- W empik go
Selekcja - ebook
Selekcja - ebook
Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!
Kim jest i co kieruje postępowaniem seryjnego mordercy, którego ofiarami są bezbronne i doświadczone cierpieniem niepełnosprawne dzieci?
Alex Delaware wspólnie z detektywem Milo Sturgisem rozpoczyna prywatne dochodzenie w sprawie tajemniczego morderstwa podczas wycieczki szkolnej. Podobno w rezerwacie przyrody nieopodal Los Angeles ktoś bestialsko odebrał życie upośledzonej 15-latce, córce izraelskiego dyplomaty... Dr Alex szybko dochodzi do wniosku, że śmierć niepełnosprawnej Irin to dopiero początek serii absurdalnych morderstw na tle eugenicznym. Przed tobą wciągająca opowieść o obsesyjnym pragnieniu zabijania w imię pseudonaukowych teorii o ograniczeniu reprodukcji słabych osobników i realizacji programu czystości rasowej. Zdaniem krytyków literackich jest to najbardziej prowokacyjna i niepokojąca powieść Kellermana, określanego mianem ,,króla współczesnych kryminałów".
Oto dwunasty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware’a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.
SURVIVAL OF THE FITTEST, Copyright © 1989 by Jonathan Kellerman
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-4084-8 |
Rozmiar pliku: | 814 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niech żyje Hollywood.
Wmurowane w chodnik mosiężne gwiazdy lśniły znanymi nazwiskami ludzi kina, lecz prawdziwymi gwiazdami tej nocy byli handlarze narkotyków, specjaliści od stosowania przemocy i piętnastoletni uciekinierzy z domów, które z przybytków rodzinnych wartości zamieniły się w piekło.
Przygarniała ich wszystkich całodobowa kafejka "Go-Ji". Stała przy północnym krańcu Hollywood Boulevard, na wschód od Vine, między salonem tatuażu a barem dla trash-metalowców.
O trzeciej nad ranem, kiedy młody Meksykanin zamiatał chodnik, przed "Go-Ji" zajechał radiowozem Nolan Dahl. Meksykanin nie miał wymaganych dokumentów, ale widok policjanta w najmniejszym stopniu nie zakłócił rytmu jego pracy. Gliniarzom nie w głowie byli imigranci. Z tego, co chłopak zdążył zaobserwować w ciągu miesięcznego pobytu w Los Angeles, tu nikogo nic nie obchodziło.
Nolan Dahl zamknął czarno-biały radiowóz i wszedł do kafejki tak pewnie, jak mógł to tylko zrobić ważący ponad sto kilogramów młody, umięśniony policjant wyposażony w pałkę, pas, radiostację, latarkę i dziewięciomilimetrowy pistolet w kaburze. W środku cuchnęło, a rozciągnięty między oklejonymi pomarańczową taśmą boksami ciemnoczerwony chodnik gęsto pokryty był plamami. Dahl znalazł miejsce daleko w kącie i usiadł tak, by widzieć Filipinkę stojącą przy kasie.
Boks obok zajmował dwudziestotrzyletni alfons z Comptono nazwisku Terrell Cochrane i jedna z jego podopiecznych, Germadine Batts, pulchna szesnastoletnia matka dwójki dzieci pochodząca z Checkpoint w Oklahomie. Kwadrans wcześniej oboje siedzieli w zaparkowanym na rogu białym lexusie terrella, gdzie Germadine podwinęła nogawkę niebieskich cekinowanych legginsów i wstrzyknęła sobie w ledwie widoczną żyłę na kostce działkę heroiny za piętnaście dolarów. Teraz mile oszołomiona siedziała nad drugim wielkim kubkiem coli rozcieńczonej wodą z roztopionego lodu i bawiła się plastikową słomką.
Terrell zaaplikował sobie mieszankę heroiny i kokainy. Czuł się doskonale, a wyczuciem równowagi mógłby konkurować z linoskoczkiem. Rozparł się wygodnie, dziobał widelcem cheeseburgera i ułożył pięć olimpijskich kółek z krążków cebuli. Cały czas starał się nie patrzeć na wielkiego jasnowłosego policjanta.
Nolan Dahl miał gdzieś alfonsa i jego podopieczną, podobnie jak pięć innych rzeczy, które krzątały się po jasno oświetlonej sali. Z głośników sączyła się cicha, spokojna muzyka. Smukła, śliczna kelnerka o skórze koloru melasy przebiegła między stolikami i z uśmiechem na ustach zatrzymała się przy boksie Nolana. Nolan odwzajemnił uśmiech, podziękował za menu i zamówił ciastko z kremem kokosowym i kawę.
- Pierwszy raz na nocnej służbie? - zapytała kelnerka. Pięć lat temu przyjechała do Stanów z Etiopii i mówiła po angielsku wyśmienicie, z przyjemnym dla ucha akcentem.
Nolan ponownie się uśmiechnął i pokręcił głową. Patrolował Hollywood nocą już od trzech miesięcy, ale nigdy jeszcze nie zaglądał do "Go-Ji". Apetyt na słodkości zaspokajał w barze "Dunkin Donuts" przy Highland, poleconym mu przez Wesa Barkera. Gliniarze i pączki. To ci dopiero ubaw.
- Pierwszy raz pana tu widzę, oficerze… Dahl.
- No cóż, życie jest pełne niespodzianek - odparł.
Kelnerka roześmiała się.
- Hmm, no tak.
Odeszła w stronę lady ze słodyczami, a Nolan patrzył za nią niebieskimi oczami. W końcu odwrócił wzrok i napotkał spojrzenie Terrella Cochrane'a.
Obrzydliwa rzecz.
Nolan Dahl miał dwadzieścia siedem lat i w dużej mierze wychował się na telewizji. Nim wstąpił do policji, wyobrażał sobie alfonsów jako gości w czerwonych garniturach z aksamitu i wielkich kapeluszach z piórami. Szybko nauczył się, że wyobrażenia rozmijają się z rzeczywistością.
Rzeczywistość.
Zlustrował wzrokiem Terrella i dziwkę, najprawdopodobniej nieletnią. W tym miesiącu alfons Cochrane ubierał się w niechlujne, za duże koszule w kratę narzucone na czarne podkoszulki. Nad wygolonymi skroniami zwisały mu krótkie dredy. W zeszłym miesiącu gustował w czarnej skórze, a jeszcze wcześniej stylizował się na afrykańskiego księcia.
Spojrzenie gliniarza budziło w Terrellu niepokój. Licząc na to, że policjant przygląda się komuś innemu, alfons obejrzał się w stronę trzech transwestytów chichoczących i szepczących nad talerzem frytek po drugiej stronie sali.
Odwrócił się z powrotem w stronę gliniarza.
Ten uśmiechał się do niego jakoś dziwnie… prawie smutno. Co to, u licha, ma znaczyć?
Terrell zajął się swoim cheeseburgerem, ale poczuł się trochę nieswojo.
Etiopska kelnerka wróciła z zamówieniem Nolana i przyglądała się, jak nabiera kawałek ciasta na widelczyk.
- Świetne - powiedział Nolan po przełknięciu pierwszego kęsa, choć ciastko smakowało jak kiepsko przyrządzona pina-colada, a krem był gumowaty. Ale Dahl miał ogromne doświadczenie w prawieniu nieszczerych kulinarnych pochlebstw. W dzieciństwie musiał jeść wstrętne potrawy przygotowywane przez matkę i mówić wraz z Heleną i ojcem, że są wyśmienite.
- Czy życzy sobie pan jeszcze czegoś, oficerze Dahl?
- Na razie nie, dziękuję.
"Nie macie dla mnie nic."
- Dobrze. W razie czego proszę mnie zawołać.
Nolan uśmiechnął się i kelnerka odeszła.
Ten uśmieszek… cholerny zadowolony sukinsyn. Normalny gliniarz nie ma się z czego cieszyć, chyba że przed chwilą załatwił jakiegoś Murzyna i nikt go przy tym nie nagrywał na wideo - rozmyślał Terrell.
Nolan zjadł jeszcze kawałek ciastka i uśmiechnął się do Terrella. Wreszcie wzruszył ramionami.
Alfons zerknął na Germadine, która prawie odpłynęła nad swoją colą. "Jeszcze parę minut, dziwko, i wracasz na ulicę."
Policjant zjadł ciastko do końca, dopił kawę i wodę mineralną, a kelnerka już stała przy nim gotowa dolać mu kawy.
Suka. Jemu i Germadine przyniosła zamówione jedzenie, po czym zaczęła traktować ich jak powietrze.
Terrell podniósł cheeseburgera do ust i patrzył jak kelnerka mówi coś do policjanta. Ten uśmiechał się tylko i kręcił głową. Suka dała gliniarzowi rachunek, a gdy zapłacił, ona zaczęła rozpływać się w uśmiechach.
Dwadzieścia dolarów napiwku - oto powód.
Cholerni gliniarze zawsze dawali sute napiwki, ale żeby aż tyle? Te wszystkie uśmiechy… pewnie coś świętuje.
Policjant spojrzał w pustą filiżankę.
Nagle spod stolika Dahla coś się wynurzyło.
Policyjny pistolet.
Nolan znów uśmiechał się do Terrella. Pokazywał mu swój pistolet!
Policjant wyprostował rękę.
Terrell poczuł jak wszystko przewraca mu się w żołądku i dał nura pod stół. Nie zdążył nawet przyciągnąć w dół głowy Germadine, choć akurat ten gest miał dobrze przećwiczony.
Pozostali goście zauważyli jak Terrell kryje się pod stolikiem. Transwestyci, pijany kierowca ciężarówki siedzący za nimi i bezzębny sklerotyczny dziewięćdziesięciolatek w pierwszym boksie - wszyscy rzucili się pod stoliki.
Tylko kelnerka z Etiopii rozmawiająca z filipińską kasjerką stała zbyt przerażona, żeby się poruszyć, i patrzyła na policjanta.
Nolan Dahl skinął głową w jej stronę. Uśmiechnął się.
Smutny uśmiech, ciekawe co go gryzie? - pomyślała.
Nolan przymknął oczy, jakby się modlił. Kiedy je otworzył, wsunął do ust lufę broni o kalibrze dziewięciu milimetrów i ssąc ją jak dziecko utkwił wzrok w twarzy ślicznej kelnerki.
Wciąż nie była w stanie się poruszyć. Zauważył jej przerażenie i starał się łagodnym spojrzeniem dać do zrozumienia, że tak jest dobrze, że to jedyne wyjście.
Piękny czarny obraz na sam koniec. Boże, jak w tej norze śmierdzi.
Pociągnął za spust.2
Helena Dahl opowiedziała mi wszystko tak, jak czuło to pogrążona w żałobie rodzina. Reszty dowiedziałem się z raportów i od Mila.
Sprawa samobójstwa młodego policjanta zajęła w gazecie raptem pięć centymetrów w jednej szpalcie, bez żadnego przelotu. Jednak niecodzienność tego wydarzenia gdzieś we mnie utkwiła i kiedy po kilku tygodniach Milo poprosił, bym przyjął Helenę, od razu wiedziałem o kogo chodzi.
- Ach, to o nią chodzi. Wiecie już, dlaczego to zrobił?
- Nie. Prawdopodobnie ona właśnie o tym będzie chciała porozmawiać. Rick kazał ci przekazać, żebyś się nie czuł zobowiązany, Alex. To taka półprywatna prośba. Ona jest pielęgniarką w szpitalu Cedars. Pracowała z nim na OIOM-ie i teraz nie chce, żeby maglowali ją tamci psychiatrzy. Ale to żadna bliska przyjaciółka.
- Czy wydział prowadził własne dochodzenie?
- Pewnie tak.
- O niczym nie słyszałeś?
- O takich sprawach nie mówi się głośno, a ja nie należę do paczki wtajemniczonych. Facet był spokojny, zamknięty w sobie, czytał książki.
- Książki - powtórzyłem. - No to chyba mamy motyw.
Milo wybuchnął śmiechem.
- Introspekcja jest według ciebie bardziej zabójcza niż magnum?
Ja również się roześmiałem. Zacząłem się jednak zastanawiać nad tym, co powiedział Milo.
Helena Dahl zadzwoniła do mnie jeszcze tego samego wieczoru. Umówiłem się z nią na wizytę następnego dnia rano w moim domowym gabinecie. Zjawiła się punktualnie. Wysoka przystojna kobieta około trzydziestki o bardzo krótkich blond włosach i silnych ramionach uwydatniających się w granatowej bluzce bez rękawów. Dół bluzki wpuściła w spodnie, a na gołe stopy włożyła tenisówki. Twarz miała owalną, równomiernie pokrytą opalenizną, na której tle odznaczały się jasnoniebieskie oczy i wyjątkowo szerokie usta. Nie nosiła biżuterii. Nie zauważyłem też ślubnej obrączki. Uścisnęła mi mocno rękę, próbowała się uśmiechnąć. Podziękowała za to, że ją przyjąłem i w końcu ruszyła za mną.
Nowy dom budowałem z myślą o prowadzeniu prywatnej praktyki. Pacjentów wprowadzam bocznymi drzwiami, potem idziemy przez japoński ogród z oczkiem wodnym, przy którym zwykle przystają na chwilę, by popatrzeć albo przynajmniej wyrazić o nim swoje zdanie. Helena Dahl milczała.
W gabinecie usiadła wyprostowana, ręce położyła na kolanach. Zajmuję się głównie dziećmi, które dostały się w tryby sądowej machiny, więc część gabinetu urządzona jest jak pokój do zabaw. Helena nawet nie spojrzała na zabawki.
- Robię to po raz pierwszy w życiu - odezwała się cichym, niskim, pewnym siebie głosem. - Jako pielęgniarka z OIOM-u na pewno umiała się nim doskonale posługiwać. - Nawet po rozwodzie z nikim nie rozmawiałam - dodała. - Naprawdę nie wiem, czego mogę oczekiwać.
- Może tego, że uda się pani to wszystko zrozumieć - zasugerowałem delikatnie.
- Sądzi pan, że to możliwe?
- Być może będzie pani mogła więcej się dowiedzieć. Część pytań na zawsze pozostaje bez odpowiedzi.
- Przynajmniej stawia pan sprawę uczciwie. Zaczniemy od razu?
- Jeśli jest pani gotowa…
- Tego nie wiem, ale po co marnować czas? To… zna pan z grubsza całą sprawę?
Skinąłem głową.
- To się stało zupełnie niespodziewanie, doktorze Delaware. On był takim…
Nagle wybuchnęła płaczem.
I wyrzuciła z siebie wszystko.
- Nolan był mądry - mówiła - naprawdę mądry, błyskotliwy. Wszystkiego można się było spodziewać, ale nie tego, że wstąpi do policji - oczywiście nie chcę obrażać znajomego Ricka, lecz policjant jakoś nie kojarzy się z obrazem intelektualisty, prawda?
Milo miał magisterium z literatury.
- A więc Nolan był intelektualistą? - spytałem.
- Z całą pewnością.
- Jakie miał wykształcenie?
- Dwa lata studiów. Uniwersytet stanowy w Northridge. Wydział psychologii.
- Ale go nie skończył.
- Miał kłopoty… z doprowadzaniem spraw do końca. Może to był bunt… nasi rodzice przykładali dużą wagę do wykształcenia. Może po prostu uczelnia mu się znudziła. Nie wiem. Jestem od niego o trzy lata starsza. Kiedy rzucił szkołę, ja już pracowałam. Nikt się nie spodziewał, że zostanie policjantem. Może stał się skrajnym konserwatystą, prawo i porządek i takie tam rzeczy… To właściwie jedyne wyjaśnienie, jakie mi się nasuwa. Jednak mimo wszystko… Musi pan też wiedzieć, że Nolan zawsze lubił… obrzydlistwa.
- Obrzydlistwa?
- Strachy, mroczne rzeczy. Jako dziecko uwielbiał horrory, takie naprawdę straszne, najstraszniejsze. W ostatniej klasie liceum przeszedł przez fazę fascynacji muzyką heavy metalową. Zapuścił długie włosy, uszy przekłuł w pięciu miejscach. Rodzice byli przekonani, że zadaje się z satanistami albo z jeszcze gorszą sektą.
- A zadawał się?
- Kto to może wiedzieć. Wie pan, jacy są rodzice.
- Starali się wybić mu to z głowy?
- Nie, to nie było w ich stylu. Po prostu przeszli nad tym do porządku dziennego.
- Tolerancyjni?
- Raczej nieasertywni. Nolan zawsze robił to, na co miał ochotę… - urwała w pół słowa.
- Gdzie się wychowaliście? - zapytałem.
- W Valley, w Woodland Hills. Ojciec był inżynierem u Lockheeda. Zmarł pięć lat temu. Matka była opiekunką społeczną, ale nigdy nie pracowała. Ona też już nie żyje. Dostała wylewu rok po śmierci taty. Chorowała na nadciśnienie, lecz nigdy się nie leczyła. Skończyła dopiero sześćdziesiąt lat. Choć z drugiej strony, może miała szczęście - przynajmniej nie wie, co zrobił Nolan.
Zacisnęła ręce w pięści.
- Ma pani jeszcze jakąś rodzinę? - zapytałem.
- Nie, zostaliśmy sami, Nolan i ja. On się nie ożenił, a ja się rozwiodłam. Nie mam dzieci. Mój były mąż jest lekarzem. - Uśmiechnęła się. - Można się tego było spodziewać, prawda? Gary jest pulmonologiem i w gruncie rzeczy przyzwoitym facetem. Postanowił jednak zostać rolnikiem i przeniósł się do Północnej Karoliny.
- A pani nie chciała być żoną rolnika?
- Nie za bardzo. Zresztą, może nawet bym chciała, ale Gary nie prosił, żebym z nim wyjechała. - Wbiła wzrok w podłogę.
- A więc znosi pani to wszystko samotnie - stwierdziłem.
- Ano tak. O czym to ja… a, o tych satanistycznych bzdurach. Nic wielkiego się nie stało. Ten etap w jego życiu nie trwał długo i później wszystko wróciło do normy: Nolan zaczął się interesować szkołą, sportem, dziewczynami i swoim samochodem.
- Czy wciąż lubił te mroczne rzeczy?
- Chyba nie… właściwie nie wiem, dlaczego panu o tym powiedziałam. A co pan sądzi o sposobie, w jaki Nolan to zrobił?
- Chodzi pani o wykorzystanie służbowej broni?
Skrzywiła się.
- Nie, że zrobił to publicznie, na oczach tych wszystkich ludzi. Tak jakby chciał powiedzieć całemu światu, że ma go gdzieś.
- Może właśnie o to mu chodziło.
- Mnie się to wydaje strasznie teatralne - powiedziała, jakby mnie nie słyszała.
- Czy pani brat lubił sztuczki aktorskie?
- Trudno powiedzieć. Był bardzo przystojny, postawny, robił wrażenie - jeden z tych facetów, których nie sposób nie zauważyć, gdy wchodzą do pokoju. Czy to wykorzystywał? Może trochę, kiedy był jeszcze mały. Ale jako dorosły? Prawda jest taka, doktorze Delaware, że straciłam kontakt z Nolanem. Nigdy nie byliśmy sobie bliscy. A teraz…
Kolejne łzy.
- Jako dziecko uwielbiał być w centrum zainteresowania, choć bywały też chwile, że nie chciał mieć z nikim do czynienia. Zaszywał się w kąt.
- Miewał zmienne nastroje?
- To u nas rodzinne. - Potarła kolana rękami i spojrzała gdzieś ponad moim ramieniem. - Kiedy byliśmy w podstawówce, tata przechodził terapię wstrząsową z powodu depresji. Nie powiedziano nam, co się dzieje, tylko tyle, że idzie na kilka dni do szpitala. Dopiero po jego śmierci mama nam wszystko opowiedziała.
- Ile razy go leczono?
- Nie wiem, trzy, może cztery. Kiedy wracał do domu, wyglądał jak po praniu mózgu, miał kłopoty z pamięcią, zupełnie jak pacjenci z urazami głowy. Mówią, że terapia elektrowstrząsowa działa teraz lepiej, ale jestem pewna, że to właśnie zniszczyło jego mózg. W średnim wieku zaczął gasnąć, przeszedł na wcześniejszą emeryturę, siedział, czytał i słuchał Mozarta.
- Musiał być naprawdę mocno przygnębiony, skoro zaaplikowano mu terapię elektrowstrząsową - zauważyłem.
- Zapewne tak, lecz ja tego nie zauważyłam. Był cichy, słodki, nieśmiały.
- Jak wyglądały jego stosunki z Nolanem?
- Trudno mówić o jakichkolwiek stosunkach. Wprawdzie Nolan był niezwykle inteligentny, ale pociągały go raczej typowe męskie rozrywki: sport, surfing, samochody. Tata wypoczywał inaczej… - uśmiechnęła się - czytając i słuchając Mozarta.
- Kłócili się?
- Tata nigdy się z nikim nie kłócił.
- Jak Nolan zareagował na śmierć ojca?
- Na pogrzebie płakał. Potem przez jakiś czas oboje próbowaliśmy pocieszać mamę. Wreszcie Nolan znów się oddalił.
Przygryzła dolną wargę.
- Nie chciałam, żeby Nolanowi wyprawili uroczysty policyjny pogrzeb z salwami honorowymi i podobnymi głupstwami. Nikt z wydziału się nie sprzeciwiał. Tak jakby się cieszyli, że nie będą musieli się tym zajmować. Kazałam ciało poddać kremacji. Zostawił testament, w którym wszystko zapisał mnie, również rzeczy po mamie i tacie. Z całej rodziny tylko ja przeżyłam.
Za duży ból. Wycofałem się.
- Jaka była pani matka?
- Bardziej otwarta niż tata. Nie miewała humorów, zawsze pogodna, pełna optymizmu. Prawdopodobnie dlatego dostała wylewu, bo wszystko dusiła w sobie. - Helena znów potarła kolano. - Nie chcę, żeby pan pomyślał, że byliśmy rodziną dziwaków. Wcale nie. Nolan był normalnym chłopakiem. Chodził na prywatki, uganiał się za dziewczętami. Był tylko inteligentniejszy od innych. Dostawał same piątki, choć wcale nie przykładał się do nauki.
- Co robił po tym, jak przerwał studia?
- Kręcił się to tu, to tam, kilka razy zmieniał pracę. Nagle ni z tego, ni z owego zadzwonił do mnie i obwieścił, że właśnie ukończył akademię policyjną. A nie odzywał się od śmierci mamy.
- Kiedy to było?
- Mniej więcej półtora roku temu. Powiedział, że akademia to dla niego kaszka z mleczkiem. Zdał z najlepszym wynikiem w grupie. Zadzwonił, żeby mi o tym powiedzieć, tak na wszelki wypadek. Żebym nie zdziwiła się, gdybym go kiedyś zobaczyła w radiowozie.
- Czy od razu skierowano go do Hollywood?
- Nie. Najpierw do zachodniego Los Angeles. Dlatego pomyślał, że mogłabym go spotkać w pobliżu Cedars. Mógł na przykład trafić do izby przyjęć z podejrzanym albo ofiarą.
Gdyby zdarzyło mi się go kiedyś zobaczyć. To, co opisywała Helena Dahl, nie przypominało więzów rodzinnych, lecz raczej grupę dobranych przypadkowo ludzi. Ból na twarzy Heleny kazał mi się nieco zmitygować.
- Gdzie pracował, zanim wstąpił do policji?
- Na budowach, w warsztatach samochodowych, na kutrze rybackim łowiącym w pobliżu Santa Barbara. To akurat pamiętam, bo mama pokazywała mi kiedyś rybę, którą dla niej przywiózł. Halibuta. Mama uwielbiała wędzone ryby, a Nolan kazał go uwędzić specjalnie dla niej.
- Jakie były jego związki z kobietami?
- W szkole średniej miał kilka dziewczyn, ale co było potem - nie wiem… Czy nie będzie panu przeszkadzać, jeśli zacznę chodzić?
- Ależ skądże.
Wstała i zaczęła przemierzać pokój małymi energicznymi krokami.
- Nolanowi wszystko przychodziło bez trudu. Może po prostu wybrał najłatwiejsze rozwiązanie. Może właśnie o to chodziło. Nie był przygotowany na to, że nie zawsze będzie mu szło jak po maśle.
- Czy orientuje się pani, jakie konkretnie problemy miał pani brat?
- Nie, nie, o niczym nie wiem - po prostu wróciłam myślami do szkoły. Pamiętam, że zawsze ślęczałam nad zadaniami z algebry, a wystarczyło, że Nolan wpadł do mojego pokoju, zerknął mi przez ramię do zeszytu i od razu podawał rozwiązanie równania. Był ode mnie o trzy lata młodszy - musiał mieć około jedenastu lat - ale potrafił błyskawicznie rozwiązywać te zadania.
Zatrzymała się przed półką z książkami.
- Kiedy Rick Silverman podał mi pańskie nazwisko, opowiedział też o znajomym z policji. Zaczęliśmy rozmawiać na temat policji. Zdaniem Ricka to organizacja paramilitarna. Nolan nigdy nie lubił kryć się w drugim szeregu. Co się stało, że wybrał tak konformistyczne rozwiązanie?
- Może zmęczyła go ta ciągła obecność na pierwszym planie - zasugerowałem.
Stała tak przez chwilę, po czym znów usiadła.
- Może robię to wszystko dlatego, że czuję się winna, iż nie przebywałam z nim bliżej. Ale nie sprawiał wrażenia człowieka, który potrzebuje bliskości.
- Nawet gdybyście byli sobie bliscy, nie zdołałaby pani temu zapobiec.
- A więc twierdzi pan, że odwodzenie kogoś od samobójczych myśli jest stratą czasu?
- Pomoc jest zawsze ważna. Wiele osób, które targnęły się na własne życie więcej już tego nie próbowało. Chyba że ktoś się bardzo uprze, wtedy prędzej czy później mu się uda.
- Nie wiem, czy Nolan był aż tak zdesperowany. Nie znałam go!
Wybuchnęła głośnym szlochem. Kiedy się uspokoiła, podałem jej chusteczkę. Chwyciła ją i przyłożyła do oczu.
- Nie wytrzymuje tego. Nie wiem, czy uda mi się dłużej to znosić.
Nie odezwałem się.
Zerkając w bok, powiedziała:
- Jestem wykonawczynią jego testamentu. Po śmierci mamy, prawnik zajmujący się majątkiem rodziców poradził nam, byśmy oboje spisali testamenty. - Roześmiała się. - Majątek… Ten dom, to kupka nieszczęścia. Wynajęliśmy go i podzieliliśmy się pieniędzmi. Potem, po moim rozwodzie, spytałam Nolana, czy mogę w nim zamieszkać w zamian za pokrycie połowy czynszu. Nie chciał przyjąć tych pieniędzy. Nie potrzebował ich. Niczego nie potrzebował. Czy to był znak ostrzegawczy?
Nim zdążyłem odpowiedzieć, Helena Dahl znów wstała.
- Ile czasu nam zostało?
- Dwadzieścia minut.
- Nie pogniewa się pan, jeśli dziś wyjdę wcześniej?
Zaparkowała brązowego mustanga poza terenem posesji, na ulicy, która wiła się zygzakiem od Beverly Glen. Poranne powietrze było gorące i suche. Pobliskich sosny wydawały przeszywający na wskroś, orzeźwiający zapach.
- Dziękuję - powiedziała otwierając samochód.
- Czy chce się pani umówić na kolejną wizytę?
Wsiadła do auta i opuściła szybę. Samochód był nienagannie czysty i pusty, jeśli nie liczyć dwóch białych pielęgniarskich fartuchów.
- Mogę do pana zadzwonić? Muszę sprawdzić swój grafik dyżurów.
W ten sposób pacjenci dawali do zrozumienia: proszę nie dzwonić, sam się odezwę.
- Oczywiście.
- Jeszcze raz dziękuję, doktorze Delaware. Będziemy w kontakcie.
Odjechała, a ja wróciłem do domu, rozmyślając o tej powierzchownej opowieści, jaką mnie uraczyła.
Nolan był za bystry jak na gliniarza. Ale przecież mnóstwo policjantów miało głowę na karku. Reszta opisu - sportowiec, macho, dominujący, zainteresowany mroczną stroną życia - pasowała do stereotypu policjanta. Przez kilka lat błąkał się to tu, to tam, by osiąść na stałe z zagwarantowaną przez władze miasta posadą i emeryturą. Prawicowe poglądy polityczne - szkoda, że nie dowiedziałem się więcej na ten temat.
Helena Dahl opisała też częściowo poważne zaburzenia emocjonalne w rodzinie. Policjant uważany przez kolegów za "odmiennego".
To mogło pogłębić alienację wywołaną samą naturą pracy w policji.
Wyglądało na to, że życie Nolana było pełne alienacji.
A zatem na razie żadnych niespodzianek, choć siostra wyglądała - co zrozumiałe - na mocno zszokowana.
Do tej pory jednak nic nie wyjaśniało, dlaczego Nolan w barze "Go-Ji" włożył sobie do ust lufę pistoletu.
I zapewne już tego nie wyjaśnię, bo sądząc po tym jak się pożegnała, Helena Dahl więcej się ze mną nie spotka.
W moim zawodzie trzeba się pogodzić z tym, że wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi.3
Dwa dni później o ósmej rano zadzwonił do mnie Milo.
- Właśnie dostałem kolejną beznadziejną sprawę, Alex. Nie jestem pewien, czy będę mógł ci zapłacić, ale poprzednio zarobiliśmy parę punktów, więc może…
Poprzednio chodziło o morderstwo profesora psychologii, którego napadnięto i dźgnięto nożem kilka kroków od jego domu w Westwood. Po kilku miesiącach bezowocnego śledztwa przełożeni Mila uznali, że sprawy nie da się rozwiązać i przydzielili mu ją za karę, gdyż jako jedyny policjant w Los Angeles manifestował swoje skłonności homoseksualne. Wspólnie z Milem poznaliśmy kilka sekretów ofiary i zdołaliśmy rozwiązać zagadkę.
- No, nie wiem - odpowiedziałem. - Dlaczego, u licha, miałbym wyświadczać ci przysługę?
Roześmiał się.
- Może dlatego, że jestem takim miłym facetem?
Wydałem z siebie odgłos przypominający brzęczyk w teleturnieju, kiedy uczestnik poda złą odpowiedź.
- Spróbuj jeszcze raz.
- Może dlatego, że jesteś psychiatrą i uwielbiasz, żeby wszyscy cię lubili?
- Nigdy w życiu nie zgłaszaj się do "Va Banque"! Co to za sprawa?
W słuchawce usłyszałem westchnienie.
- Dziecko, Alex. Piętnaście lat.
- Chryste.
- Wiem co czujesz, ale to bardzo ważna sprawa. Jeśli masz choć ździebko czasu, byłbym ci wdzięczny, gdybyś rzucił na to okiem.
- Jasne - odparłem - możesz przyjechać choćby zaraz.
Pojawił się z pudłem pełnym akt pod pachą. Miał na sobie turkusową koszulkę polo, która uwydatniała jego brzuch, wygniecione brązowe dżinsy i pokiereszowane beżowe pionierki. Milo ważył około stu dziesięciu kilogramów, z czego większość umiejscowiła się mniej więcej w połowie jego sylwetki mierzącej metr osiemdziesiąt wzrostu. Włosy miał niedawno przystrzyżone w charakterystycznym dla niego stylu (choć mówienie o jakimkolwiek stylu u Mila było po prostu przestępstwem) - krótkie z boków i z tyłu, potargane na czubku z baczkami sięgającymi płatków uszu. Siwizna powoli wygrywała zmagania z czernią, tak że baczki Mila zrobiły się prawie całkiem białe. Milo jest ode mnie starszy o dziewięć miesięcy i czasami, kiedy patrzę na niego, mam świadomość upływającego czasu.
Postawił pudło na stole w kuchni. Dziobata twarz przybrała kredowobiały odcień, a oczy pozbawione były błysku. Jedna albo nawet kilka nie przespanych nocy. Patrząc na lodówkę, zmarszczył brwi.
- No co, mam to powiedzieć na głos?
- Coś do jedzenia czy do picia? - zapytałem.
- I jedno, i drugie. W końcu ty jesteś lekarzem. - Wyciągnął się i usiadł ciężko, aż usłyszałem skrzypnięcie krzesła.
Zrobiłem mu kanapkę z zimnym rostbefem i podałem ze szklanką mleka. Szybko zjadł i wypił, po czym głośno wypuścił powietrze.
Pudło aż kipiało od papierów.
- Widzę, że masz sporo danych - zauważyłem.
- Nie myl ilości z jakością. - Odsunął talerz i zaczął wyjmować z pudła oprawione teczki i przewiązane gumką pliki dokumentów, po czym układał je równo na stole.
- Ofiarą jest dziewczynka, Irit Carmeli. Miała piętnaście lat, była nieco opóźniona w rozwoju. Trzynaście tygodni temu podczas szkolnej wycieczki w góry Santa Monica ktoś ją porwał i zabił. Dzieciaki wybrały się do jakiegoś rezerwatu należącego do miasta. Szkoła co roku organizuje tam wycieczki, żeby pokazać dzieciom trochę piękna.
- Wszystkie dzieci są opóźnione?
- Każde ma jakiś problem. To szkoła specjalna.
Przetarł ręką twarz, jakgdyby chciał się umyć bez wody.
- Historia wygląda mniej więcej tak: dzieciaki zawieziono wynajętym autobusem i wysadzono przy wejściu do rezerwatu. Potem przewędrowały pieszo niecały kilometr w głąb parku. Prawie od razu robi się tam gęsto od drzew i chaszczy, ale dla początkujących są wyraźnie oznaczone ścieżki. Dzieciaki biegały mniej więcej przez godzinę, coś przegryzły, zrobiły w lesie kupkę i siusiu, po czym wróciły do autobusu. W sumie minęły prawie dwie godziny. Zwołano zbiórkę i okazało się, że nie ma Irit. Zaczęto jej szukać, lecz nie znaleziono. Ktoś zadzwonił na komendę w Westside. Stamtąd wysłano kilka radiowozów z policjantami, ale i oni nie trafili na ślad dziewczynki. Zadzwonili po oddział specjalny. Pół godziny czekali na psy, drugie pół godziny upłynęło, zanim psy wywęszyły ciało. Zwłoki leżały ponad kilometr dalej w sosnowym zagajniku. Nie znaleziono żadnych śladów przemocy, żadnych pręg od uduszenia, żadnych krwiaków pod skórą, żadnej opuchlizny ani śladu krwi. Gdyby nie pozycja, w jakiej leżały zwłoki, pewnie uznano by, że dziecko dostało jakiegoś ataku albo coś w tym rodzaju.
- Ta pozycja miała związek z seksem?
- Nie. Za chwilę pokażę ci o co chodzi. Koroner znalazł obrażenia mięśni GNYKOWYCH, MOSTKOWO-GNYKOWYCH I KRTANIOWYCH. Brak śladów gwałtu.
- Uduszenie - powiedziałem. - Ale dlaczego nie wystąpiły ślady zewnętrzne?
- Koroner mówił, że coś takiego jest możliwe, kiedy siła duszenia zostanie rozłożona na jak największej powierzchni. - Wystarczy użyć czegoś miękkiego, jak zwinięty ręcznik czy ramię w ubraniu. Fachowcy nazywają to łagodnym uduszeniem.
Skrzywił się, wziął teczkę leżącą na wierzchu i otworzył na stronach ze zdjęciami przymocowanymi plastikowymi kawałkami taśmy.
Część z nich przedstawiała las w miejscu zbrodni. Na pozostałych widać było chudą dziewczynkę z jasnymi włosami. Nosiła białą koszulkę z krótkimi rękawami, wykończoną koronkową lamówką wokół kołnierzyka i rękawów, niebieskie dżinsy, białe skarpetki i różowe buty z plastiku. Była bardzo chuda. Ręce i nogi miała cienkie jak patyki. Wyraźnie odznaczały się łokcie, jakby właśnie powiększały się dzięki nagłemu zastrzykowi hormonu wzrostu w okresie dojrzewania. Na oko mogła mieć dwanaście, a nie piętnaście lat. Leżała na plecach na tle brązowej ziemi z rękami ułożonymi wzdłuż tułowia i stopami ściągniętymi razem. Jak na upadek wyglądało to zbyt symetrycznie. Jak gdyby ktoś ją ułożył.
Wpatrywałem się w zbliżenie twarzy. Oczy zamknięte, usta lekko rozwarte, długie, kręcone ciemnoblond włosy rozsypane na ziemi.
Znów ktoś to ułożył.
Sprawca się nie spieszył… bawił się.
Wróciłem do ujęcia całego ciała. Ręce ułożone wzdłuż ud, otwarte dłonie zwrócone wewnętrzną stroną do góry, jakby pytała - dlaczego?
Ponure szarooliwkowe cienie układające się na bladej twarzy niczym pociągnięcia pędzla.
Światło przebijające się przez korony drzew.
Poczułem ucisk w klatce piersiowej i zacząłem zamykać teczkę, kiedy moją uwagę przykuł mały, różowy przedmiot koło prawego ucha dziewczynki.
- Co to?
- Aparat słuchowy. Była także głucha. Częściowo na jedno ucho i całkowicie na drugie.
- Chryste. - Odłożyłem teczkę. - Irit Carmeli. Czy to włoskie nazwisko?
- Izraelskie. Jej ojciec jest wielką szychą w izraelskim konsulacie. I dlatego niezbyt dobrze wygląda, że przez trzy miesiące policja nie potrafiła wpaść na żaden trop.
- Trzy miesiące - powtórzyłem. - Nie przypominam sobie, żebym czytał o tym w prasie.
- Nie pisali o tym w prasie. Zasłona dyplomatyczna.
- Wygląda na to, że sprawa jest z gatunku beznadziejnych.
- Można wpaść w depresję już na samą myśl, że przydzielą ci coś takiego. Masz jakieś przeczucia?
- Sprawca się nie spieszył - zacząłem. - To znaczy, że najprawdopodobniej porwał ją wkrótce po przyjeździe. Gdy widziano ją po raz ostatni?
- Tego nikt nie jest pewien. Kiedy dzieciaki wypuszczono z autobusu, zaczęły biegać po całym lesie i zrobił się ogromny harmider. Zresztą po to zorganizowano tę wycieczkę. Szkoła już wcześniej przywoziła dzieci w to miejsce i uznano, że mogą tam bezpiecznie pohasać.
- Jak morderca mógł dotrzeć niepostrzeżenie?
- Pewnie skorzystał z którejś z bocznych dróg. Pełno ich tam. Dochodzą do lasu z trzech stron: od Valley, od Santa Monica i od Bulwaru Zachodzącego Słońca. Miejsce, gdzie biegały dzieci, jest oddzielone od najbliższej drogi pasem gęstego lasu. Żeby na nie trafić, trzeba dobrze znać teren, co znaczy, że to ścierwo go znało. Przylazł na piechotę albo przyjechał samochodem. Jeśli samochodem, to zaparkował daleko, bo na najbliższych okolicznych drogach nie znaleziono nic, żadnych śladów.
- Parkuje, przedziera się między drzewami, znajduje miejsce, skąd widzi dzieciaki i obserwuje - mówiłem. - Znaleźli jakieś ślady na dalszych drogach?
- Nic, co dałoby się jednoznacznie zidentyfikować, po prostu tam jest za duży ruch. Nie mogę ci też przysiąc, że od razu sprawdzili każdy centymetr kwadratowy parku, bo na początku nie uznano tego za morderstwo, tylko za zaginięcie jednego z dzieci. Oprócz jednostki specjalnej, nauczycieli strażników z parku na miejscu zjawił się też ojciec dziewczynki z całym zastępem pracowników konsulatu i bałagan zrobił się jeszcze większy.
- A co z oględzinami miejsca zbrodni?
- Nie znaleziono niczego, jeśli nie liczyć kilku słomek, które według facetów z laboratorium pochodzą z miotły. Zdaje się, że ten sukinsyn pozamiatał cały teren wokół niej.
- Czyścioszek - stwierdziłem. - Typ obsesyjny. To dlatego tak dokładnie ułożył ciało.
Zmusiłem się, by spojrzeć jeszcze raz na zdjęcia i wyobraziłem sobie pochyloną nad dziewczynką twarz okrutnego monstrum. Ale to nie tak. Zawsze okazywało się, że sprawcą jest człowiek, a nie potwór.
Układanie. Manipulacja.
Zamiatanie.
- Uduszenie i układanie zwłok niemal zawsze mają tło seksualne - powiedziałem. - Na pewno nie zauważono śladów gwałtu?
- Nie. Była dziewicą. Zresztą wiesz, jak gwałciciele zazwyczaj układają ciało: rozsuwają nogi, żeby było widać genitalia. A tu odwrotnie, Alex. Kiedy pierwszy raz spojrzałem na te zdjęcia, miałem wrażenie, że to nie dziewczynka, lecz lalka.
- Zabawa lalkami - odezwałem się niskim, szorstkim głosem.
- Przepraszam, że zawracam ci tym głowę - usprawiedliwiał się Milo.
- Jak bardzo opóźniona w rozwoju była ta dziewczynka?
- Zgodnie z tym, co piszą w aktach "nieco opuźniona".
- Porwana po cichu i zaciągnięta ponad kilometr dalej. Ile ważyła?
- Trzydzieści pięć kilo.
- A więc mamy do czynienia z kimś silnym - stwierdziłem. - Braliście pod uwagę możliwość, że po prostu zboczyła ze ścieżki i miała pecha?
- Między innymi. Jest też druga teoria, że facet z jakiegoś powodu wybrał właśnie ją. To, że niczego nie słyszano, da się łatwo wyjaśnić - wystarczy, że zakrył jej usta dłonią i odciągnął z dala od dzieciaków. Ale jeśli rzeczywiście to zrobił, działał bardzo delikatnie - nigdzie nie znaleźliśmy żadnych śladów palców, żadnych siniaków.
- A zatem nie ma dowodów, że się broniła?
Milo pokręcił głową.
- Czy była tylko głucha, czy głuchoniema?
- Mówiła, lecz niewyraźnie, a jej językiem ojczystym był hebrajski.
- Ale krzyczeć mogła?
- Tak mi się wydaje. - Milo dopił mleko i ścisnął kartonik.
- Obserwował, aż wypatrzył ofiarę - mówiłem. - Osaczył stado i wybrał najsłabszą sztukę. Ile dzieci było w grupie?
- Czterdzieści dwoje. Plus czwórka nauczycieli i dwie osoby do pomocy. Część dzieci porusza się na wózkach i wymaga szczególnej opieki. Między innymi dlatego te dzieci, które mogły biegać, miały dużo swobody.
- Nie do wiary, tylu ludzi i nikt niczego nie zauważył?
Milo znów pokręcił głową i wskazał na akta.
- Z każdym rozmawiano po dwa, trzy razy. Nauczyciele, kierowca autobusu, dzieciaki - o ile tylko mogły mówić.
- Jak często odbywają się wycieczki do tego parku?
- Raz do roku, od pięciu lat.
- Czy wycieczkę uzgodniono z władzami parku?
Skinął głową.
- Wiele szkół tam przyjeżdża.
- A więc ktoś, kto zna ten park, mógł wiedzieć, że przyjadą tam dzieci niepełnosprawne. Łatwe ofiary.
- Gorobich i Ramos, ci dwaj, którzy rozpoczęli tę sprawę, przesłuchali cały personel szkoły i parku, nie wyłączając też byłych pracowników. Jedyny zapis w aktach policyjnych, na jaki natrafili, pochodził sprzed lat i dotyczył dwóch ogrodników, których zatrzymano kiedyś za jazdę po pijanemu. Na ten dzień mieli jednak alibi.
- Wygląda na to, że chłopcy przyłożyli się do pracy.
- Obaj byli bardzo kompetentni, a fakt, że zamordowano dziecko i to dziecko dyplomaty, nadał sprawie szczególnej wagi. Ale nie znaleźli dosłownie nic i w zeszłym tygodniu oddelegowano ich do pracy przy sprawach kradzieży samochodów. Naciski z góry.
- Zamienili dwóch detektywów na jednego? - zapytałem. - Nie przeczę, że jesteś dobry, ale…
- Tak, tak, ja też ich o to zapytałem. Porucznik tylko wzruszył ramionami i powiedział: "Co, Sturgis, chcecie powiedzieć, że nie jesteście geniuszem?" Jedyne wyjaśnienie, jakie mi przychodzi do głowy to takie, że Izraelczycy uznali, że udzielili nam już wszelkiej możliwej pomocy i chcą, żebyśmy sami dalej nad tym główkowali, lecz bez rozgłosu, żeby nie dowiedzieli się o tym arabscy terroryści i nie zaczęli porywać innych dzieciaków z konsulatu. A dlaczego właśnie ja? - Wzruszył ramionami. - Może słyszeli o rozwiązaniu sprawy Devane'a.
- A zatem masz wszystko załatwić szybko i po cichu - stwierdziłem. - Sytuacja nie do pozazdroszczenia.
- Ta sprawa już na pierwszy rzut oka wygląda beznadziejnie, Alex. Z tego co wiem, ktoś po prostu chce mnie wygryźć z wydziału. Porucznik miał gębę uśmiechniętą od ucha do ucha, kiedy mi powierzał to zadanie. - Milo postukał palcami w pudełko.
Wziąłem do ręki drugą teczkę. Strona po stronie spisane przesłuchania członków rodziny, nauczycieli. Mnóstwo nużącej policyjnej paplaniny. Trzeba nie lada hartu ducha, żeby się przez to przedrzeć, ale brak tu rewelacji. Odłożyłem teczkę.
- No i co? - zapytał Milo. - Coś jeszcze?
- Wszystko planuje z góry, podkrada się. Być może lubi przebywać na świeżym powietrzu. Silny. Niewykluczone, że już molestował dzieci. Podglądacz albo ekshibicjonista. Dość inteligentny, by zaczaić się i zaczekać na właściwy moment do ataku. Być może pedantyczny także w życiu codziennym. Nie zgwałcił jej, więc zapewne wystarczyło mu samo podniecenie wywołane pogonią. Osaczenie i porwanie.
Wybrał najsłabszą sztukę ze stada…
- Jeśli przyjmiemy, że wybrał Irit specjalnie, to dlaczego właśnie ją? Przebywało tam mnóstwo innych dzieci, więc dlaczego upatrzył sobie właśnie ją?
- Dobre pytanie.
- Nie sądzisz, że ma to związek ze stanowiskiem jej ojca?
- Ojciec twierdzi, że nie, a ja z kolei sądzę, że gdyby to była sprawa polityczna, Izraelczycy sami by się nią zajęli.
- Córka dyplomaty - powiedziałem. - Czy przeszła w związku z tym jakieś specjalne szkolenie? Czy była w jakiś szczególny sposób bezbronna z powodu swej niesprawności?
- Gorobich mówił, że pytał o to ojca, ale facet go spławił, upierając się, że Irit stała się przypadkową ofiarą, że Los Angeles jest pełne niebezpiecznych psychopatów i nikt tu nie jest bezpieczny.
- A ponieważ jest ważną osobistością, nikt na niego naciskał.
- To raz, a po drugie Gorobich i Ramos przyznali mu rację. Nic nie wskazywało na to, by dziewczynka w jakikolwiek sposób sprowokowała to, co się stało. Po prostu jakiś porąbaniec zaczaił się na nią, porwał ją, a potem posprzątał. Tak jak powiedziałeś - bawił się. Dla niego to była jakaś pieprzona gra. O Boże, nie znoszę, kiedy spotyka to dzieci.
Wstał i przeszedł kilka kroków, otworzył lodówkę, zajrzał do środka i zamknął drzwiczki. Potem wyjrzał przez okno w kuchni.
- Rozmawiałeś już z rodzicami? - zapytałem.
- Dziś poprosiłem o spotkanie i czekam na wyznaczenie terminu.
- Trzy miesiące bez żadnych postępów - rzekłem. - Do tej pory żal mógł się już zmienić w gniew. Teraz może być jeszcze trudniej do nich dotrzeć.
- Tak - odparł Milo. - Tym zajmę się później. Ale drzewa nie są tak wrażliwe, więc może rzucimy okiem na miejsce zbrodni?4
Dojazd zajął nam niecałe pół godziny. Należało skręcić z Bulwaru Zachodzącego Słońca w prawo i w Brentwood minąć skrzyżowanie z Pacific Palisades. Żadnych znaków. Czasami ludzie, którzy kochają naturę uważają, że inni nie powinni zakłócać jej harmonii.
Typowa szeroka przedmiejska ulica obudowana po obu stronach drewnianymi domkami średnich rozmiarów zmieniła się w jednopasmową zwężającą się coraz bardziej drogę porośniętą po obu stronach krzewami. W tym miejscu szkolny autobus na pewno ocierał się o głowie.
Metalowa brama wjazdowa do parku pomalowana była na kolor dający się umiejscowić gdzieś między musztardowym a żółtym. Zamknięto ją tylko na skobel, nie na kłódkę. Natknęliśmy się na pierwszy znak - pomarańczową tablicę postawioną przez władze miasta z informacją, w jakich godzinach park jest czynny. Do otwarcia została jeszcze godzina. Wysiadłem, odemknąłem skobel i wróciłem do nie oznakowanego wozu policyjnego, którym przyjechaliśmy. Wjechaliśmy do parku po asfaltowej drodze gęsto obrośniętej roślinnością. Dalej asfalt zmienił się w ubitą ziemią, a krzewy w sosny, cedry, cyprysy i sykomory. Drzewa rosły tak blisko siebie, że tworzyły grube zielone ściany, przechodzące niemal w czerń. Trudno było wręcz dostrzec gałęzie i liście. Tu mógł się ukryć ktokolwiek lub cokolwiek.
Droga kończyła się na eliptycznej polanie. Wyblakłe białe linie wyznaczały dziesięć miejsc do parkowania. Stanęliśmy na jednym z nich. Za parkingiem ciągnął się trzymetrowej szerokości pas suchego, przyciętego trawnika, na którym stały trzy koślawe stoły piknikowe, kosiarka do trawy i kilka wypchanych i zawiązanych czarnych worków ze skoszoną trawą.
Za trawnikiem znów zaczynał się las.
Poszedłem za Milem przez trawnik do dwóch znaków umieszczonych jeden nad drugim. Tu zaczynała się ścieżka, prowadząca między drzewa. Górny znak głosił: SZLAK TURYSTYCZNY. NIE ZBACZAĆ ZE ŚCIEŻKI. I strzałka skierowana w lewo. Niżej, pod niezbyt przezroczystym plastikiem kryła się tabliczka, na której wymalowano piktogramy liści, jagód, żołędzi, wiewiórek, zajęcy, sójek, węży. Pod rysunkiem grzechotnika znajdowało się ostrzeżenie, że podczas długich upalnych dni węże wypełzają na łowy.
Zaczęliśmy schodzić ścieżką w dół. Spadek był lekki, a szlak miejscami poprowadzono tarasami. Wkrótce od głównego szlaku zaczęły odchodzić inne ścieżki, bardziej strome, węższe. Drzewa wokół rosły tak gęsto, że słońce tylko gdzieniegdzie przebijało się przez ich korony.
Szliśmy szybko, w milczeniu. Dałem upust wyobraźni, snułem różne teorie, a jeden rzut oka na twarz Mila powiedział mi, że on robił to samo. Dziesięć minut później mój towarzysz zszedł ze ścieżki i zagłębił się między drzewa. Woń sosen była tu znacznie silniejsza - sprawiała wrażenie niemal sztucznej, niczym odświeżacz powietrza. Pod naszymi stopami pojawiło się igliwie i szyszki.
Szliśmy długo, aż w końcu Milo zatrzymał się na małej niczym nie wyróżniającej się polance.
Właściwie trudno to było nawet nazwać polanką, po prostu nieco więcej przestrzeni między pniami ogromnych starych sosen pooranymi zmarszczkami szarej kory. Pnie wznosiły się dookoła niczym greckie kolumny. To miejsce wydawało się odgrodzone, jak pokój w środku lasu.
Albo krypta.
Ktoś w ten sposób wyobrażał sobie grobowiec… Powiedziałem to głośno, lecz Milo nie odpowiedział.
Rozejrzałem się dookoła, nasłuchiwałem. Z oddali dochodził śpiew ptaków. W powietrzu brzęczały owady. Wokół nie było widać niczego poza drzewami. Żadnych ścieżek. Zapytałem o to Mila.
Wskazał palcem za siebie.
- Las kończy się około trzysta metrów w tamtą stronę, choć stąd tego nie widać. Wychodzi na otwarte pole, za którym przebiega droga, dalej są góry i znów drogi. Część z nich w końcu dochodzi do autostrad, ale większość prowadzi donikąd. Wczoraj przez cały dzień włóczyłem się po okolicy - samochodem i pieszo. Spotkałem tylko wiewiórki i dwa wielkie jastrzębie. Krążyły w górze, więc zatrzymałem się, żeby sprawdzić czy w okolicy nie ma przypadkiem jakichś innych zwłok. Niczego nie znalazłem, żadnych innych drapieżników.
Popatrzyłem w kierunku, który wskazał Milo. Żadnego prześwitu, najmniejszej choćby nadziei na wyjście.
- Co się stało ze zwłokami? - zapytałem.
- Pochowano ją w Izraelu. Rodzina wyjechała, posiedzieli tam około tygodnia i wrócili.
- Żydowskie obrzędy pogrzebowe trwają tydzień.
Milo uniósł brwi.
- Pracowałem na wydziale onkologicznym - wyjaśniłem.
Milo obszedł polankę. Wyglądał potężnie w tej ciemnej studni między drzewami.
- Odosobnione miejsce - odezwałem się. - Tylko nieco ponad kilometr od autobusu, ale odosobnione. To musiał być ktoś, kto naprawdę dobrze zna tę okolicę.
- Kłopot w tym, że to spostrzeżenie wcale nie zawęża nam listy podejrzanych. To miejsce ogólnodostępne. Wciąż pełno tu turystów.
- Szkoda, że tamtego dnia nie było w pobliżu nikogo.
Milo przystanął.
- Co masz na myśli?
- Sprawę wyciszono. Skąd ewentualny świadek miał wiedzieć, że powinien się zgłosić?
Milo zamyślił się.
- Muszę porozmawiać z rodzicami. Choć teraz pewnie i tak jest już za późno.
- Może uda ci się nakłonić ich do pójścia na kompromis, Milo. Powiadom o morderstwie, nie wymieniając nazwiska Irit. Co prawda muszę się z tobą zgodzić, że po tak długim czasie trudno liczyć na jakiś sukces.
Kopnął mocno w drzewo, pomamrotał i znów zaczął chodzić, rozglądając się na wszystkie strony.
- Coś jeszcze? - zapytał.
Pokręciłem głową i wróciliśmy na parking. Tym razem kosiarka już pracowała. Śniady mężczyzna w kombinezonie koloru khaki i kasku jeździł w tę i z powrotem po trawniku. Na chwilę odwrócił się w naszą stronę, po czym wrócił do koszenia. Twarz osłaniał mu brzeg kasku.
- I co, strata czasu? - zapytał Milo uruchamiając silnik policyjnego wozu i cofając go z parkingu.
- Nigdy nie wiadomo.
- Będziesz miał czas, żeby poczytać akta?
Myśląc o twarzy Irit Carmeli, odparłem:
- Mnóstwo czasu.5
_Obserwator_
Nie zwrócili na niego uwagi, był tego pewien.
Po odjeździe nie oznakowanego samochodu policyjnego, odczekał dwadzieścia minut, zsiadł z kosiarki, zawiązał ostatni czarny worek, wsiadł z powrotem na kosiarkę i ruszył w stronę wyjścia z parku. Zatrzymał się w pewnej odległości od żółtej bramy i zepchnął kosiarkę na pobocze. Pracownicy parku nigdy jej nie szukali. Swobodnie interpretowany regulamin.
Bardzo swobodnie. Na nieszczęście dziewczynki.
Ta kosiarka to doskonałe znalezisko. Dobry dodatek do kombinezonu.
Jak zwykle kombinezon okazywał się bardzo przydatny: robotnik pracujący na zlecenie jakiejś oficjalnej instytucji nie rzuca się w oczy.
Samochód - szarą toyotę cressidę na fałszywych numerach - zaparkował trzy przecznice dalej. W schowku w desce rozdzielczej leżała legitymacja inwalidzka, a w pudełku pod siedzeniem kierowcy - półautomatyczny pistolet kalibru dziewięć milimetrów.
Mężczyzna był szczupły i lekki. Szedł szybko. Trzy metry od samochodu wyłączył alarm za pomocą pilota, rozejrzał się wokół, po czym błyskawicznie wsiadł do toyoty i popędził w stronę Bulwaru Zachodzącego Słońca. Kiedy już tam dotarł, skręcił na wschód.
W tym samym kierunku, w którym pojechali ci dwaj.
Detektyw i psycholog, a żaden z nich nawet na niego nie spojrzał.
Detektyw był tęgawy, o masywnych rękach i nogach, obwisłych ramionach. Wyglądał jak przekarmiony byk. Miał workowatą, kostropatą twarz byka - nie, nosorożca.
Nosorożec w depresji. Już wyglądał na zniechęconego.
Jak pogodzić taki pesymizm z jego reputacją? A może wszystko się zgadzało. Facet był zawodowcem, musiał więc wiedzieć, że istnieje bardzo nikła szansa na poznanie prawdy.
Czy będzie przez to rozsądny?
Psycholog był zupełnie inny. Czujny aż do przesady, oczy lustrujące wszystko dookoła.
Skupiony.
Szybszy i mniejszy od detektywa - mniej więcej metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. To i tak ponad siedem centymetrów więcej niż mierzył śniady mężczyzna. Nie stał w miejscu. Poruszał się z pewną gracją. Jak kot.
Wysiadł z samochodu, nim detektyw zdążył wyłączyć silnik.
Pełen zapału, żądny sukcesu?
W przeciwieństwie do detektywa psycholog dbał o siebie. Był dobrze zbudowany, miał kręcone ciemne włosy. Nieco długie, ale równo przycięte. Gładka jasna skóra, kwadratowa szczęka. Blade szeroko otwarte oczy.
Bardzo ruchliwe oczy.
Jeśli tak się zachowywał wobec pacjentów, to jak udawało mu się ich uspokoić?
A może nie przyjmował zbyt wielu pacjentów?
Uważał się za detektywa.
W niebieskiej sportowej kurtce, białej koszuli, wyprasowanych spodniach koloru khaki wyglądał jak jeden z tych profesorków, którzy pozowali na luz.
Często luz okazał się fałszywy. Udawali, że wszyscy są równi, ale wyraźnie dawali innym odczuć wyższość wynikającą z hierarchii i pozycji społecznej.
Śniady mężczyzna zastanawiał się, czy psycholog należał właśnie do takich ludzi.
Jadąc w stronę Brentwood, znów przypomniał sobie szybki energiczny krok psychologa.
Było w nim mnóstwo energii.
Do tej pory nikt nawet nie zbliżył się do wyjaśnienia, co stało się Irit.
Psycholog natomiast parł do przodu - może był optymistą.
Albo po prostu amatorem, zbyt naiwnym, by wiedzieć, co go czeka.