- promocja
Sekta - ebook
Sekta - ebook
Co musi się stać, żeby człowiek zmienił się w potwora?
Jesień 2020 roku. Nadkomisarz Rędzia prowadzi sprawę morderstwa: w opuszczonych pomieszczeniach piwnicy jednego ze szczecińskich szpitali odnalezione zostają zwłoki salowego, który zniknął z dyżuru kilkanaście dni wcześniej.
Okazuje się, że może mieć to związek z tajemniczym zniknięciem pacjenta oddziału neurochirurgii, który latem tego roku jako NN trafił do szpitala po ciężkim pobiciu.
Charakterystyczna, śmiertelna rana, jaką zadano ofierze, wskazywać może na związek ze sprawą innego zabójstwa prowadzoną przez szczecińską policję.
To jednak nie koniec łańcucha zbrodni, a kolejne, wyjątkowo koszmarne morderstwo wywraca wszystkie ustalenia do góry nogami.
Czy komisarzowi uda się powstrzymać falę wstrząsających zbrodni, zanim będzie za późno?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-470-9 |
Rozmiar pliku: | 1 010 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
maj 2018
– Jak było w pracy?
– Jak zwykle. Znów boli mnie głowa.
– To ta chemia. Wdychasz to wszystko, więc nic dziwnego, że boli cię głowa. No i jesteś przemęczony. Pamiętaj, ile masz lat.
Zamknął oczy.
– Nie pamiętam drogi do domu, wiesz? – powiedział. – Nie pamiętam niczego, co działo się po drodze…
– A o czym wtedy myślałeś?
– O wszystkim naraz. O tobie też…
– Hmm… – Uśmiechnęła się i spuściła skromnie oczy. – Miły jesteś.
Uwielbiał, gdy tak robiła. Czuł wtedy, że jest wyłącznie jego, że nigdy nie ośmieli się spojrzeć na innego, a nawet nie tyle ośmieli, ile po prostu nie przyjdzie jej to do głowy. To niewłaściwe. Tak się nie robi swojemu mężczyźnie. Nigdy.
– Tylko dla ciebie oddycham, wiesz? – Ujął jej drobną, szczupłą dłoń.
Spod cienkiej skóry prześwitywały błękitne sploty żył. Naczynia oplatały ścięgna, tworząc pod skórą wybrzuszenia przywodzące na myśl topografię delty ogromnej rzeki. Ale nie chciał jej tego mówić. I tak cierpiała fizycznie, nie mógł dodawać jej bólu. Nie jej.
– To dlatego nic nie pamiętasz – stwierdziła wesoło. – Syndrom motorniczego. Automatyzm. Ciągle cię nie ma, spędzasz poza domem kawał życia…
– Muszę pracować, kochanie. Pamiętaj, że robię to również dla ciebie. A może nawet przede wszystkim dla ciebie…
– Wiem, ale chodzi mi o to, że robisz to automatycznie, poświęcając temu tylko tyle uwagi, żeby tę pracę dobrze wykonać. A jej resztę skupiasz na ważniejszych rzeczach. Na przykład na mnie. – Uśmiechnęła się.
– Co ty we mnie widzisz? – zapytał.
– Spokój i oparcie. Wytrwałość i silną wolę. I wiem, że mnie kochasz nad życie. Że zawsze ze mną będziesz.
– To prawda – przytaknął. – I to, że cię kocham nad życie, też.
– Chyba już czas na zastrzyk?
Spojrzał na zegarek.
– Tak, oczywiście… Najwyższy.
Stół zastawiony był buteleczkami, leżały na nim strzykawki, gaziki, staza, środki dezynfekujące. Tak było łatwiej. Kiedyś nieostrożnym ruchem przewrócił wózek, na którym zwykle był cały sprzęt, obecnie mu to nie groziło. Zastrzyk przygotował już wcześniej, teraz wystarczyło go tylko zrobić. Delikatnie poklepał jej dłoń ze skłutymi żyłami i zdecydowanie wbił igłę, a potem nacisnął tłok.
– Masz wprawę. – Oczy żony uśmiechnęły się przyjaźnie, usta nie mogły im towarzyszyć, bo były ściągnięte bólem.
– Już trochę czasu to ćwiczymy, co? – Również się uśmiechnął, bo co innego mógł zrobić.
Odłożył strzykawkę i delikatnie wytarł gazikiem odrobinę bezbarwnego płynu, który został na skórze.
– Obejrzymy coś w telewizji? – zapytał, gasząc światło w pokoju.
Zrobiło się ciemno. Tu zawsze było ciemno, niezależnie od pory dnia.
– Pewnie. Tylko nic krwawego, dobrze? Może Planete? Jakiś dokument?
Też miał ochotę na coś mądrego. Chyba oboje dość mieli sieczki, którą karmiła ich niemal każda stacja.
Sięgnął po pilota, włączył telewizor i zaczął przeskakiwać po kanałach. Kątem oka zerkał, jak rozdzielane ciemnością obrazy migają kolorowymi refleksami na szarej twarzy żony. Dodawały jej na moment życia, a potem znikały zastąpione po chwili kolejnymi. Zatrzymał się na TVP Kultura.
– Może być? – zapytał.
– A co to?
– Dokument o jakiejś grupie artystycznej. Zostawić?
– Tak – szepnęła, przymykając powieki i lekko kiwając głową, tak lekko, że nie był nawet pewny, czy to skinienie, czy mignięcie cienia podbródka na szyi. – Może być.
Chcieliśmy być w opozycji, totalnej kontrze, rozumiesz to? W totalnej kontrze do wszystkiego. Byliśmy za młodzi, żeby obalać komunę, za starzy, żeby ogarniać cyberprzestrzeń, taką, jaką objawił wszystkim Matrix, który dziś już też jest przestarzały. Byliśmy gdzieś pomiędzy. Czyli tak naprawdę nigdzie. Pokolenie X, Y, Z, JPII, chuj z tym, my mieliśmy na to wszystko wywalone. My, humaniści, trochę zagubieni w świecie, z głowami w chmurach, chcieliśmy znaleźć własne miejsce i zmienić świat po swojemu, chcieliśmy… Chociaż… Nie, my chyba nie chcieliśmy niczego zmieniać. My mieliśmy tę zdrową świadomość, że nie zawróci się rzeki, zwłaszcza rzeki szerokości Odry przepływającej przez Szczecin, w którym spędzaliśmy wesoły studencki czas. Wiedzieliśmy, że nie da się zawrócić rzeki nawet u źródła, kiedy jest szerokości strumyka, bo to bez sensu, właśnie dlatego, że się nie da. Rozumiesz? My tylko chcieliśmy pokazać wszystkim, że płynięcie pod prąd, zamiast z prądem jak byle gówno, jest możliwe. I o wiele ciekawsze. Twórcze. Rozwojowe. Sprawcze, rozumiesz to? I jeszcze chcieliśmy, rozumiesz, pokazać im wszystkim, jaki ten pieprzony świat jest, kurwa, bez sensu. Dlatego na US-ie powstał HA!TAK. To był tylko po części ruch literacki, literatura z racji profilu studiów była naturalnym środkiem ekspresji. Ale wśród nas byli też plastycy, filozofowie, ludzie muzyki, z innych ośrodków akademickich, z korzeniami w Pomarańczowej Alternatywie, Totarcie i cholera wie czym jeszcze, rozumiesz? I dlatego byliśmy interdyscyplinarni, robiliśmy wszystko: performance’y, happeningi, wjeżdżaliśmy na spotkania literackie i robiliśmy tam prowokacje, totalną siarę. Chcieliśmy, żeby dadaizm i surrealizm, którymi się jawnie inspirowaliśmy, były jednak przy naszym stylu grzeczną zabawą. My nie przekraczaliśmy granic, my ich po prostu nie uznawaliśmy i nie mieliśmy. I to był właśnie nasz głos. Miał się odbijać echem od szklanych fasad biurowców, miał sprawiać, żeby pękały, żeby na ulice sypało się szkło. Krzyczeliśmy najgłośniej, jak tylko potrafiliśmy. Rozumiesz to?
– Zmienimy jednak na coś innego? – zapytała.
– Poczekaj – szepnął, ściskając mocniej pilota, jakby bał się, że mu go zabierze, choć przecież nie mogła się ruszać.
– Interesuje cię to, naprawdę? – W jej głosie usłyszał lekkie zdumienie.
Nie odpowiedział, wpatrzony w ekran. Ciemna postać skąpana w niebieskiej poświacie czytała wiersz. Nagranie było słabej jakości, w rogu ekranu widniał napis „materiały z archiwum prywatnego Pawła Wakuły”. Widać było tylko zarys sylwetki. Poprzez szmery publiczności przebijały się wolno wypowiadane słowa:
Żyję w czasach zamiany.
Zamieniają mi ubranie na nagość,
Pamięć narodu na pamięć w telefonie,
Podstępem przemieniają mnie w siebie,
Ci młodzi, przekonani, że nie będą starzy,
Ci młodzi, co nie urwą łba hydrze,
Ani nie zduszą centaurów.
Miast odnawiać oblicze tej ziemi,
Miast wprowadzać nowy ład,
Czy choć ciskać brukiem w kordony,
Pokazują w sieci swoje kutasy i pizdy.
– Co to za bełkot?
– To wiersz, kochanie.
– Wiersz?
– Zależy, jak na to spojrzeć. – Uśmiechnął się, wpatrzony w ekran. – Sztuka, prawdziwa sztuka jest niejednoznaczna. A wtłoczenie sztuki w jakieś ramy zawsze w końcu oznacza jej upadek. I śmierć.
– Takich słów nie używa się w sztuce – zwróciła uwagę. – Wiersz jest o miłości, o uczuciach, o pięknie świata, a nie o, za przeproszeniem, kutasie. O, popatrz! – Roześmiała się. – Popatrz tylko. Czy to jest sztuka?
Zobaczył, jak na scenie zapala się światło, mężczyzna z kartką w ręku odwraca się i widać wyraźnie, że jest nagi. Białą skórę na klatce piersiowej i podbrzuszu porastało trochę nędznych włosków, zbitych w kępki. Był młody, szczupły, wręcz chudy, genitalia zostały wypikselowane przez realizatora. Kiedy się ukłonił, na widowni rozległ się śmiech i nieliczne brawa. Mężczyzna na scenie miał kamienną twarz.
On się nie śmiał. Nic nie mówił. Czuł w głowie szum. Coś się z nim działo. Czy to udar? Zerknął na żonę. Oglądała spokojnie film, lekko się uśmiechając, ten kutas i reszta wyraźnie ją rozbawiły. Założył ramiona na piersi, poprawił się na krześle i oglądał dalej, próbując się uspokoić. Poszczególne wątki historii HA!TAK-u rozdzieliły się i autor filmu podążał każdym z nich po kolei. Jednym z jej bohaterów przybyło zmarszczek, tłuszczyku i siwizny, inni zniknęli w ogóle. W pewnym momencie poczuł, jak robi mu ciemno przed oczami. To było niczym objawienie. Wstał z krzesła jak robot, ze wzrokiem wbitym w telewizor.
– Wszystko w porządku? – Jej głos dochodził do niego jak zza ściany. – Dobrze się czujesz?
Wyschło mu w ustach, czuł kołatanie serca, a szum w głowie był już dwunastostopniowym sztormem szalejącym na całego. Plamy zimna i gorąca pełzały po jego skórze.
– Przepraszam cię na chwilę – wybełkotał i poszedł do łazienki.
Czuł na sobie wzrok żony, ale nie odwracał się. Nie chciał, żeby widziała jego twarz. Nie teraz. Sam chyba też nie chciał jej widzieć, więc zmusił się, będąc już w łazience, żeby otworzyć oczy i spojrzeć w nie w lustrze. Zobaczył nie tylko siebie, ale jeszcze kogoś. Stał za nim: ciemna postać w miękkiej poświacie telewizora wpadającej przez drzwi. Nie widział jej twarzy, ale nie musiał. Wiedział, jak wygląda.
– Myślę, że dowiedziałeś się już wystarczająco dużo… – Głos brzmiał echem w jego głowie.
Nie mylił się. Znał go. Boże, jak dobrze go znał i jak dawno go nie słyszał… Poczuł, jak w jego serce wlewa się fala zimna. Struchlał ze strachu. Nie o siebie.
– To nie ma sensu… – wydusił.
– Nie? To gdzie jest sens? GDZIE-JEST-SENS?
W pytaniu była zawoalowana groźba i coś jeszcze. Zdumienie. Jakby był zaskoczony, że można w ogóle podawać w wątpliwość jego istnienie.
– Nie wracajmy do tego. – Szept ledwo przeciskał się przez ściśniętą krtań. – Nie jestem gotowy…
– Już czas. Najwyższy czas.
– Nie. – Podniósł ręce i chwycił się za głowę. – Nie…
Nagle poczuł, jak gdzieś za oczami, w głębi czaszki, rozbłyska supernowa i jego głowa eksplodowała.1
sierpień 2020
Rędzia wracał do domu. Był z żoną; dziś odstawili chłopaków do dziadków do Stargardu, po powrocie do Szczecina zrobili duże zakupy, a w drodze do domu zahaczyli o osiedle Książąt Pomorskich, gdzie mieszkał Jarek Berdak. Berdak powoli kończył kwarantannę. Jego żona miała kontakt z osobą zakażoną koronawirusem i teraz oboje tkwili w przymusowej izolacji, zdani na łaskę sąsiadów i Rędzi. Razem z kwarantanną Berdakowi kończyły się zapasy między innymi piwa, które uwielbiał. Rędzia, jako jego najbliższy współpracownik, czuł się w obowiązku wspomóc nieformalnego partnera z zespołu przestępstw przeciwko zdrowiu i życiu Wydziału Kryminalnego KMP Szczecin, więc razem z niezbędną spożywką zawiózł mu kilka butelek wskazanych wcześniej marek. Rozumiał pasję Berdaka do złocistego trunku, więc nie widział przeciwwskazań, żeby jechać specjalnie po nie do „Elysium” w śródmieściu, gdzie pozostający w dobrej komitywie z obsługą Jarek zamawiał sobie przeróżne wynalazki z rzemieślniczych browarów z całej Polski. Bożenie się to nie podobało, chciała już wrócić do domu i dziwiła się, że nie może tego piwa kupić w Lidlu.
– Czemu nie kupujesz perfum w kiosku Ruchu? – zadał jej pytanie, którego intencją było wyjaśnienie subtelnej różnicy.
A może i nie subtelnej, w każdym razie Bożena zrozumiała.
Ściemniało się, a wciąż trwająca przebudowa węzła Łękno, który od jakiegoś czasu kojarzył się komisarzowi niemal wyłącznie z trupem kolegi z licealnej klasy, wymusiła objazd przez Ostrawicką i Reymonta.
Rędzia minął więc plac budowy, odruchowo zerkając w stronę willi Sarneckiego, potem zjechał na lewy pas skrzyżowania Wojska Polskiego z Ostrawicką i Wincentego Pola i skręcił w stronę parku Łyczywka i kawiarni „Biancafe”. Elementy zawieszenia zadudniły na powoli pogrążających się w ziemi betonowych płytach ułożonych między szynami torowiska tramwajowego, potem zaświszczały opony ślizgające się lekko po mokrym bruku ulicy. Kiedy Rędzia minął swoją dawną podstawówkę i zbliżał się do ryneczku Pogodno, zobaczył błyski. Refleksy kogutów kreśliły niebieskie mazaje na elewacjach samu i pierzei niskich budynków w zabudowie szeregowej po lewej stronie. Rędzia pomyślał, że zaraz dostanie oczopląsu.
– Coś się stało? – Bożena zmarszczyła brwi, a Rędzia tylko pokiwał głową.
Ktoś kiedyś dał mu serdeczną radę, że nie należy wpierdalać się w nie swoje sprawy. Dostał ją kilkakrotnie w ciągu swojego życia, dwa razy rada ta okupiona była bólem i utratą niedużej ilości krwi i choć Rędzia cenił dobre rady, tej jednej nigdy nie wziął sobie jakoś do serca.
Teraz też nie zanosiło się, żeby cokolwiek w tej kwestii miało się zmienić.
Zjechał na bok i zatrzymał samochód.
– Tomasz, co ty robisz? – Brwi Bożeny zmieniły pozycję na czole: teraz były niemal na jego środku.
– Sprawdzę tylko, poczekaj chwilę – mruknął i wysiadł.
Zanim drzwi się zatrzasnęły, zdążył usłyszeć coś o kimś niezastąpionym. Zgadzał się z Bożeną, ale tylko częściowo. Nie czuł się niezastąpiony. Nie miał kompleksu boga, nie wiedział wszystkiego najlepiej i nie musiał mieć kontroli nad wszystkim. Chodziło wyłącznie o to, że skoro już wlazł w to bagno, musiał konsekwentnie w nim brodzić, godząc się na pobrudzenie: wszystkie przysięgi, jakie złożył w życiu, traktował śmiertelnie poważnie. Tę policyjną również i dlatego nie był jednym z tych, którzy zapominali o tym, że są gliniarzami, natychmiast po wyjściu z pracy. Zdarzyło mu się co prawda potknięcie, jeśli chodzi o przysięgę małżeńską, ale był tylko człowiekiem.
Przecież się z tego powodu nie powiesi…
Ulica była jak wymarła, ryneczek był już nieczynny, sam przyjmował pewnie ostatnich klientów, i to takich, który snują się przy półkach z alkoholem. Rędzia zapiął kurtkę. Lato było jakieś dziwne w tym roku, jakby nie mogło się zdecydować, czy chce być wiosną, czy jesienią, w ogóle cały ten rok był jakiś do dupy i mało kogo obchodziło lato: wszyscy i tak szykowali się na drugą falę pandemii, która miała nadejść z początkiem roku szkolnego. Wypad do Chorwacji czy jakiegokolwiek kraju o cieplejszym klimacie był loterią, jeśli chodziło o kwestię powrotu.
Pogotowie musiało przyjechać dosłownie chwilę wcześniej wąskim łącznikiem od strony ulicy Grzegorza z Sanoka, bo ratownicy dopiero wyciągali z karetki wózek i deskę ortopedyczną. Rędzia miał wrażenie, że kłujące w oczy refleksy świateł karetki wpadają przez źrenice do wnętrza jego głowy i tańczą tam tarantelę. Mrużąc powieki, podszedł do miejsca, w którym na ziemi leżał nieruchomo jakiś człowiek. Był nieprzytomny, w pozycji na wznak, z rękami zgiętymi w łokciach przyciśniętych do boków, jakby zastygł w trakcie obrony przed razami oprawców. Jego twarz spowita pomarańczową poświatą latarni ulicznych co chwila zmieniała kolor na trupi malachit, kiedy omiatał ją błysk koguta. Jej rysy skryte były za maską z długich włosów zlepionych krwią. Kępy skołtunionej, zaniedbanej brody sterczały na boki. Mężczyzna był w płaszczu, którego rozpięte poły zmieszane z błotem wyglądały teraz jak wdeptana w ziemię gazeta. Pod spodem miał sweter z włóczki. Wyglądał na bezdomnego. Widok był doprawdy smutny i przejmujący. Rędzia wolał już rany od noży i rozbitych butelek u kiboli, którzy przynajmniej wiedzieli, na co się piszą. A ten był bez winy. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Oraz pięści i fleki.
– Maciusia pobili, skurwysyny. – Głos mężczyzny pochylającego nad ratownikami klęczącymi przy ofierze załamywał się z emocji.
– Jak z nim? – zapytał Rędzia jednego z ratowników.
– A pan kto?
Rędzia sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i podstawił ratownikowi pod nos swoją blachę. Metalowa gwiazda rozjarzyła się na ułamek sekundy zimnym blaskiem odbitego światła.
– Jeszcze chwila – odparł paramedyk i komisarz nie wiedział, czy ma na myśli przewidywaną długość życia ofiary, czy to, że jeszcze nie zdążyli ocenić jej stanu.
Miał nadzieję, że to drugie.
Rozejrzał się. Wszystko musiało zdarzyć się niedawno. Gdzieś daleko, od strony Mickiewicza usłyszał jęk syreny; przypuszczał, że właśnie nadjeżdża patrol.
– Pan go zna? – zapytał mężczyznę stojącego z boku; tego, który przeklinał napastników.
Nie chcąc przeszkadzać ratownikom, odszedł kawałek na bok, nacierając przy tym lekko na świadka, który odruchowo się cofnął w stronę sklepu „Społem”.
– Tak, to znaczy nie do końca, ja… Ja wiem, kim on jest, mniej więcej. – Mężczyzna najwyraźniej nie mógł się skupić. – Z samu wracałem, bo ja tu mieszkam niedaleko, i zobaczyłem, jak go tłuką. To ja zadzwoniłem na policję – dodał jeszcze takim tonem, jakby za to przepraszał. – On nie jest stąd. Wszyscy wołają na niego Maciuś, ale nie wiem, jak się nazywa ani czy ktoś go zna lepiej. Pytałem kiedyś różnych sąsiadów, wiedzą tyle, co ja. Ktoś go kiedyś widział w centrum, ktoś inny w Dąbiu, pewnie jeździł po mieście bez celu, żeby zabić czas, a tu, u nas, na Pogodnie było mu najlepiej. Jak miał lepszy dzień, odpowiedział „dzień dobry”, czasem sam się ukłonił, a jak miał gorszy, to nic nie mówił, tylko bykiem patrzył. Raz mu colę w sklepie postawiłem, bardzo lubił, dziewczyny w samie mówiły, że często bierze puszkę, zawsze coca-coli, nigdy pepsi. Pieniędzy nie miał wtedy przy sobie chyba, bo stał przy półce i wgapiał się w tę colę jak sroka w gnat. To zapytałem, czy chce; chciał. I tyle…
Potok słów wysechł i zapadła cisza.
– Ilu ich było? Sprawców? – zapytał Rędzia.
– Dwóch. Młodzi, wysocy, w czapkach z daszkiem i kurtkach z kapturem. To nie byli tutejsi, inaczej bym poznał. Kopali go, jak już leżał. Wszędzie, po całym ciele i po głowie. Jeden z nich już chciał mu nawet skoczyć na głowę, widziałem, jak się do tego szykuje, ale zacząłem krzyczeć i się wystraszyli, chociaż ja sam w strachu byłem. Wie pan, ja za duży nie jestem i raczej pokojowo nastawiony, ale na coś takiego to mi się krew wzburzyła… I uciekli w stronę Mickiewicza. Takich skurwysynów powinno się wieszać od razu na najbliższej latarni, sam im bym pętlę na szyję włożył, przysięgam.
Rędzia słuchał go i obserwował ratowników. Ich ruchy były szybkie, zgrane i pewne, mruczeli do siebie monosylabami, jakby doskonale rozumieli się bez słów i tak pewnie było. Komisarz stwierdził, że jednak woli swoją psią robotę.
– Niczego więcej pan o nim nie wie? – zapytał mężczyznę.
– Nie. Ale wie pan co? Niech pan pójdzie do Wiącków, pod sześćdziesiąt sześć „a”. Raz widziałem, jak Wiąckowa przytulała go przed drzwiami.
– Kogo? – Rędzia zmarszczył brwi i wskazał nieprzytomnego. – Jego? Przytulała?
– No wie pan. – Mężczyzna stropił się lekko. – Nie w sensie, że to jakieś in flagranti… Wiąckowie są po osiemdziesiątce. Ona to bardziej robiła jak matka, która przytula syna, zresztą on płakał wtedy, a ona głaskała go po głowie… Widziałem to zza żywopłotu, z psem szedłem.
– Wtedy też tak wyglądał? – zapytał Rędzia.
– Ma pan na myśli, że jak żul?
– Powiedzmy, że to mam na myśli. Przytulenie obcego, który wygląda jak ten pobity, wydaje mi się dość dziwne.
Mężczyzna namyślał się przez chwilę.
– Wyglądał trochę lepiej – sapnął. – Ale to było ze dwa lata temu.
– I zza tego żywopłotu, wtulonego w Wiąckową pan go tak dobrze widział?
– Nie, nie wtedy, tylko jak przebiegał obok mnie ulicą.
– Doprecyzuje pan?
– Z domu wybiegł Wiącek i zaczął wrzeszczeć, i mu wygrażać, to uciekł. Płakał, znaczy Maciuś, Wiąckowa też. Każdy by się takiego wrzasku wystraszył. Oni są jak dwa bieguny w magnesie, Wieśka to złota kobieta, to może tłumaczyć trochę to przytulanie, a Zdzisiek z kolei jest we wrzątku kąpany. Nawet nie w gorącej wodzie, tylko właśnie we wrzątku, wie pan, o co mi chodzi? Jak oni się dobrali, to ja nie mam pojęcia. Córkę jedynaczkę stracili parę lat temu i mocno ich to trzepnęło, ale kogo by nie trzepnęło, w sumie, nie?
– I dalej tu przychodził ten Maciuś? W te rejony?
– Przez jakiś czas w ogóle go nie widziałem. A ostatnio… Widywałem go tu kilka razy w miesiącu. Chyba zapomniał o tym Wiącku, w ogóle jakiś taki bardziej przymulony był. Już nie chodził tak szybko, tylko tak, jakby szedł gdzieś bez celu. Nawet nie na spacer, tylko przed siebie, tak… Bezrozumnie. Jak naćpany jakiś. Już mi się nigdy nie odkłonił.
– Dobrze. – Rędzia się rozejrzał. – Pan poczeka chwilę z boku, okej?
– Przepraszam, a czy mogę zapalić?
– Jeśli jest pan pełnoletni, to tak – walnął, na co świadek roześmiał się nerwowo.
– Nie, no wie pan, ja zdenerwowany jestem i nie wiem, czy…
– Może pan sobie zapalić, oczywiście, tylko gdzieś z boku, dobra? – rzucił Rędzia może nieco zbyt nerwowo. – I niech pan nigdzie nie ucieka. Zaraz przyjedzie patrol, wszystko im pan opowie jeszcze raz.
Zostawił świadka i podszedł do ratowników, którzy właśnie przenieśli bezwładne ciało na deskę i teraz przypinali je pasami. Pochylił się nad nimi i zajrzał mężczyźnie w twarz.
– Jak? – zapytał krótko.
Ratownik wzruszył ramionami.
– Zabieramy go na Unię.
Przy Unii Lubelskiej mieścił się duży szpital kliniczny.
– Na SOR?
– Tak, mamy zespół bez lekarza.
Rędzia wiedział, że tylko lekarz mógł podjąć decyzję o skierowaniu pacjenta bezpośrednio na konkretny oddział, w przypadku karetek z zespołem składającym się wyłącznie z ratowników pacjent trafiał na Szpitalny Oddział Ratunkowy.
– Ale nie wygląda to dobrze. – Ratownicy podnieśli deskę z ofiarą i położyli na wózku.
Kiedy wsuwali go w łoże, podwozie złożyło się z chrzęstem, a Rędzia aż się wzdrygnął na ten dźwięk.
– Dokumenty jakieś ma? – zapytał.
– Nie. Nic. Ani portfela, ani dokumentów.
Komisarz wzruszył ramionami. To oznaczało dla chłopaków z komisariatu więcej roboty i więcej czasu, który trzeba będzie poświęcić na papierologię.
Jakby w odpowiedzi na jego myśli jęk syren przybrał na sile i po chwili z piskiem opon tuż przy nich zatrzymał się szary opel astra. Krótkie, niebieskie błyski strzelały spomiędzy szczelin atrapy z przodu auta. Syrena zamilkła, błyski zostały i Rędzia nagle sobie przypomniał, że w jego samochodzie czeka Bożena. Czasami miewała takie błyski w oczach. Teraz pewnie też.
Z opla wysiadło dwóch krótko ostrzyżonych mężczyzn ubranych niemal identycznie, w ciemne zamszowe kurtki, bluzy z kapturem wyłożonym na plecy i bojówki oraz sportowe buty. Na kilometr czuć ich było gliniarzami, choć gdyby włożyli czapki z daszkiem, wyglądaliby wypisz wymaluj jak opisani przez świadka sprawcy pobicia. Od zbirów odróżniały ich jednak beznamiętny wyraz twarzy, opanowanie i brak wyzywającej pozy podwórkowego koguta, jaką zwykle przybierają nabuzowane zbiry przekonane o własnej niezniszczalności.
Rędzia, pełniąc niejako honory domu, przedstawił siebie i świadka, a potem pokrótce historię, którą opowiedział mu przed chwilą ten ostatni. Zerknął w bok; facet kończył właśnie papierosa, chowając go we wnętrzu dłoni jak nastolatek na tyłach szkoły. Odprowadzając wzrokiem odjeżdżającą karetkę, komisarz podszedł do niego.
– Przejedzie się pan z nimi po okolicy? – zapytał, wskazując policjantów.
– Teraz? Po co?
– Objedziecie kilka ulic, może uda się wpaść na tych gnojków. Tylko pan ich widział, może ich pan rozpozna?
– Wie pan, ciemno było. – Mężczyzna rozejrzał się bezradnie w poszukiwaniu kosza na śmieci i nie widząc go, dyskretnie rzucił niedopałek na ziemię i zaczął starannie wdeptywać go w trawę czubkiem buta.
– Nikogo innego tu nie było prócz pana. – Rędzia wzruszył ramionami. – Mówił pan, że widział, jak wyglądają. A zatem jest pan jedyną szansą dla tego człowieka, żebyśmy mogli chociaż spróbować znaleźć sprawców jego pobicia. Jeśli na pobiciu się skończy… Niech pan z nimi pojedzie.
– Nooo dobra…
Wsiadł z tyłu opla, na koniec częstując jeszcze Rędzię pełnym wyrzutu spojrzeniem. Sygnały świetlne zgasły, a samochód ruszył gwałtownie i pojechał w stronę Mickiewicza. Komisarz zobaczył po chwili, jak mknie w stronę Krzekowa, a potem opel zniknął mu z oczu za rogiem apteki. Wrócił do auta i walnął się z ulgą na fotelu, opierając głowę o zagłówek. Bożena była chyba zbyt zmęczona, żeby robić mu jakieś wyrzuty. Rędzia zerknął na zegarek; nie było go dobre dziesięć minut. Dla niego ten czas upłynął błyskawicznie, ale jej, siedzącej samej w aucie, musiał się dłużyć niemiłosiernie. Odruchowo zabrał ze sobą kluczyki i Bożena nie mogła nawet włączyć radia.
– Chce ci się robić obiad? – zapytał ją.
W tym całym zamieszaniu z podróżą do Stargardu, zakupami i piwem dla Berdaka nie mieli nawet czasu zjeść czegoś porządnego.
– A co, ty chcesz zrobić? – Roześmiała się, autentycznie ubawiona.
– Skoczymy na chińczyka, tu niedaleko, na Poniatowskiego? – zapytał i dodał: – Berdak poleca.
Jarek miał namierzone wszystkie warte uwagi żarłodajnie na obszarze całego miasta.
– Dobrze. – Bożena westchnęła. – Żołądek owinął mi się wokół kręgosłupa. Zjem wszystko i dam wszystko, żeby dziś nie gotować.
Rędzia przekręcił kluczyk w stacyjce i ostatni raz spojrzał w miejsce, skąd zabrano skatowanego człowieka. Zanim włączył się do ruchu, zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył w nim swoje oczy. Kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymał się na skrzyżowaniu z Mickiewicza, żeby przepuścić tramwaj.
– Dziwne to jakieś – mruknął, czekając, aż jadąca w stronę Krzekowa „siódemka” minie przejazd.
– Co: dziwne? – zapytała Bożena.
– Ten pobity. Facet kupę czasu szwenda się po dzielnicy, wszyscy go kojarzą, ale nikt go nie zna, są tylko pewni, że nie mieszka w okolicy. Nie wiedzą, jak się nazywa ani skąd jest. Sprawia wrażenie bezdomnego, choć raczej nim nie jest, bo może nie wygląda jak ikona mody czy klient stylisty fryzur, ale nie śmierdzi. Ani brudem, ani alkoholem.
– Skąd wiesz?
– Nachylałem się nad nim.
– Dotykałeś go? – zapytała z niepokojem.
Spojrzał na żonę z kpiną.
– Nie, ale polizałem.
– Głupek – mruknęła. – Może umył się w schronisku albo w noclegowni?
– Nie wiem, może… No i był raczej trzeźwy. Wiem, że akurat to nie jest wyznacznik czegokolwiek, ale w połączeniu z tym, o czym mówiłem przed chwilą… Dziwne.
– Jak z tego wyjdzie, to go zapytasz. – Wzruszyła ramionami. – Skoro ci tak zależy.
Rędzia pokiwał w zamyśleniu głową.
– Jeśli w ogóle z tego wyjdzie… – mruknął, ale tak cicho, że nie miał pewności, czy żona go w ogóle usłyszała.
Koniec końców wylądowali na pizzy w „Peperoni”, również na Poniatowskiego, bo okazało się, że Bożena jednak nie zje wszystkiego, a szczególnie chińszczyzny.
Rędzia też nie miał ochoty na chińszczyznę. Szczerze mówiąc, jedyne, na co miał ochotę, to zalec na kanapie ze słuchawkami na uszach i wylogować się na godzinę, może dwie. Albo chociaż pół.2
2008
– Wstań, bracie, od tej chwili jesteś jednym z nas.
Podniósł głowę i z lekkim wahaniem wstał z klęczek. Rozejrzał się wokoło, lekko zawstydzony uwagą, jaką skupiali na nim ludzie zgromadzeni w sali. Czuł na sobie ich wzrok, przyjazny i pełen radości, jakby jego przybycie tutaj wniosło ją niespodziewanie do tego domu. Nagle wszyscy zaczęli bić brawo. Dłonie uderzały o siebie najpierw w bezładnym rytmie, potem stopniowo z chaotycznego staccato odgłos klaskania przeszedł w regularny rytm towarzyszący pieśni, którą zaintonowała jedna z sióstr. Jej czysty głos wypełnił salę, po chwili dołączyły do niego inne głosy, jednak ten jej prowadził pozostałe; mocny, wibrujący, pełen uniesienia i autentycznej wiary.
Powiedz ludziom, że kocham ich,
że się o nich wciąż troszczę,
jeśli zeszli już z moich dróg,
powiedz, że szukam ich.
Mężczyzna w białej, powłóczystej szacie podszedł do niego, chusteczką starł mu z czoła niewielką plamę, którą miał tam od miesiąca, a potem objął go serdecznie i przytulił. Poczuł zapach perfum, na swoim policzku jego szorstki zarost, a na skroni zimno metalowego zausznika okularów, które nosił ów człowiek nazywający siebie Ojcem.
– Przeszedłeś próbę i wyraziłeś gorącą i szczerą wolę pozostania w naszej wspólnocie, która odtąd będzie również twoją wspólnotą. Narodziłeś się dziś na nowo i z tego względu nadaliśmy ci nowe imię, Dawid, które odtąd będzie twoim jedynym imieniem, a które znaczy: „ukochany”. Chcę: ja tego chcę i wszyscy we wspólnocie chcemy… – potoczył ręką po zgromadzonych – …żeby Bóg Najwyższy ukochał cię jak syna, tak jak kocha nas wszystkich, choć przecież nie wszyscy na to zasługujemy. Ty też musisz na to zasłużyć: ciężką pracą i służbą bliźniemu, a wszystko to na chwałę Najwyższego. Amen. – Uśmiech rozjaśnił twarz Ojca. – I jak się czujesz, nasz bracie, nowo narodzone dziecię boże?
– Trudno mi to nawet wyrazić – szepnął i poczuł, jak łzy szczęścia płyną mu po policzkach.
Był wzruszony, tak bardzo wzruszony. Czuł, jak serce i klatkę piersiową rozpiera mu bezbrzeżne i niewysłowione szczęście, czuł ogarniające go poczucie bezpieczeństwa, niemal fizyczne, jak u niemowlęcia wtulonego w matkę. Był teraz z ludźmi, których myśli biegły tym samym torem co jego myśli, wszyscy też robili to samo, co miał robić wkrótce on: służyli człowiekowi, a tym samym Bogu. Miał nową rodzinę.
Miał rodzinę…
Zamknął oczy i wrócił wspomnieniami do nieodległych chwil, które zaczęły jego drogę do tego budynku, do tych ludzi i do niego – do Ojca.
Szedł wtedy ulicą otoczony dźwiękami świata, który powoli przestawał rozumieć. Ten świat zmieniał się szybciej, niż ktokolwiek umiał przewidzieć. On za nim nie nadążał i nawet nie próbował, wiedząc, że taka próba z góry skazana jest na niepowodzenie. Znał siebie, wiedział, czego chce, a czego nie. Wiedział też, na co go stać. Na wiele w wymiarze duchowym, na niewiele w materialnym. Te dwa aspekty rozmijały się i tego też był świadomy. Nie mógł mieć i być jednocześnie, mógł tylko być. I wtedy to zobaczył. Zwykłą, białą kartkę papieru formatu A4 przyklejoną do skrzynki transformatorowej. Przypominała klepsydrę, bo były na niej krzyż i wieniec oraz gołębica, ale właśnie swoją prostotą pośród okalających ją krzykliwych, kolorowych ogłoszeń przykuła jego wzrok. Znak. Taki niepozorny i nijaki. Uznał potem, że to musiał być palec boży i tak też powiedział Ojcu, na co ten stwierdził: „Umiejętność właściwego odczytywania znaków to ważna rzecz, synu, i wiedz, że nie trafiłeś tu przypadkiem”. A potem, zerkając na niego znad czerwonawych szkieł okularów, uśmiechnął się szeroko i dodał: „Nikt z was nie trafił tu przypadkiem, uwierz mi, nikt! To On was tu przyprowadził, nie widzisz tego?”.
Nie widział, ale zaczynał dopuszczać taką możliwość.
I tak był na świecie sam. Nie miał nikogo, z kim mógłby się pożegnać. Jedni nie żyli, inni byli mu już całkowicie obojętni, stanowiąc element przeszłości, od której chciał uciec i którą chciał zatrzeć w pamięci jako życiowy, całkowicie zbędny bagaż. Podjął tę decyzję pod wpływem chwili, ale nie musiał się zastanawiać, tak bardzo był jej pewny. Wsiadł więc w autobus i pojechał do Załomia z walizką. W niej miał trochę bielizny, ubrań, przyborów toaletowych i ani jednego zdjęcia wiążącego go w jakiś sposób ze światem, który opuszczał przecież na własne życzenie.
Kościół Jedynie Prawdziwego Objawienia Syna Bożego. Taki napis widniał nad zadaszeniem wejścia do wielkiego budynku mieszkalnego, wyrastającego niespodziewanie zza ściany zieleni. Sam dom wyglądał jak wrzucona w las monstrualna kostka – kompletnie abstrakcyjny widok, niepasujący do otoczenia, a wielki napis na rozpiętym na elewacji banerze pogłębiał tylko to wrażenie. To też potraktował jako znak. Czytelny i nie do przeoczenia.
Wreszcie trafił do domu.
Stojąc przed drzwiami i wahając się, czy wcisnąć przycisk dzwonka, jeszcze tego nie wiedział. Nie miał pewności, co go czeka. W Boga nigdy nie wierzył. Rodziców stracił w dzieciństwie, wychowywała go babcia. Od paru lat dopiero uświadamiał sobie, jak bardzo przez całe życie staruszka rozdarta była między wpojoną przez swoją matkę i księdza wiarą w Boga a wiarą w zabobony, którą od wieków przesiąknięci byli wszyscy w jej rodzinie i jej wsi. I równocześnie wszystko to, w co wierzyła, napawało ją lękiem: zarówno zabobony, jak i Bóg. Kiedy umarła, a on ostatnie trzy lata przed osiągnięciem pełnoletności spędził w domu dziecka, wiedział, że i wiara w Boga, i w zabobon są równie bezcelowe. Nie wierzył ani w Boga, ani w duchy, utopce czy moc wiejskich znachorów. Nie wierzył w nic oprócz siły ludzkiego rozumu, a potem nawet to mu przeszło, kiedy po wyjściu z domu dziecka zobaczył więcej świata i poznał więcej ludzi. W chwili obecnej nie wierzył już w nic i to sprawiało, że nie miał w życiu oparcia, kotwicy, która nie pozwalałaby mu dryfować, tylko osadzała twardo w rzeczywistości. Nie miał oparcia ani w żadnym człowieku, ani w jakimkolwiek miejscu, a w związku z tym dręczyło go dojmujące poczucie bezsensu i bezcelowości życia. Przeniknięty nim na wskroś, jak kiedyś babcia lękiem przed utopcami i Bogiem, płynął przez życie bez celu i tylko wrodzony lub wyuczony szacunek dla wszystkiego, co żyje, nie pozwalał mu skończyć tej wędrówki na swoich zasadach. Zbliżał się do trzydziestki i chyba wciąż po cichu liczył na to, że ten cel gdzieś jest, a on go w końcu odnajdzie.
Czy był za tymi drzwiami?
Chciał się przekonać, chciał spróbować, nic innego mu nie pozostawało.
Postawił walizkę obok nogi i wcisnął dzwonek. Nie wiedzieć czemu spodziewał się czegoś w rodzaju kościelnego dzwonu, dźwięku odpowiadającego powadze miejsca, tymczasem wewnątrz rozległ się przeraźliwy terkot, który pewnie obudziłby umarłego. Może to dlatego, że dom był tak duży? Minęło kilkanaście wlokących się jak ślimak sekund, podczas których wyobrażał sobie możliwy przebieg zdarzeń, łącznie z tym, że zostanie zrzucony z tych schodków jako natręt. Już schylał się po walizkę, kiedy drzwi uchyliły się nieznacznie.
– Słucham? – padło zza nich pytanie.
W ciemnej, wąskiej szparze bacznie łypało tylko czyjeś oko.
– Ja… – Chrząknął i zaczął ponownie, już mocniejszym głosem. – Ja widziałem ogłoszenie na mieście i… Pomyślałem, że mógłbym zostać członkiem waszego Kościoła. Właściwie to jestem zdecydowany.
Jeszcze przez chwilę czuł na sobie czujny wzrok, a potem drzwi uchyliły się szerzej i zobaczył drobnego, starszego mężczyznę ubranego na biało. Miał sterczące na boki białe włosy, druciane okularki z okrągłymi szkłami i wyglądał jak skrzyżowanie doktora Browna z Powrotu do przyszłości z Mahatmą Gandhim.
– Proszę wejść i poczekać tutaj – powiedział cicho, wpuszczając go do środka. – Za chwilę zejdzie Ojciec.
Chwycił więc rączkę walizki i wszedł do sieni. Drzwi zamknęły się i wszystko niemal zniknęło w półmroku.
– Proszę nie iść dalej – dodał jeszcze mężczyzna, unosząc ostrzegawczo palec.
Pokiwał głową, nie śmiąc odstawić nawet walizki, która ciążyła mu w dłoni, chwycił więc rączkę drugą ręką i oparł walizkę o kolana.
Zamknęły się drugie drzwi, te prowadzące z przedsionka do wnętrza domu, i został sam, teraz już niemal w kompletnej ciemności. Pociągnął lekko nosem i poczuł ledwie wyczuwalną woń stęchlizny pomieszaną z zapachem środków czystości. Po jakimś czasie usłyszał szmer rozmów i drzwi się otworzyły. Przez chwilę jego wzrok znów przyzwyczajał się do światła i kiedy mógł już przestać mrugać, zobaczył w nich kolejnego mężczyznę.
Był niski, korpulentny, ale wyglądał na raczej krzepkiego. Ogorzała skóra twarzy poorana była bruzdami i drobnymi bliznami po ospie, przydającymi mu lat i niepokojącego wrażenia jakiejś niebezpiecznej zadziorności. Mięsiste usta niemal pozbawione czerwieni wargowej odsłaniały dolne zęby, równiutkie jak rządek ziaren w kolbie kukurydzy. Na wydatnym nosie mężczyzny tkwiły okulary, też w drucianej oprawce, jednak osadzone w niej szkła nie były bezbarwne, nie były też całkiem ciemne; mniej więcej od połowy znaczyła je jasna, przełamana brązem czerwień, osiągająca na górze odcień karminu. Szeroka głowa osadzona była na krótkiej szyi i potężnym karku. Mężczyzna uniósł ręce w powitalnym geście i jego dłonie wysunęły się z szerokich rękawów czegoś w rodzaju białego płaszcza przepasanego czerwonym sznurem.
– Nazywają mnie Ojcem, bo jestem ojcem wszystkich zebranych tu braci i sióstr. – Uśmiechnął się i zerkając na jego walizkę, dodał: – Nie jesteś żadnym dziennikarzem, prawda?
Słysząc to pytanie, uniósł wysoko brwi.
– Nie, skąd – odparł i wyjaśnił: – Widziałem ogłoszenie.
– Ogłoszenie, powiadasz? Dobrze, dobrze. – Ojciec pokiwał głową, a wraz z nią poruszyło się wszystko: ramiona, tułów i sznur, którego końce ozdobione były złotymi frędzelkami.
– Postaw na razie walizkę tutaj i chodź. – Wziął go pod ramię i wprowadził do środka.
Znaleźli się w długim, wąskim korytarzu. Po obu jego stronach jaśniały prostokąty otwartych na oścież drzwi, a na ścianach wisiały wielkie, oprawione w antyramy plakaty, których kolory i tematyka kojarzyły mu się z okładkami „Strażnicy”, czasopisma dla świadków Jehowy. Przez chwilę błysnęła mu myśl, że może trafił do ich zboru, ale doszedł do wniosku, że nie kryliby się z tym w ogłoszeniu, a poza tym… Poza tym było mu wszystko jedno.
– Na pewno nie jesteś dziennikarzem? – Ojciec uśmiechnął się chytrze, przypatrując mu się uważnie.
Szli obok siebie wąskim korytarzem, dotykając się wzajemnie ramionami, czuł jego ciepło i czuł coś jeszcze: woń perfum, która nie pasowała do zapachu z przedsionka. Nie znał się na perfumach, ale te mu się podobały.
– Na pewno nie jestem dziennikarzem – potwierdził poważnym tonem.
– Wiesz, przychodzą tu czasem tacy – wyjaśnił Ojciec poufale, czyniąc lekceważący ruch ręką. – Są jak hieny. Chcą za wszelką cenę udowodnić, że nie da się żyć we wspólnocie takiej jak nasza. Nasyłają na nas policję i inne takie… – Złożył mięsiste usta w ciup i rozległo się głośne cmoknięcie. – Nieważne. Chcesz jabłko?
Nie wiadomo skąd w ręku Ojca pojawił się wielki, czerwony owoc, wyglądający na wyjątkowo słodki i soczysty. Poczuł ból ślinianek. Nie jadł dziś śniadania i był wściekle głodny, choć uświadomił to sobie dopiero w tej chwili. Wziął jabłko i wbił zęby w twardą skórkę.
– Powiedz mi teraz, co cię tu sprowadziło? – poprosił Ojciec.
– Ogłoszenie… – odparł niewyraźnie.
– To już wiem. Ale czytały je setki ludzi przed tobą. A jednak przyszedłeś ty, a nie oni. Dlaczego?
Przełknął kęs i oblizał usta ze słodkiego jak miód soku.
– Bo ja nie wiem, jak żyć. To znaczy wiem, ale nie potrafię, nie tam. Nic mi nie sprawia przyjemności, nie widzę celu, do którego mógłbym dążyć. To był impuls. Chciałem coś zmienić. W sobie. – Spuścił wzrok.
Ojciec spojrzał na niego rozpromieniony.
– Niepotrzebnie czujesz się skrępowany. Wszyscy, którzy przyszli tu przed tobą, mówili to samo. Wszyscy bez wyjątku, i to jest fascynujące. Może nie identycznymi słowami, ale wyrażali dokładnie to samo: pragnienie spotkania z Bogiem. Bo to właśnie czujesz, choć nie umiesz tego określić. Wszyscy jesteśmy jego dziećmi. Zagubionymi. A ty się właśnie odnalazłeś. To nasz dom. Nasz Kościół. Teraz jest tu pusto, bo prawie wszyscy są na zewnątrz, ale później ich poznasz. To wspaniali, bogobojni ludzie. Gorliwi chrześcijanie i cudowni kompani. Skromni i cisi, skupieni na pracy ku chwale bożej, poświęceni jej niemal bez reszty. Uczciwie pracują na owoce, które zbiorą w niebie. Widzisz, synu… Przepraszam, przyzwyczajenie, mam nadzieję, że się nie obrazisz… – Ojciec zerknął na niego, więc na wszelki wypadek od razu odparł:
– Absolutnie!
– Cieszę się i mam nadzieję, że wkrótce będę mógł się tak do ciebie zwracać oficjalnie… Bo widzisz, synu, w tej wspólnocie nie ma miejsca na blichtr i przepych katedr i kościołów katolickich; zamiast ociekających złotem kielichów, pater i paten proste drewniane naczynia, z jakich jadał prawdziwy, jedyny Chrystus – mówił ojciec. – Zamiast górnolotnych sformułowań i alegorii brzmiących pusto i fałszywie jak pęknięty dzwon proste i skromne słowa. Wróciliśmy do korzeni. Dzisiejszy Kościół wzrósł tak bardzo i tak wysoko, że nie widzi tego, co go karmi. Myśli, że chodzi o sięganie koroną ku niebu i Bogu, ale zapomina, co jest esencją, co jest sednem i istotą. My. My jesteśmy jego korzeniami. My go karmimy. My, ci najmniejsi. A kościół, ten instytucjonalny, odcina te korzenie, rozumiesz? Robi to rękami biskupów ukrytych za murami swoich rezydencji. On nawet nie podcina gałęzi, na której siedzi, bo z tego można się wykaraskać, spaść na niższą gałąź i znów się piąć. A on odcina korzenie, skazując się na śmierć, bo każde drzewo umrze, kiedy podetnie się mu korzenie. Odciął nas, ale z tych korzeni wyrasta nowe drzewo. Zdrowe. Takie, jakie wcale nie musi być wielkie i wyrastać ponad inne drzewa, tylko musi być zielone i trwać mimo wichrów i burz. To drzewo to my, a współczesny Kościół to druga wieża Babel. Przeznaczone jej jest runąć, jak runęła ta pierwsza, zburzona gniewem bożym. My nie budujemy wieży, tylko skromny dom dla dusz wielbiących Pana gorliwie, ale prosto i skromnie.
– Nie potrafię się modlić – wyznał. – Nigdy tego nie robiłem.
Nie powiedział, że nie wierzy, tylko że nie umie się modlić. Bał się, że zostanie wyrzucony za drzwi.
– Nie szkodzi. Nie szkodzi, synu. Nauczysz się. I nie mówię o klepaniu pacierza. Tu modlimy się prosto i z głębi serca. Poza tym praca to też modlitwa, pamiętaj o tym. Modlimy się tu naprawdę dużo. Zaczniesz od prac domowych. Będziesz pomagał w kuchni, przygotowywał posiłki, zmywał. Potem znajdziemy ci pracę na zewnątrz.
– Na zewnątrz? – zdziwił się.
– Myślałeś, że to klasztor? – Grube wargi Ojca rozciągnęły się w uśmiechu, ukazując również górne zęby: były niemal dokładnie takie same jak dolne, jak ich lustrzana kopia.
– Nie wiem – mruknął, spuszczając głowę. – Nic nie myślałem.
Powieki mrugnęły przyjaźnie za czerwonawymi szkłami.
– Służba Bogu to służba ludziom, synu. W końcu stworzył nas na swoje podobieństwo, prawda? Wykonał ciężką pracę, żeby stworzyć nas, żeby stworzyć wszechświat. A więc my odwdzięczamy Mu się za to i służymy ludziom, jak umiemy najlepiej. Wyjaśnię ci, jak to działa. Prawie wszyscy z nas pracują. Ale to nie jest zwykła praca. Nie jesteśmy księgowymi, menedżerami, urzędnikami, lekarzami czy adwokatami. My pracujemy w szpitalach, przytułkach, zakładach pogrzebowych, firmach sprzątających et cetera – wyliczył na palcach. – Wynagrodzenie za pracę przeznaczamy na działalność Kościoła. Wam pieniądze nie są do niczego potrzebne, bo wszystko macie tu. Jedzenie, spanie, pranie, ubrania. Pieniądze są środkiem, nie celem, rozumiesz? – Uznał, że Ojciec oczekuje teraz potwierdzenia, więc pokiwał głową. – Bo celem jest właśnie służba. To robimy: służymy. Większość ludzi pogardza takimi jak my. Pracujemy w brudzie, smrodzie, biedzie, ludzkich odchodach, wykonujemy najgorzej płatną i niechcianą pracę, jakiej nie chce wykonywać nikt inny. Ludzie marszczą nosy, kiedy nas mijają, nie zaszczycają nas spojrzeniem, bo przecież omija się wzrokiem coś, co nie jest warte uwagi. Często nami pogardzają, nie mając świadomości, że to właśnie my jesteśmy z nimi, kiedy chorują, kiedy umierają, kiedy rodziny oddają ich ciała ziemi. Wtedy dalej nas nie zauważają, ale to nie ma znaczenia i mam nadzieję, że zrozumiesz to jak najszybciej, jeśli to wciąż cię dziwi. Nie interesuje nas uznanie w oczach ludzi, a wyłącznie w oczach Boga. – Uśmiech Ojca nagle zniknął jak zdmuchnięty, jego twarz zmieniła się z jowialnej w śmiertelnie poważną. – Więc jak, dalej chcesz z nami zostać?
– Tak – odparł mocnym, pełnym przekonania głosem. – Chcę. Chcę spróbować. Wierzę, że dam radę, a jeśli nie, to przynajmniej spróbuję.
Oczy Ojca rozszerzyły się, brwi wyjechały zza czerwieni szkieł i mógł je teraz zobaczyć po raz pierwszy.
– Noo, synu, to mi się podoba! – krzyknął Ojciec. – To się nazywa uczciwe postawienie sprawy. Będą z ciebie ludzie, będzie z ciebie dobry chrześcijanin, zobaczysz, ja ci to mówię. Przez miesiąc będziesz trwać w czymś w rodzaju nowicjatu. To będzie czas próby. Sprawdzimy, czy podołasz. Nie tylko my: sam siebie sprawdzisz, synu. Jeśli stwierdzisz, że to nie dla ciebie – zrozumiem. Odejdziesz w pokoju i nikt nie będzie miał do ciebie pretensji. Tak bywa i nic nie dzieje się przypadkowo. Ale mam nadzieję, że jednak wytrwasz. Jeśli tak, podążysz ścieżką, którą podążają wszyscy w tym Domu Bożym. Ścieżką zbawienia poprzez pracę, bo to praca czyni wolnym. Naprawdę wolnym. Nie mistycyzm buduje relację i więź z Najwyższym, tylko praca. Mistycyzm to zasłona, fasada, mająca ukryć brak prawdziwej, gorącej wiary. Zerwałem ją, jak Pan zerwał zasłonę w świątyni Salomona. Nie skupiaj się na nieistotnym, choćby nie wiem jak atrakcyjnym. Ufaj Bogu. Przez ten miesiąc będziesz milczał. Nikomu nie zdradzisz swego imienia, bo jeśli do nas przystaniesz, nie będzie ono miało znaczenia. Dostaniesz nowe, którym będziesz się tu posługiwał, a stare będzie ci potrzebne wyłącznie do funkcjonowania na zewnątrz. To podstawowa zasada tego domu, a my tu przestrzegamy zasad, synu, bezwzględnie. Sprzeniewierzenie się zasadom grozi wydaleniem z naszej wspólnoty. To bardzo poważna kara, więc przemyśl to, zanim przyjdzie ci do głowy postąpić wbrew regułom. U nas nie ma żółtych kartek. Będę cię obserwował. Będę patrzył, jak ci idzie. Wszyscy przez miesiąc będą traktować cię tak, jak inni ludzie traktują nas tam, na zewnątrz. Będziesz sprzątał, prał, mył podłogi i łazienki, gotował, robił to wszystko, po pierwsze, żeby się nauczyć to robić dobrze, a po drugie, żeby się sprawdzić. Nie będziesz wychodził z domu, chyba że ze śmieciami lub zebrać warzywa czy zioła z naszego ogrodu. Aż miesiąc, lub tylko miesiąc, synu. Musisz to wytrzymać. Musisz udowodnić, że jesteś gotowy służyć ludziom i Bogu. Udowodnić to sobie, mnie i Najwyższemu. – Spojrzał mu w twarz. – I co, dalej chcesz tu zostać, mój synu?
– Tak.
Mówił prawdę. Teraz chciał tego nawet bardziej niż przedtem. Chciał tego, bo wreszcie w jego życiu pojawił się ktoś, kto pokazał mu cel.
– To dobrze. – Ojciec westchnął. – To bardzo dobrze…
– Mogę dokończyć jabłko? – zapytał go.
Resztę dnia spędził sam w małym pokoiku. Ojciec zostawił mu Pismo Święte, poradził, żeby wybrał jakieś fragmenty, przestudiował je, a potem, wieczorem, porozmawiają sobie o Bogu i o tym, co wyczytał. Kiedy zapadł zmierzch, faktycznie wrócił z miską strawy dla ciała, jak to określił. „Nakarmiłeś duszę, teraz pora nakarmić ciało, synu” – powiedział z szerokim uśmiechem, a jego oczy śmiały się do niego znad czerwonych szkieł. Rozmawiali jeszcze dobrą godzinę, choć właściwie to Ojciec mówił, a on słuchał, skupiając się jednak bardziej na jedzeniu niż na jego słowach. Był zmęczony, oszołomiony i w pewnym momencie, kiedy kolejny raz machinalnie przytaknął Ojcu znad miski z zaprawionym sosem pomidorowym makaronem, ten spojrzał na niego uważnie i zmarszczył brwi.
– Chyba za dużo atrakcji jak na jeden dzień, synu – powiedział. – Musisz się położyć. Pozwolę ci się wyspać, jutro pobudka o szóstej, co ty na to?
Wiedział, że nie ma wyboru, ale jakoś nie miał problemu z akceptacją. Pokiwał więc zgodnie głową. Ojciec wstał od stoliczka.
– Chodź – powiedział, wyciągając rękę. – Zaprowadzę cię do twojej norki. Tam będziesz na razie spał.
Podał mu dłoń i dał się prowadzić jak dziecko.
A potem nadeszła noc. Jego pierwsza noc w nowym miejscu, niemal bezsenna. Znów był sam, znów w maleńkim pokoiku wielkości schowka na miotły, gdzie ledwo mieściły się jego walizka i to krótkie łóżko, na którym teraz leżał, wpatrując się w sufit. Pomieszczenie nie miało nawet okna, tylko przez szparę pod skrzydłem drzwi do środka sączyła się odrobina światła z korytarza. Nie miał prawa spać z braćmi w dormitoriach. Jeszcze nie. Na razie musiał być sam. Tak powiedział Ojciec, a jemu nie pozostawało nic innego, jak się zastosować.
Leżał na plecach z ręką na rozgrzanym od emocji czole i rozmyślał.
A więc zrobił to. Zostawił za sobą wszystko, choć tak naprawdę tam, na zewnątrz, nie miał nic. Z zaskoczeniem zauważył, że mówi już tak samo jak Ojciec. Na zewnątrz. To określenie brzmiało pejoratywnie i równocześnie nadawało zupełnie nowe znaczenie miejscu, w którym przebywał teraz. Jakby to, co znajdowało się za płotem otaczającym dom i ogród, było obce i niebezpieczne. Jak gdyby wszystko, co tam było, wystawiało na pokusę grzechu. A tu, wewnątrz, było bezpiecznie i swojsko. Zaczął wspominać babcię, jej niezachwianą, choć podszytą lękiem wiarę w Boga, jej wiernopoddańczy stosunek do proboszcza, który był we wsi nawet nie tyle pierwszym po Bogu, ile Go zastępował. Podobało mu się w Ojcu to, że wciąż podkreślał więź z Bogiem, traktując ją nie jako uległość, tylko relację ojcowsko-synowską. Umniejszał swoją rolę nawet jako przewodnika ludzi mieszkających w tym domu. I ci ludzie nie byli jego wyznawcami, tylko wyznawcami Boga.
Leżąc tak, pomyślał, że wszystko przyjdzie z czasem. Wiara też. Ważne, że zakotwiczył na stałe w miejscu, które było jak stworzone dla niego. Czuł spokój i odprężenie.
Czuł, że wreszcie żyje.
Ciąg dalszy w wersji pełnej