- W empik go
Sen o aniele - ebook
Sen o aniele - ebook
Miłość jest w stanie wszystko wybaczyć? Kochać kogoś to znaczy widzieć cud niewidoczny dla innych? Zakochani nie tylko patrzą sobie w oczy, ale spoglądają w tym samym kierunku? Czy miłość to rzeczywiście wszystko, czego potrzebujemy, by czuć się szczęśliwym i spełnionym? Na te i inne pytania muszą sobie odpowiedzieć Brad i Angel, bohaterowie znani z powieści „Dotyk anioła”. Zostają poddani próbie i prawdopodobnie potrzeba cudu, by oboje wyszyli z niej obronną ręką.
Angel zostaje porwana przez arabskiego arystokratę, który każdy swój krok zaplanował z precyzją szachisty. Dziewczyna przeżywa piekło, za które obwinia cały świat, a zwłaszcza Bradleya. Nic więc dziwnego, że uczucie, które dotąd dodawało jej skrzydeł, nagle przyczynia się do jej bolesnego upadku. Kiedy wskutek splotu nieprzewidzianych wydarzeń Brad trafia na ślad swej ukochanej, a później udaje mu się ją odzyskać, wszystko wskazuje na to, że nadeszły lepsze dni. Żadne z nich jednak nie podejrzewa, że od teraz radość zawsze podszyta będzie lękiem, a początkową ulgę zakłóci cały trudny do udźwignięcia bagaż niechcianych emocji i traumatycznych doświadczeń.
Czy Brad i Angel odnajdą uczucie, które wciąż tli się w ich zranionych sercach? Czy Angel zdoła ponownie uwierzyć w miłość i obdarzyć nią człowieka, który tak bardzo ją zawiódł? Czy Brad wymaże ze swej pamięci przeszłość, która kładzie się cieniem na ich związku? Czy sen o małżeństwie, które oboje z olbrzymim wysiłkiem próbują odbudować, może mieć szczęśliwe zakończenie?
Jeśli chcecie sprawdzić, czy rzeczywiście „człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać”, koniecznie sięgnijcie po tę książkę o potędze miłości i namiętności.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-794-0 |
Rozmiar pliku: | 554 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To nie mogło się wydarzyć! To nie miało prawa się tak skończyć! To nie działo się naprawdę…
– Panie Sawyer… – Usłyszałem nad sobą, kiedy wciąż klęczałem przed budynkiem szpitala. – Halo, słyszy mnie pan?
Niechętnie zerknąłem na pielęgniarkę, która teraz wlepiała we mnie pełne współczucia spojrzenie.
– Nie powinien pan tu teraz być. Jest pan potrzebny swoim dzieciom – powiedziała łagodnie, zupełnie jakby przeczuwała, że mam ochotę wyżyć się na kimkolwiek, kto da mi ku temu pretekst. – Proszę wstać. Przeziębi się pan, a to może źle wpłynąć na maleństwa.
Spojrzałem na nią i dopiero teraz dotarło do mnie, że mówi do mnie po angielsku, z dziwnym akcentem. Swoim egzotycznym wyglądem przypominała mi kogoś z Dalekiego Wschodu.
– Pomogę panu – zaproponowała, podając mi dłoń, na którą spojrzałem nieufnie. – Proszę pozwolić sobie pomóc – dodała, kiedy zupełnie nie reagowałem.
Dźwignęła mnie z mokrej ziemi. Ciepło jej palców, zaciskających się na przegubie mojej dłoni, sprawiło, że poczułem dreszcze na całym ciele, co zaniepokoiło mnie i zasmuciło jednocześnie. Jeszcze bowiem do niedawna dotyk Angel wywoływał na moim ciele ciarki.
– Wszystko będzie dobrze, proszę pana…
– Nic nie będzie dobrze – burknąłem i ruszyłem do szpitalnego wejścia. – Dla mnie to koniec…Bradley
Zupełnie nie docierało do mnie, że już nigdy więcej nie zobaczę Angel. Nie potrafiłem sobie wyobrazić życia bez niej. Wyrzucałem sobie, że dałem się zmanipulować Dianie i dlatego straciłem tyle cennych chwil z ostatnich miesięcy życia mojej żony. Kurczowo łapałem się wszystkich, nawet banalnych wspomnień, żeby choć w ten sposób poczuć namiastkę jej obecności. Brakowało mi jej uśmiechu, którym była w stanie zarazić połowę świata, a nawet tych jej złośliwości, gdy próbowała mi udowadniać, że to nie ja rządzę w naszym związku. Moja słodka Angel… Najbardziej jednak przerażała mnie myśl, jak miałem sobie poradzić w pojedynkę z trudem wychowania naszych dzieci…
Stałem i beznamiętnym wzrokiem patrzyłem przez szybę inkubatora na naszego syna. Był taki podobny do Angel. Kolor włosów, zadarty nosek. Tak, musiałem przyznać, że ten maleńki chłopczyk, którego ciałko niemal tonęło w za dużej pieluszce, wyglądał zupełnie jak jego mama. Moja Angel… Powtarzałem to stale, jakbym obawiał się, że ją zbyt szybko zapomnę albo, co gorsza, jakbym głupio się łudził, że przywołując w kółko jej imię, sprawię, że wróci…
Zamknąłem oczy i zdusiłem w sobie szloch, który bezgłośnie wyrywał się z piersi. Zacząłem oddychać powoli, by zapanować nad rozpaczą, która rwała na strzępy moje głupie, nieposłuszne serce, w miejscu którego odczuwałem niemal fizyczny ból. To Angel sprawiła, że uwierzyłem w miłość, a teraz jej już nie było…
– To dzielny i bardzo grzeczny chłopczyk. – Usłyszałem za plecami.
Otarłem łzę, która skapnęła mi na nieogolony policzek i odwróciłem się w stronę znanej mi już pielęgniarki. Przyglądała mi się badawczo.
– Pana córeczka to jego przeciwieństwo – dodała, uśmiechając się lekko. – Jest uparta i głośno manifestuje swoje niezadowolenie – wyjaśniła i zerknęła na stojący nieopodal inkubator.
– Zupełnie jak jej ojciec – odparłem, podążając wzrokiem w stronę mojej córki.
Kobieta nie skomentowała moich słów. Uśmiechnęła się jedynie pobłażliwie i pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Trzeba by nadać im imiona – powiedziała nagle.
– Co? – spytałem nieprzytomnie.
– Dzieci mają na rączkach identyfikatory, na których napisane jest tylko: córka, syn Angeli Zuzanny Lewandowskiej – wyjaśniła.
Natychmiast chciałem sprostować pomyłkę, bo przecież Angel… nosiła moje nazwisko. Ostatecznie jednak doszedłem do wniosku, że nie ma to już teraz żadnego znaczenia, skoro jej już nie było…
– Na ogół dzieciaczki zawsze tak są znakowane i nadawanie im imion wręcz na siłę nie ma większego sensu, ale pana dzieci spędzą na oddziale dla wcześniaków jakiś czas, więc dobrze by było zacząć je jakoś nazywać. Proszę mi wierzyć, te małe istoty szybko zapamiętują nawet te pierwsze chwile ze swego życia, więc…
– Naprawdę? – spytałem na głos, choć w zasadzie nie zamierzałem tego robić.
Pielęgniarka w odpowiedzi pokiwała głową, na co ja uśmiechnąłem się przez łzy. „Wobec tego zapamiętają swoją matkę, której tak krótko dane było się nimi cieszyć” – pomyślałem z narastającym żalem.
– No więc jak będzie? – spytała ciemnooka kobieta, wpatrując się we mnie z wyraźnym wyczekiwaniem.
– Z czym? – spytałem jak idiota, pogrążony w niedawnych wspomnieniach z sali porodowej.
– No z imionami dla dzieci – odparła i znów podążyła wzrokiem w stronę jednego ze śpiących za szybą maluszków.
– Hope i Marvel – odparłem wówczas pewnym, choć wciąż bardzo zatroskanym głosem, który brzmiał, jakby nie należał do mnie.
– Jest pan pewien?
– Chwilowo jestem pewien tylko tego, bo cała reszta wydaje mi się jedną wielką niewiadomą.
Nie musiałem ani też nie czułem się w obowiązku, by przed obcą kobietą tłumaczyć, dlaczego tak, a nie inaczej postanowiłem nazwać swoje dzieci. Marvel, a właściwie Marv – uznałem, że takie zdrobnienie pasuje idealnie – bo ten chłopczyk w istocie był cudem, zupełnie jak jego matka, która nagle pojawiła się w moim życiu i całkowicie je odmieniła. Szybko więc doszedłem do wniosku, że nie mogłem mu wybrać właściwszego imienia. A Hope? Moja rozkapryszona córeczka, która nawet teraz, w ciepełku inkubatora, wydawała się niezadowolona, o czym mogła świadczyć choćby jej skwaszona minka, była nadzieją, a tej teraz potrzebowałem najbardziej. Nie wiem, czego właściwie się spodziewałem, nadając takie, a nie inne imię naszej córce, ale głęboko wierzyłem, że to właśnie dzięki niej uda mi się przetrwać te trudne chwile bez jej matki. Nadzieja…