z przyjemnością. Jednak spojrzenie ojca nie pozostawiło żadnych wątpliwości.
– Następnym razem – odparła szybko.
– Colin, chodźmy już – ponaglał senator. – Pokażę ci przedszkole.
– Świetnie. – Colin sprawiał wrażenie zainteresowanego propozycją. Może przez ten brytyjski akcent?
– Rozpocząłem realizację tego projektu niecałe dwa lata temu – obwieścił z dumą senator.
Oczywiście nawet się nie zająknął na temat roli, jaką w tym przedsięwzięciu odegrała jego córka.
– Hej, Row! – rozległ się głos, kiedy mężczyźni zniknęli w budynku.
Na placu zabaw Patricia Adams, asystentka Roweny, a także najlepsza przyjaciółka, pilnowała dzieci. Rowena spojrzała w jej stronę i wtedy Patricia powachlowała się ręką, jakby miała zemdleć z wrażenia, a z jej rozdziawionych ust popłynął niemy okrzyk zachwytu.
– Ale facet!
Nie minęło kilka minut, gdy ojciec i Colin wyszli z przedszkola. Senator był wyraźnie wzburzony.
– Ktoś zapomniał zetrzeć farbę ze stołów. Spójrz, Colin ubrudził sobie spodnie. – Ojciec panował nad głosem, ale w środku kipiał ze złości.
Colin w przeciwieństwie do niego chyba nie przejmował dużą różowawą plamą na lewej nogawce spodni.
– Nic się nie stało – zapewnił.
– To zmywalna farba – wyjaśniła Rowena. – Trochę mydła z wodą i nie będzie śladu. Betty, nasza gosposia, wyczyści spodnie. Ale jeśli się okaże, że się zniszczą, zrekompensuję stratę.
– To nie będzie konieczne – odparł Colin.
– Colinie, wybacz. – Ojciec znów przylepił do twarzy uśmiech wytrawnego polityka. – Chcę z córką zamienić słówko na osobności.
Tylko nie to! Znowu?! Niechętnie ruszyła za ojcem. W korytarzu stanął z nią twarzą w twarz i syknął:
– Roweno, prosiłem cię tylko o jedno. Miałaś przygotować przedszkole na wizytę. Czy to doprawdy taki wielki problem zetrzeć farbę ze stołu? Colin jest hrabią, na miłość boską! I do tego bohaterem wojennym. Żeby go tak haniebnie potraktować? To skandal!
Jeśli rzeczywiście był bohaterem wojennym, na pewno widział gorsze rzeczy niż plama na spodniach. Oczywiście, tę uwagę zatrzymała dla siebie.
– Przepraszam za to niedopatrzenie. Musieliśmy przeoczyć tę farbę. Następnym razem będę bardziej uważała.
– Jeśli w ogóle będzie następny raz. Jak mam oczekiwać, że poradzisz sobie z opieką nad dziećmi, skoro nie umiesz nawet wyczyścić stołu?
– Przepraszam – powtórzyła, bo nic innego nie przychodziło jej do głowy.
– Po tym wszystkim, co zrobiłem dla ciebie i Dylana… – Potrząsnął ostentacyjnie głową, jakby zabrakło mu słów, by opisać jej arogancję i egoizm. Potem, dla lepszego efektu, wybiegł jak burza z budynku.
Oparła się o ścianę, zła i sfrustrowana. I zraniona do żywego. Ojciec jej nie złamie. Może ją znieważać, ile chce, ale ona zawsze w końcu się podniesie.
– Hej, Row! – W drzwiach stanęła Patricia. – Wszystko w porządku?
– Tak. Nic mi nie jest. – Uśmiechała się smutno.
– Słyszałam o tej plamie. To moja wina. Miałam sprawdzić, czy April dobrze wytarła stoły, ale zapomniałam. Wiem, że senator ma fioła na punkcie porządku, zwłaszcza kiedy zaprasza nowych gości. Przepraszam.
– Tricia, jeśli nie plamę z farby, na pewno znalazłby coś innego. Już się przyzwyczaiłam.
– Nie powinien cię tak traktować.
– Dałam mu nieźle popalić.
– Ale zmieniłaś się, Row. Wyszłaś na prostą.
– Nie udałoby mi się bez jego pomocy. Wiele zrobił dla mnie i dla Dylana.
– On chce, żebyś tak właśnie myślała. Poradziłabyś sobie i bez niego.
Chciała w to wierzyć, ale przecież już raz zamieniła swoje życie w piekło.
– Pamiętaj, że moja propozycja jest wciąż aktualna. W razie czego możesz pomieszkać u mnie przez jakiś czas.
Aha. I wtedy wielki senator na zawsze wymazałby ją z pamięci. Skąd wzięłaby pieniądze na leczenie Dylana? Ojciec miał na nią haka. Nie zawahałby się odebrać jej syna. Słyszała tę groźbę milion razy i się jej bała.
– Nie mogę, Tricia. Ale jestem ci wdzięczna.
Sama, przez głupotę i lekkomyślność, zamieniła swoje życie w chaos. Teraz sama musi poukładać je na nowo.
Colin nigdy nie przykładał wagi do plotek. Plotki są jak choroba zakaźna: rozprzestrzeniają się szybko i skutecznie. Nie omijają nikogo, a zwłaszcza rodziny królewskiej, włączając nawet tych najdalszych krewnych. Dlatego wolał wyrobić sobie własne zdanie na temat córki senatora, mimo że oczywiście dotarły do niego różne pogłoski. Może coś mu umknęło, ale Rowena Tate wywarła na nim dobre wrażenie. Zresztą, nawet gdyby miała dwie głowy i kopyta zamiast nóg, i tak zachowywałby się wobec niej szarmancko.
To była pierwsza misja dyplomatyczna Colina. W kraju ostrzegano go, że w kontaktach z amerykańskimi politykami, zwłaszcza tak potężnymi i wpływowymi jak senator Tate, musi mieć oczy dookoła głowy. Senator był typem człowieka, który lubił postawić na swoim. Kiedy lobbował na rzecz nowej ustawy, koledzy po fachu natychmiast robili to samo. Rodzina królewska liczyła, że dzięki staraniom Colina traktat o wspólnym zwalczaniu przestępczości internetowej niebawem wejdzie w życie.
Po obu stronach Atlantyku działały profesjonalnie zorganizowane hackerskie grupy przestępcze. Traktat miał zagwarantować narzędzia prawne, które umożliwią postawienie winnych przed sądem.
To właśnie dzięki hackerom media namierzyły nieślubną córkę prezydenta Morrowa. Jakby tego było za mało, wiadomość gruchnęła podczas balu inaugurującego jego prezydenturę w obecności rodziny, przyjaciół i celebrytów. Ariella Winthrop, córka prezydenta z nieprawego łoża, stała zaledwie kilka kroków od biologicznego ojca. Dziennikarze zacierali ręce z uciechy, a administracja USA niezwłocznie przystąpiła do rozmów nad traktatem. Interesy Zjednoczonego Królestwa miał reprezentować Colin Middlebury.
Był już w połowie drogi do rezydencji, kiedy dogonił go zdyszany senator.
– Jeszcze raz najmocniej przepraszam – wysapał.
– Już mówiłem, że nic się nie stało.
– Rowena miała w przeszłości problemy. To żaden sekret. Bogu dzięki, wyszła z tego.
Mimo to senator trzyma córkę na krótkiej smyczy. Żeby tak się zdenerwować z powodu plamy na spodniach? Przesada.
– Chyba każdy ma na swoim koncie jakieś wpadki – bagatelizował Colin.
Senator milczał przez chwilę.
– Czy mogę być z tobą szczery, Colinie?
– Oczywiście.
– Podobno cieszysz się opinią kobieciarza.
– Doprawdy?
– Nie zamierzam tego wykorzystywać przeciw tobie – zapewnił senator. – Twoje życie, twoja sprawa.
Colin nie mógł zaprzeczyć. Miał wiele kochanek, ale na pewno nie był draniem. Nie umawiał się z kobietami, dopóki nie stało się dla nich jasne, że nie interesuje go stały związek. Nigdy niczego im nie obiecywał.
– Senatorze, moja rzekoma sława kobieciarza wydaje się nieco przesadzona.
– Jesteś w kwiecie wieku. Nic dziwnego, że korzystasz z życia.
Colin domyślał się, że jest jakieś „ale”.
– W normalnych okolicznościach w ogóle nie poruszałbym tego tematu, ale zaprosiłem cię do siebie i chcę powiedzieć, że w tym domu obowiązują żelazne zasady. Oczekuję, że się do nich zastosujesz.
Żelazne zasady?
– Moja córka bywa bardzo… impulsywna i padała ofiarą oszustów, którym się wydawało, że w ten sposób do mnie dotrą. Krótko mówiąc, wykorzystywali ją bez skrupułów.
– Senatorze, zapewniam, że…
– O nic cię nie oskarżam. – Wyciągnął ręce w obronnym geście.
Sęk w tym, że właśnie tak to zabrzmiało.
– Ostrzegam tylko, że dopóki mieszkasz z moją córką pod jednym dachem, nie wolno ci jej tknąć.
No cóż, nie dało się tego ująć jaśniej. Troskliwy tatuś wyłożył kawę na ławę.
– Czy mogę liczyć na ciebie, synu?
– Oczywiście. – Colin nie wiedział, czy powinien się czuć znieważony, ubawiony, czy raczej współczuć senatorowi. – Przyjechałem tu pracować nad traktatem.
– W takim razie – oświadczył senator z uśmiechem – nie traćmy czasu.