- W empik go
Selfie z Katalonią - ebook
Selfie z Katalonią - ebook
Nic tak nie przytłacza Agnieszki, jak zimna i deszczowa pogoda w Anglii, gdzie od jedenastu lat pracuje jako pielęgniarka. Jej dobry nastrój i cierpliwość dodatkowo zostają nadwyrężone przez fatalne w skutkach, zwłaszcza dla niej, nieporozumienie z chłopakiem. Pod wpływem impulsu postanawia rozstać się z nim na jakiś czas, by nabrać dystansu i przemyśleć dalsze losy ich związku. A nie ma lepszego miejsca na przemyślenia i oderwanie się od szarej rzeczywistości niż słoneczna, ciepła i pachnąca paellą Katalonia! A jeśli Agnieszce towarzyszyć będą dawno niewidziane przyjaciółki ze studiów, o nudnych wakacjach nie może być mowy!
Duża dawka humoru, nagłe zwroty akcji, niecodzienne spotkania i wydarzenia, które dziwnym trafem nigdy nie chcą się pokryć z planami. A wszystko zaczęło się przez wędzoną makrelę z polskiego sklepu pana Władka!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67184-28-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wędzona makrela przesądza ostatecznie!
Wrzesień już pierwszego dnia dał się poznać od najzimniejszej strony. Noc obfitowała w ulewne deszcze, a nad ranem dołączył szalony, nieprzewidywalny i porywisty wiatr, który nie oszczędzał ani ludzi, ani parasoli, ani konarów drzew, które łamał i rozrzucał gdzie bądź, nie licząc się ze stratami. Niska temperatura, spadająca na słupkach i wyświetlaczach termometrów, błyskawicznie sprawiła, że cieplejsze ubrania, skryte w mrokach szaf, teraz w szalonym pośpiechu wyciągane i zakładane, nierzadko pachnące lekkim zapomnieniem i stęchlizną, znów znalazły się w świetle dziennym. Zdaniem prognostów i pięknych telewizyjnych pogodynek na cieplejszą końcówkę astronomicznego lata nie mogliśmy liczyć. Przynajmniej nie na Wyspach Brytyjskich.
Cóż, ze wszystkich sytuacji na świecie najbardziej nienawidziłam niskiej temperatury, a moment, kiedy pakowałam letnie sukienki w najdalszy kąt szafy, stanowił dla mnie trudny, niemal żałobny czas, który w miejscu, gdzie przyszło mi żyć, skazywał mnie na bestialsko długi okres żałoby po cieple. Swój wybór opłaciłam co prawda ponurowatością większości dni w roku, ale ekonomia w postaci grubszego portfela już ponad jedenaście lat podtrzymywała mnie na duchu znacznie skuteczniej niż słońce. Zwłaszcza że nie zwykłam się użalać ani nad innymi, ani nad sobą i łapałam słońce na południowych plażach kilka razy w roku, latając na krótsze bądź dłuższe urlopy, a wracałam w mglisto-dżdżysty krajobraz Anglii z naładowanymi akumulatorami.
Pierwszy dzień września, tak paskudnie zepsuty przez bezczelnie wciskającą się w koniec lata jesień i naznaczony historycznie napaścią Niemiec na Polskę w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, w tym roku otrzymał jeszcze jedno piętno. Bardziej osobiste i przełomowe. Jednak zanim to nastąpiło, spokojnie kończyłam dyżur w szpitalu, zajmując się zastrzykami, podawaniem leków, podłączaniem kroplówek i innymi atrakcjami zawodu pielęgniarki na oddziale intensywnej terapii. Dyżur wyjątkowo ciężki i obfitujący w pracochłonne przypadki ludzkich chorób i wypadków. Kilka godzin zajmowania się ciężko poszkodowanymi w wypadku autokaru wiozącego staruszków na jednodniową wycieczkę do Birmingham, którzy zamiast koncertu w monumentalnej Symphony Hall, słuchali szumów i odgłosów aparatów podtrzymujących życie. Całe szczęście, że zderzenie z ciężarówką przy Victoria Square dla żadnego z wiekowych pensjonariuszy domu opieki nie zakończyło się podróżą w zaświaty. Nawet jedna z ofiar nożownika, przywieziona w stanie ciężkim, rokowała na wyzdrowienie.
Cały ten zgiełk, pośpiech i znój udało mi się przetrwać dzięki jednej myśli. Całkiem prozaicznej i dziwacznej dla innych, ale dla mnie szaleńczo krzepiącej. Myśli o... wędzonej makreli w mojej domowej lodówce. Produkcie zdobytym z niemałym trudem w polskim sklepie pana Władka, na drugim końcu miasta, do którego trafić można było po długiej podróży z obowiązkowym pakietem korków, jednokierunkowych ulic, objazdów i przejazdem kolejowym, na którym podniesiony szlaban to niezwykła rzadkość. Wędzona makrela bardziej kojarzyła mi się z polskością niż pierogi czy bigos. Zapewne biegli psychiatrzy, gdyby otrzymali mój przypadek do analizy, znaleźliby jakieś fachowe wytłumaczenie mojej słabości do bałtyckiej tłustej ryby poddanej wędzeniu, ale ja osobiście miałam w nosie te opinie. Wędzona makrela siedziała mi w głowie podczas całego dyżuru i obsesyjnie pojawiała się nierzadko w nieodpowiednich momentach i okolicznościach. Na szczęście dotrwałam do końca pracy i perspektywa pożarcia wyczekanego smakołyku zbliżała się w miarę ubywania kolejnych kilometrów dzielących mnie od mieszkania na przedmieściach.
Przez całą drogę walczyłam z ulewnym deszczem, z którym nie radziły sobie wycieraczki mego wysłużonego forda. Porywisty wiatr sprawiał, że woda lała się z różnych kierunków, całkowicie zaskakując ludzi, którzy mieli to nieszczęście, że musieli gdzieś wyjść albo przejechać w deszczową pogodę. Kiedy wysiadałam, przezornie przytrzymałam się drzwiczek, by nie zostać porwaną w bezkresną angielską dal. Chociaż przy moich stu siedemdziesięciu sześciu centymetrach wzrostu i wadze siedemdziesiąt kilogramów, nie byłoby to takie łatwe... Pokonanie kawałka drogi z forda do drzwi kosztowało mnie nadludzki wysiłek, a efekt mojej prywatnej walki z wiatrem i deszczem przeraził mnie w lustrze w przedpokoju. Potworne straszydło, które patrzyło na mnie podkrążonymi, przekrwionymi oczyma, ze sterczącymi w różnych kierunkach czarnymi krótkimi włosami z wplątanymi kilkoma liśćmi, zmoczone nieludzko, przypominało niedoszłe ofiary seryjnych zabójców, którym cudem udało się uniknąć strasznej śmierci, przedzierając się przez leśne ostępy w czasie największej burzy. Wydałam z siebie słuszny okrzyk przerażenia i zrzuciwszy przemoczony płaszczyk, ruszyłam do łazienki, aby przywrócić sobie ludzki wygląd. Szczególnie że szykowała się randka z Johnem i mój odstręczający wygląd mógł skutecznie pozbawić mnie seksu.
Wędzona makrela będzie musiała chwilę poczekać...
Z hukiem trzasnęłam drzwiami lodówki, słysząc, jak niebezpiecznie zadzwoniły w niej butelki piwa. Oczywiście nie moje! Niemal wszystkie półki wypełniały mieszanki różnych sałat i piwo naszykowane na dzisiejszy mecz. Że też akurat mnie trafił się Anglik – zagorzały kibic i miłośnik zdrowej żywności w jednym! Z wyłączeniem piwa, rzecz jasna.
Tymczasem po mojej wędzonej makreli, kupionej wczoraj z wielkim trudem w polskim sklepie pana Władka, nie ma żadnego śladu! Marzenie o uczcie kulinarnej, o rozkoszy spożycia, o delektowaniu się niebiańskim smakiem pękło, roztopiło się, odeszło. Nie ma i już!!! Ale dlaczego?! Jak?! Co się mogło wydarzyć?! Nóg na pewno nie dostała! I nagle olśnienie grzmotnęło mnie niczym ciężki kafar o zastygły na amen beton!
– John!!! – ryknęłam przeraźliwie w pustą przestrzeń mojego mieszkania, odkrywszy jedynego potencjalnego sprawcę mej potwornej straty. – Podlec! Padalec! KA-NA-LIA!
Grożąc pięściami, wykrzykując wszystkie znane mi polskie i angielskie przekleństwa, chwyciłam za telefon. Owszem, mogłam się spodziewać mojego faceta za jakieś parę godzin na meczu, który mieliśmy wspólnie obejrzeć, i wtedy mu wygarnąć, ale istniało spore ryzyko, że zdążę ostygnąć z emocji, a moja nieobecna wędzona makrela nie zostanie należycie pomszczona.
– Hi, honey! – usłyszałam jego głos przejmujący mnie niezmiennie od lat przyjemnym dreszczem.
– Makrela! – rzuciłam bez wstępów, nie zorientowawszy się, że powiedziałam po polsku.
W głowie szalało tsunami, eksplozja wulkanów, sztorm o niespotykanej skali!
– Maklela? – powtórzył, ale ja już rozpędziłam się i nie zajmowałam się poprawianiem wymowy. Błyskawicznie przeszłam na angielski.
– Gdzie jest moja wędzona makrela, John?! W mojej lodówce są tylko sałaty i piwo!
– Spokojnie, resztę przyniosę, gdy dotrę na miejsce. Już jestem w drodze, Agnes – mówił wesoło i słodko.
– Nie zmieniaj tematu! Gdzie jest moja wędzona makrela?!
– Ależ... to strasznie śmierdziało! Jakieś zepsute jedzenie trzymałaś... Wyrzuciłem do śmieci i to od razu na zewnątrz, bo śmierdziało paskudnie. Zawartość żołądka podchodziła mi do gardła. Ohyda! Całą lodówkę musiałem umyć! – rzucił z pretensją, nie szczędząc obrzydzenia w głosie.
Głośno wciągnęłam powietrze, aby przywrócić sobie normalny oddech i wewnętrzny spokój. Daremnie! Rosły we mnie same negatywne emocje ocierające się o mord i pożogę. Moja wyczekana, z trudem zdobyta wędzona makrela z bałtyckich głębin skończyła w angielskim śmietniku zupełnie nienaruszona żadnym zębem! Złowrogi pomruk z pustego żołądka dołożył swoje pretensje i żale. Przed mymi oczyma stanęło całe dotychczasowe życie w trzyletnim związku z Johnem. Wszystkie kompromisy, kłótnie, jego autorytaryzm i moja uległość. Manipulacje, słodkie słówka, odjazdowy seks i mój brak asertywności! Dość! Ileż razy piłam to cholerne piwo, choć prosiłam wcześniej o wino?! Ile razy żarłam zdrowe posiłki, które rosły mi w ustach i pęczniały w układzie trawiennym?! A dzień, kiedy John namówił mnie na pozbycie się mojej niezastąpionej mikrofalówki, bo taka szkodliwa dla zdrowia? Wtedy poczytałam to za rozkoszną troskę o mnie, rozczuliłam się, rozpłynęłam w zachwycie! Niby mojego zdrowia?! Akurat! John bywał u mnie góra trzy razy w tygodniu i nie zamierzał spożywać gotowych dań z mikrofalówki!
– Teraz kupię sobie największą mikrofalówkę, jaką kiedykolwiek wyprodukowano! – rzuciłam głośno, kończąc myśl, i rozłączyłam się, by nie przeklinać we wszystkich językach świata!
Z niespotykaną energią ruszyłam w stronę lodówki. Mój zamaszysty krok sprawił, że na chodniczku w holu wpadłam w poślizg i błyskawicznie dojechałam do kuchni, cudem utrzymując pozycję pionową. Wszystkie butelki i nieszczęsne sałaty zapakowałam do wielkiej torby i wystawiłam przed drzwi wprost na deszcz. Butelkom nie zaszkodzi, a sałaty niechaj się zamienią w nieprzebytą dżunglę! Mojemu rycerzowi o końskim zdrowiu (zamiast białego konia!) wysłałam jedynie SMS-a: „Piwo i przekąski czekają na odbiór pod drzwiami i nawet nie próbuj wchodzić do środka!”.
Potrzebowałam wytchnienia, zastanowienia, dystansu. Rozpaczliwie potrzebowałam moich przyjaciółek! Wracając do salonu, znów pośliznęłam się na chodniku, który przywieźliśmy z Johnem z Egiptu. Przed wykonaniem niebezpiecznego szpagatu uratowało mnie uchwycenie się klamki u drzwi.
– Trafił mi się latający dywan! – prychnęłam, kopiąc ze złością niebezpieczny chodniczek, który akurat dzisiaj postanowił złośliwie stawać na mojej drodze.
Zgarnęłam dywanik i dołączyłam do moknących produktów. Deszcz co prawda ustał, ale pozostawił po sobie zalane chodniki i ulice. Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami. Powoli wyrównywałam przyspieszony oddech. Mój wzrok padł na ułożone puzzle z widokiem Barcelony, które wisiały w holu w charakterze dekoracji. Wszystkie dwa tysiące elementów ułożyłam i przykleiłam, choć John się nieco naśmiewał z pomysłu.
– Wiem! – wykrzyknęłam odkrywczo. – Już wiem!2.
Czy damy radę?
– Chyba nie dam rady – stwierdziła Jolita, gdy przez telefon streściłam jej swój plan kilkudniowej przyjacielskiej wycieczki do Katalonii.
Zastygłam przy stole nad otwartymi folderami bajecznej Barcelony. Już wybrałam miejsce na nasze spotkanie, już zgromadziłam oferty, prawie zorganizowałam bilet na samolot i termin też starałam się dopasować do największego święta jesiennego La Mercè, czyli Matki Bożej Miłosiernej, kiedy to zawsze można liczyć na dużo muzyki, parad. A do dwudziestego czwartego września zostało naprawdę mało czasu...
Cisza w telefonie nieco mnie zdezorientowała. Chyba się pospieszyłam i nie uwzględniłam w swym zapale, że moje przyjaciółki mogą inaczej patrzeć na pomysł wspólnej wycieczki. Cóż, nie chciałam się już wycofać i dlatego postanowiłam uczynić wszystko, by zarazić je własnym entuzjazmem. Chociaż rozmawiałyśmy bez wizji, to wyobrażałam sobie, jakie miny stroi Jolita, by mi grzecznie odmówić albo gdy nie jest do czegoś przekonana. Jak nerwowo kręci palcami lok w swych długich, kasztanowych, lśniących włosach tuż przy uchu, patrząc w dal. Odruchowo i ja spojrzałam we własne okno, gdzie mroczny krajobraz bezlitośnie znów zalewał deszcz. Nie ze mną te numery!
– Dlaczego?! – rzuciłam z niezbędną nutą desperacji i załamania w głosie. Drobna manipulacja, by przekonać Jolitę i zyskać sojusznika w negocjacjach z Sabiną. – Przecież wiele razy obiecywałyśmy sobie, że się spotkamy. Już dwa lata temu miałyśmy plan, że urządzimy sobie na egzotycznej plaży wspólne czterdzieste urodziny. Ile razy obiecywałyście mi, że przylecicie do mnie na tydzień, aby się wygadać za wszystkie czasy? Poza tym narzekasz, że byś się wyrwała z domu...
– Taaak – odpowiedziała, przeciągając żartobliwie głoskę. – Nie o mnie chodzi.
– O Thomasa? Przecież mówiłaś...
– Agnieszka! – przerwała mi zniecierpliwiona. – Wiem, co mówiłam, i wszystko podtrzymuję! Ale chodzi o Sabinę! Nie wiem, czy wytrzymam z nią przez tydzień! Już nawet do siebie nie dzwonimy.
Nie bardzo wiedziałam, jak mam zareagować, więc zamknęłam teczkę z folderami, by coś zrobić, cokolwiek. Mój entuzjazm trzymał się na ostatnich szwach, a ten cholerny deszcz za oknem niczego nie ułatwiał.
Nasza przyjaźń ze studiów raz trwała jak krzyż na Giewoncie, a raz rwała się jak babie lato unoszone przez byle wiatr. Pięć lat wspólnego mieszkania na stancji związało nas na dalsze lata. Fakt, różnie bywało. Cóż, żadna z nas nie należała nawet do setki idealnych kobiet – przyjaciółek. Nierzadko się kłóciłyśmy i musiałyśmy się znosić ze wszystkimi wadami, chimerami i muchami w nosie, ale trwałyśmy przy sobie. Różnie też bywało przez osiemnaście lat po studiach, ale nie traciłyśmy kontaktu. Wciąż do siebie pisałyśmy listy, gdy jeszcze coś takiego się praktykowało, potem dzwoniłyśmy do siebie, SMS-owałyśmy, słałyśmy e-maile. Wprawdzie coraz rzadziej, ale nadal się czuło silną więź między nami, chociaż Jolita wyjechała do Niemiec, ja do Anglii, a Sabina do Holandii, by po dwóch miesiącach tułaczki powrócić na łono ojczyzny. Wciąż mogłyśmy rozmawiać po prostu i wprost, jakby nie dzieliła nas ani odległość, ani czas.
Nasze spotkanie po latach przewijało się w niemal każdej rozmowie i teraz co? Kiedy zaangażowałam się w organizację, z powodu jakichś fochów może ono nie dojść do skutku? Poczułam się, jakbym znów znalazła się w naszym ciasnym, zagraconym pokoju w domku pani Klementyny na wrocławskich przedmieściach, by przyjąć rolę mediatora.
– Co się stało? – spytałam i ciężko westchnęłam.
Po drugiej stronie też dało się słyszeć wyraźne ciężkie westchnienie i zapadło milczenie. Jolita – najrozsądniejsza, najładniejsza i zawsze znakomicie zorganizowana, ponadto albo przede wszystkim posiadająca magiczny urok, którym potrafiła sobie zjednać ludzi. No i ten urok nie działał tylko na jedną osobę – Sabinę. Tutaj zawodziła dyplomacja, mediacja i zaklęcia. Nierzadko na linii Jolita – Sabina dawało się słyszeć „zgrzyt żelaza po szkle”, który, jak w koncercie Jankiela, dostarczał wielu emocji. Chyba tylko ja lubiłam obie przyjaciółki zupełnie bezkrytycznie, nadużywając zdrobnień i scalając naszą trójkę dobrym humorem, żartem czy wygłupem. Jednak wiedziałyśmy, że możemy niezawodnie na siebie liczyć i że wszystko byśmy oddały dla jednej z nas, gdyby zaistniała taka potrzeba. Byłam dumna z naszej przyjaźni, że pomimo wielu lat i dużych odległości, nadal dzielimy się wszystkim przez telefon czy Skype’a i pozostajemy w ten sposób na bieżąco ze wszystkimi sprawami każdej z nas. A tutaj znów się zerwało i trzeba desperacko lepić, bo inaczej Katalonię odwiedzę w pojedynkę.
– Mów mi wreszcie, co się dzieje, bo nie wytrzymam! – wykrzyknęłam, odpędzając jednocześnie wizję samotnej wędrówki uliczkami Barcelony.
– Wkurzają mnie narodowościowe gadki Sabiny! Wiem, że jej się w życiu nie udało z dwoma mężami, ale na miłość boską, nie musi się na mnie wyżywać tylko dlatego, że nadal mam męża, i to Niemca. Koszmar, którego nie mogę ostatnio wytrzymać. W dodatku związała się z jakimś ruchem patriotycznym i już na amen przepadła. Sypie tymi hasłami z wieców dla podstarzałych harcerzy, aż uszy puchną. Już wolałam, jak nawijała potępieńczo na kościół albo sąsiada pijaka. Raz tępiła ekologów, potem piała hymny na ich cześć... A teraz?! Bóg, honor, ojczyzna. Tydzień z czymś takim i zwariujemy!
– Do mnie nic nie mówiła, że jestem... to znaczy byłam z Johnem...
– Bo Anglia nie napadła na Polskę! – prychnęła Jolita.
Przez chwilę milczałyśmy, ale to ja w końcu nie wytrzymałam:
– Wiesz, to może jej minie, jak z tymi ekologami albo ze zdrową żywnością, pamiętasz? – chwytałam się rozpaczliwie każdego przykładu niestałości Sabiny w przekonaniach i poglądach. – Zobaczy Barcelonę, Katalonię, piękne zabytki, hiszpańskie jedzenie, to wtedy przestanie idealizować bigos i narodowe powstania...
– Sama nie wiem... – wahała się Jolita. – Chętnie bym się z wami spotkała, ale jak mam zostawić rodzinę na tydzień, aby się mordować z nacjonalistką, to sama rozumiesz...
Nawet się nie zorientowałam, że ściskam w dłoni jeden z folderów, który kartonową okładką wbił mi się w skórę i zrobił bolesny odcisk. Odłożyłam broszurę, na której przystojny młodzieniec w stroju torreadora zachęca do odwiedzenia swojej ojczyzny. W tle, ułożone w formie zdjęć, kusiły piękne widoki, zachwycające zabytki i słoneczne plaże. No, nie dam sobie tego odebrać! – postanowiłam, chytrze przyglądając się młodzieńcowi.
– Mam pomysł! – wykrzyknęłam i pokazałam język strugom deszczu na moim oknie. – Znajdziemy jej faceta! W Barcelonie! Zajmie się namiętnością. To też jej dobrze zrobi!
– Znając ją, sama się o tego faceta postara! – prychnęła Jolita, a po chwili dodała z zastanowieniem: – Chociaż... po dwóch rozwodach jej zapał do facetów mógł nieco przygasnąć. Ostatnio o żadnym nie wspominała...
Roześmiałam się, przypominając sobie naszą nieustannie zabiegającą o męską uwagę przyjaciółkę. Sabina poprawiająca makijaż, Sabina w przykrótkich mini i opiętych bluzeczkach, Sabina podnosząca sobie dłońmi biust, stanęła jak żywa w moim salonie.
– Na pewno to przeżyjemy! – zapewniłam, bagatelizując obawy Jolity. – Pierwszy przystojny Katalończyk na horyzoncie i zapomni o wszystkich wciągających ją do tej pory ideach!
– To trochę naciągane – odpowiedziała po dłuższym wahaniu Jolita. – Jak nie będzie miał owiniętej na sobie flagi biało-czerwonej, to Sabina może się nim wcale nie zainteresować.
– Jolu! To będzie taki czas wakacji dla nas. Dajmy się ponieść przygodzie, a nie mnożysz mi potencjalne i najczarniejsze scenariusze – zniecierpliwiłam się. – Przeżyłyśmy z nią pięć lat, więc te parę dni na pewno nie znajdzie się w pierwszej dziesiątce najkoszmarniejszych wakacji naszego życia.
Jolita ciężko dyszała po drugiej stronie. Niemal czułam, jak wydmuchiwane przez nią powietrze wpadało w łącze i ogrzewało mi ucho. Pozostało mi jedynie czekać na werdykt.
– Dobrze. Robię to tylko dla ciebie – odparła Jolita, oczywiście z ciężkim westchnieniem. – Ale porozmawiaj z nią, aby się nieco ogarnęła. Nie mam nic przeciwko Polsce czy Polakom, fladze, pomnikom i powstaniom, lecz nie można się, k..., przepraszam, doszukiwać w każdym słowie dowodu na opluwanie naszych narodowych symboli!
– Nie można – potwierdziłam, w pełni się zgadzając.
– Dzięki. Bardzo się cieszę, że się wreszcie spotkamy i wygadamy za wszystkie lata – rzuciła Jolita już entuzjastycznym tonem, który zawsze mi się z nią kojarzył. – To jakie mi zadanie przydzieliłaś na naszej wycieczce? Bo jak cię znam, to już zaplanowałaś, co i jak.
Teraz nareszcie przyszedł czas na ponowne otworzenie mojej teczki, gdzie zgromadziłam nieco notatek, folderów i map. Wreszcie mogłam się szczegółowo z kimś podzielić swoim planem, zatem nie zwlekałam.
Za to zwlekałam z telefonem do Sabiny. Zdecydowałam się wreszcie po nocnym dyżurze, który przetrwałam tylko dzięki dzbankowi kawy, bo zajęć nam dzisiaj na szczęście brakowało. Stan obecnych pacjentów był stabilny. Nowych brak. Niespotykane zjawisko w naszym szpitalu, więc przyjęłam je z należytym zaskoczeniem, ale brak pracy okazał się bardziej męczący niż jej nadmiar. Obawiałam się, że szczęka mi wreszcie opadnie od ziewania.
Zanim jednak sięgnęłam po telefon, pod moimi drzwiami zjawił się olbrzymi bukiet kwiatów w wiklinowym koszu. Domyślałam się, że to Pan Makrela, ale złość mi jeszcze nie przeszła, a sprawę naszego związku postanowiłam zawiesić do powrotu z Katalonii. Zobaczymy, jak się sprawy potoczą w moim samotniczym życiu. Róże wspaniałomyślnie przyjęłam, ale na telefony i SMS-y nadal zawzięcie nie odpowiadałam.
– Fantastycznie! Jadę! Cudownie! – wykrzykiwała mi w ucho Sabina, gdy ją poinformowałam o własnym pomyśle na spotkanie naszej trójki.
To już kolejne zaskoczenie tego dnia, więc musiałam wygodnie usiąść w fotelu.
– Akurat w tym roku wzięłam ten roczny urlop nauczycielski i zobacz, jak się świetnie składa! Ojej! Aga, jak ja się bardzo cieszę! Wreszcie się spotkamy! I to w takich dekoracjach! Katalonia! Cudownie! Cudownie!
Wykrzykniki zdawały się nie mieć końca, czym Sabina wprawiła mnie w niebotyczne zdumienie. Gdzie to kurczowe trzymanie się polskich granic, zachwyt nad rodzimą przyrodą, o którym mówiła Jolita?
– A ja się martwiłam, że nie zechcesz opuścić kraju... – wtrąciłam prowokująco.
– Ależ czekają na mnie gorący Hiszpanie i nie mogę ich zawieść! – wykrzyknęła radośnie Sabina i już poznałam prawdziwy powód entuzjazmu mojej przyjaciółki.
Zbyt dawno się nie widziałyśmy i zdążyłam zapomnieć o słabości, która przez okres studiów dała się nam we znaki. I nie tylko nam. Odkąd pamiętam, Sabina, jak nikt dotąd mi znany, stanowiła przykład kobiety niesłychanie łasej, łaknącej, zachłannej na męskie towarzystwo. Gdy tylko na horyzoncie pojawiał się brunet z czarnymi oczami i śniadą cerą, wszelkie sprawy schodziły na dalszy plan. Sabina błyskawicznie przemieniała się w zombiaka snującego się za ofiarą albo w nachalną podrywaczkę.
Podczas gdy Sabina, nie żałując okrzyków, zachwalała mój pomysł, klepnęłam się otwartą dłonią w czoło. A ja, kretynka, ciągnę ją w sam środek raju pełnego brunetów! Zapowiada się całkiem rozrywkowa wycieczka! Dobrze, że Jolita również tego nie skojarzyła, bo przekonanie jej do podróży byłoby trudniejsze.
– Muszę sobie kupić jakieś szałowe kiecki! – trajkotała Sabina. – No takie, które nieco ukryją nadmiar wałeczków. Ale biust na szczęście mi nie opadł! Jolita może mieć problem po trójce dzieci, ale ja po Klaudii, jakbym miała nietknięty! Ach, Barcelono! Przybywam!
Chrząknęłam znacząco, by przerwać ten zalew hałaśliwego entuzjazmu i wtrąciłam, gdy brała oddech:
– Zaraz zarezerwuję ci bilet na samolot. Polecisz z Berlina z Jolą czy z Wrocławia?
– Jak to polecę? Samolotem?!
– A zamierzasz iść piechotą? To nie pielgrzymka do Częstochowy, tylko Barcelona.
– No... nie... – początkowy entuzjazm znikł w głosie mojej przyjaciółki niczym ferrari z maksymalną prędkością na autostradzie.
– O co chodzi? – spytałam, dodając sobie cierpliwości spojrzeniem na bukiet od Johna.
– Czy dam radę? Nigdy nie leciałam samolotem...
Wywróciłam oczyma, ale błyskawicznie opanowałam zniecierpliwienie.
– Zatem możesz polecieć z Jolą. Będzie ci raźniej.
– Żeby mnie wypchnęła z samolotu?
– Saba, daj spokój. Nie spotykamy się, aby się kłócić, tylko miło spędzić czas. Nie chciałabym, abyście się wzajemnie atakowały i tym samym popsuły wycieczkę po latach. To mają być przemiłe, wesołe, zabawne i pełne przygód miniwakacje!
– Wakacje? – powtórzyła Sabina i westchnęła tak głośno, że odruchowo odsunęłam ucho od telefonu. Gdzież podział się początkowy entuzjazm i okrzyki radości? Południowe męskie typy już nie przyciągają?
– Przygoda, słońce, zabytki, przystojniacy, plaża i nasze niekończące się rozmowy! – brzmiałam jak reklama atrakcji turystycznych.
Mam nadzieję, że po drugiej stronie w telefonie nie było słychać mojego zgrzytania zębami. Sabina roześmiała się głośno.
– Przecież nie zaprzeczam, że chcę jechać. Naprawdę świetny pomysł! Nawet teraz ściągnęłam sobie z półki „Cień wiatru” Zafóna i patrzę z radością...
– Tylko o co chodzi? Bo czuję jakieś „ale” – martwiłam się.
Głośne chrząknięcie po drugiej stronie telefonu nieco mnie zdezorientowało. Oczyma wyobraźni widziałam już przyjaciółkę z Polski, jak siedzi przy stole zawalonym książkami i notatkami, które zawsze produkowała przy każdej lekturze, i robi kwaśną minę. Moją projekcję po dłuższej chwili przerwała wreszcie Sabina:
– Znajdę sobie połączenia i przyjadę autobusem – usłyszałam stanowcze brzmienie belferskiego głosu. – Jaki termin?
Chwilę trwało, zanim do mnie dotarło, że ktoś, a konkretnie moja przyjaciółka, chce pokonać prawie dwa tysiące kilometrów autobusem. Przeliczyłam pospiesznie, że taka podróż potrwa pewnie dwa dni.
– Nie szkoda czasu? – rzuciłam z powątpiewaniem.
– Czasu to ja akurat mam w pełnym nadmiarze – prychnęła i roześmiała się w słuchawkę. – A samolotem nie chcę lecieć i proszę, nie przekonuj mnie, że na drogach jest więcej wypadków i takie tam. I tak będę się trzymać ziemi.
Nie czułam się na siłach przekonywać, aby poleciała samolotem. Trzeba będzie tylko zorganizować jej odbiór z dworca, ale z tym nie powinno być problemu, bowiem miałam w planach wynajęcie na miejscu samochodu, by zwiedzać Katalonię. Jolita, której samolot wyląduje wcześniej od mojego, wzięła na siebie transport, a ja obiecałam skupić się na noclegach. No a Sabinie zostawiłyśmy atrakcje turystyczne, o czym właśnie się dowiedziała, gdy przeszłam do szczegółów naszego spotkania.
– Czy damy radę? – zadałam sobie głośno to pytanie, gdy kładłam się samotnie spać.
Za oknem huczał wiatr i deszcz rozpadał się na dobre, strasząc okolice podtopieniami.
Zdroworozsądkowa, zawsze uporządkowana i zorganizowana Jolita, ja z głową nabitą szalonymi pomysłami, którą studziłam w angielskim klimacie, i energiczna Sabina ze słabością do brunetów w południowym typie i zmiennością w poglądach.
– Pojęcia nie mam, ale dlaczego nie?! – krzyknęłam w mrok, niczym wyzwanie niesprzyjającej spacerom i dobremu nastrojowi pogodzie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------