Sendlerowa - ebook
Sendlerowa - ebook
W 2001 roku przyjechała do Polski grupa amerykańskich uczennic, które napisały sztukę o Polce ratującej w czasie wojny żydowskie dzieci. Z dnia na dzień po latach zapomnienia Irena Sendlerowa stała się bohaterką mediów i symbolem wszystkich tych, którzy mieli odwagę sprzeciwić się złu.
Do zorganizowania pomocy potrzebny był sprawnie działający system, pieniądze i siatka zaangażowanych osób, gotowych zaryzykować życie. Jak wspominał profesor Bartoszewski, „łatwiej było znaleźć mieszkanie do przechowania skrzyni broni niż dla jednego Żyda”.
Irena Sendlerowa, kobieta, która niewątpliwie robiła rzeczy wielkie, zasługujące na podziw, i to w najtrudniejszych czasach, wyłania się w tej książce powoli spośród grona ludzi, których złączył wspólny los – ratujących i ratowanych. Tych, którzy udzielali schronienia, i tych, którzy schronienia szukali.
To opowieść o niezwykłych Polkach i uratowanych przez nie setkach dzieci.
„Wyjątkowa, mądra, ważna książka – napisana z ogromnym szacunkiem dla prawdy historycznej i z wielką wyrozumiałością dla ludzi.” Barbara Engelking
„Anna Bikont opowiedziała kilkanaście skrupulatnie udokumentowanych historii osób, głównie kobiet, dla których od lata 1942 roku do końca okupacji nie było sprawy ważniejszej niż to, aby przed nieuchronną śmiercią ocalić choćby garstkę – kilkaset? kilka tysięcy? – dzieci z warszawskiego getta. W tym gronie Sprawiedliwych, co dzień narażających życie swoje i swoich bliskich, energią i talentem organizacyjnym wyróżniła się Irena Sendlerowa, i to z jej imieniem zrosła się nasza wiara w człowieka, w ludzką prawość i zdolność do poświęcenia.
Wszelako w tych opowieściach jest jeszcze drugi plan, zwykle bezimienny, ale nie mniej przez to wiarygodny. To relacje o ludziach, którzy robili wszystko, aby zniszczyć to dzieło poświęcenia i aby dzieci, ich polskich opiekunów i ich kryjówki zdradzić gestapowcom czy niemieckim żandarmom, wydać na śmierć za pieniądze, ze strachu albo z czystej, bezinteresownej nienawiści, a nawet dla zabawy. Oni to zasiali w nas i utrwalili pogardę dla człowieka, przekonanie o ludzkiej zdolności do czynów okrutnych i podłych.” Jerzy Jedlicki
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-590-6 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już w księgarniach:
Beata Chomątowska Lachert i Szanajca. Architekci awangardy
Aleksander Kaczorowski Havel. Zemsta bezsilnych
Małgorzata Czyńska Kobro. Skok w przestrzeń
Angelika Kuźniak Stryjeńska. Diabli nadali
Aleksander Kaczorowski Hrabal. Słodka apokalipsa
Stanisław Bereś Gajcy. W pierścieniu śmierci
Olga Szmidt Kownacka. Ta od Plastusia
Mariusz Urbanek Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce
Wojciech Orliński Lem. Życie nie z tej ziemi
Klementyna Suchanow Gombrowicz. Ja, geniuszRozdział 1
Wyprowadzę na ulice i niech się dzieje wola Boża
Szanowni Państwo!
Zapytujecie się Marysi czy jest zdrowa czy nie kaszle? Otóż jest zdrowa i nie kaszle, i tak się na zdrowiu czuje jak ryba i Daj Boże żeby jej to zdrowie sprzyjało tak do końca wojny. Teraz zapytujecie się jak spędziła dzień urodzin, że pewnie niewesoło. Nikt ją tu nie bije, nie maltretuje, i chociaż ma dach nad głową, ma co jeść i może się ciepło wyspać, ale to już jest u obcych. A teraz powinniście się zwrócić do mnie czy za nią płacą, jak jest u mnie od 20/VIII miesiąca to dopiero doszło za nią 2100 zł a ja sobie liczę po 60 zł dziennie więc kupa pieniędzy mi się należy. Właściwie kto jest jej opiekunem? P. Sendlerowa , a ona była raz, później przesłała przez inne osoby pieniądze, więc jak do tej pory dali 2100 zł. A ja, z jakiej racji mam ją trzymać darmo? Wyprowadzę na ulicę i niech się dzieje wola Boża.
Proszę się namyśleć nad jej losem bo moje warunki są takie: 60 zł dziennie i z góry za 1 rok i pół zapłacone, a jeśli nie to proszę mi zapłacić za ten czas dokąd jest i proszę ją zabrać, bo w przeciwnym razie postąpię, jak mówiłam, bo nie chcę rezykować i nic z tego nie mieć.
Opiekunka Marysi
List Stanisławy Borcińskiej do Jonasa Turkowa i Diany Blumenfeld
Dołączony do listu Borcińskiej list Margarity
List musiał zostać napisany niedługo po dniu urodzin Margarity, która była Marysią, gdy się ukrywała, a 26 listopada 1942 roku skończyła dziewięć lat. Adresatami są jej rodzice Diana Blumenfeld i Jonas Turkow.
Przeczytałam go najpierw w jednej z książek Jonasa Turkowa. Wydawał się przytoczony in extenso, nie z pamięci. Ale czy na pewno? Na dodatek przeczytałam go po francusku w książce, która była tłumaczeniem z jidysz. Turkow musiał zatem list przetłumaczyć z polskiego na jidysz, z jidysz przełożył go francuski tłumacz, a ja z powrotem spolszczyłam. Na ile tekst był więc zgodny z oryginałem? Turkow opisywał, że przed powstaniem w getcie warszawskim zakopał skrzynię ze swoimi dokumentami na terenie getta, przy ulicy Mylnej. Odkopał ją po wojnie. Czy udało mu się wywieźć dokumenty, gdy po zakończeniu wojny nielegalnie opuszczał Polskę?
Kilka lat po przeczytaniu tego listu nieoczekiwanie natrafiłam na jego oryginał. Niewielka kartka zapisana starannym pismem, dwustronnie, gęsto, bez marginesów. Znalazłam ją w archiwum kibucu Lohamei Hagetaot, gdzie przeglądałam zbiory Adolfa Bermana, sekretarza Żegoty, polsko-żydowskiej organizacji powołanej do pomocy Żydom. Do listu dołączona była zapisana ołówkiem karteczka. Dziecinne pismo, a zdania tak dorosłe, że musiały zostać podyktowane. „Kochani Rodzice! Za mnie nie płacą, a pan Gadejski mówi że się mną nie zajmuje, a jak się do niego idzie to mówi że się go szantażuje. Odpiszcie na list od tej pani”. W archiwum brak informacji, skąd list się tam wziął.
Margarita przeżyła wojnę. Jej ojciec zapłacił. Doszło do niego później, że Stanisława Borcińska, autorka listu, dostawała pieniądze i od Ireny Sendlerowej, i od żydowskich posłańców. Chciała tylko podwójnie zarobić.
Diana Blumenfeld i Jonas Turkow z córką, półtoraroczną Margaritą, 1935
Dzięki staraniom Jonasa Turkowa Irena Sendlerowa jest wśród pierwszych Polaków odznaczonych medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.
Z początku Margarita niezbyt martwiła się wojną. Przeciwnie, mogła teraz wieczorami mieć mamę dla siebie. Do siódmego roku życia spędzała czas z gosposią, nianią albo guwernantką, bo rodziców ciągle nie było w domu. Diana Blumenfeld i Jonas Turkow to znane postacie przedwojennej żydowskiej Warszawy. On – dyrektor teatru i aktor (podobnie jak jego brat Zygmunt, mąż Idy Kamińskiej, wielkiej aktorki i reżyserki teatru jidysz), ona – diwa sceny żydowskiej, występująca w trupie objazdowej swojego męża. Przebojem lata 1939 roku była Freuda teoria snów, w której oboje grali.
Margarita Turkow i Jurek Blumenfeld, z którym mieszkała w getcie
Margarita słuchała nerwowych rozmów dorosłych, ale nie mogła się zorientować, kto ma pójść do getta: Żydzi czy Polacy. Zrozumiała, dopiero gdy już się przeprowadzali. Zabrali ze sobą walizki z materiałami teatralnymi Turkowa, szpule filmowe, książki, encyklopedie, obrazy i łóżko Margarity z jej haftowaną pościelą. Ich nowe mieszkanie na Nowolipkach 53 zapełniło się, gdy część rodziny uciekła tu z łódzkiego getta. Wkrótce jej mamy znów nie było wieczorami – Diana Blumenfeld grała w komediach i śpiewała w kawiarni przy ulicy Leszno 2, znanym lokalu artystycznym getta, gdzie akompaniował jej duet Władysław Szpilman – Artur Goldfeder. Ale to już Margaricie mniej przeszkadzało, odkąd mieszkał z nimi Jurek, jej kuzyn z Łodzi. „Nie byłam głodna, miałam koleżanki, chodziłam do szkoły, lubiłam rosół w stołówce na Karmelickiej, miałam swoje lalki i misia” – opowiada o czasie spędzonym w getcie w nagraniu dla Archiwum Fundacji Shoah. Turkow był w kierownictwie Centosu, organizacji zajmującej się dziećmi w getcie, mogli więc jeść w stołówce, a od rodziny ze Związku Radzieckiego dostawał paczki. Poza tym przed wojną dobrze im się powodziło, mieli jakieś zapasy. Ich sytuacja była więc stosunkowo znośna. Jednak gdy tylko zamknęły się bramy getta, Turkow zaczął się szykować do wysłania córki na aryjską stronę. Ona za nic nie chciała.
Tutaj mogła chodzić do domu obok, do Halinki Pokorny, swojej pierwszej przyjaciółki. Halinka też przeżyła. Po wojnie Margarita usłyszała, jak mama Halinki mówiła jej mamie, że „Halinka nigdy nie kłamie”. Zastanawiała się wtedy, jak w takim razie Halince udało się przeżyć wojnę.
Diana Blumenfeld przygotowywała się do zagrania głównej roli w sztuce Droga do szczęścia. W getcie komedie, wodewile, kabarety, programy satyryczne i rewie – wszystko, co błahe i wesołe – były w cenie, bo na chwilę odrywały od rozpaczy. Premiera w Nowym Teatrze Kameralnym przy Nowolipkach 52, zapowiedziana na 22 lipca 1942 roku, nigdy się nie odbyła.
Tego dnia o świcie getto zostało otoczone szczelnym kordonem Ukraińców, Litwinów, Łotyszy i polskich granatowych policjantów. Dzień wcześniej Niemcy zażądali od Judenratu dostarczania codziennie sześciu tysięcy Żydów „nieużytecznych społecznie” na plac przeładunkowy – Umschlagplatz – skąd mieli być „przesiedlani na Wschód”. Był to początek wielkiej akcji, w czasie której do 23 września 1942 roku wywieziono do Treblinki lub zamordowano na miejscu trzysta tysięcy osób.
Wtedy przestało istnieć getto w swojej pierwotnej funkcji: zamkniętej murem przestrzeni, w której mieli się gnieździć Żydzi z Warszawy i okolic. Od czasu wielkiej akcji getto stało się koncentracyjnym obozem pracy. Odtąd mogli w nim przebywać tylko ludzie mający „pozwolenie na życie”, czyli pracownicy funkcjonujących w getcie warsztatów, tak zwanych szopów, i ich rodziny. Innych zapędzano na Umschlagplatz, a na ulicach i po strychach trwało polowanie na dzieci, kobiety, ludzi starych i tych wszystkich, którym nie udało się dostać stosownych papierów. Widok kojarzony najczęściej z warszawskim gettem – przestrzeni zatłoczonej do granic możliwości, dzieci żebrzących i zmarłych przykrytych gazetami – to widok sprzed akcji. Później na ulicach nie było już dzieci. Zostały zamordowane w Treblince.
Turkow załatwił dla siebie i żony pracę w warsztacie na ulicy Mylnej. Musieli się tam przenieść, zostawiając cały swój dobytek. Jak bardzo można było łudzić się nadzieją w świecie bez nadziei, dowodzą karteczki, które przyczepili do każdego przedmiotu: „Prosimy dbać o te rzeczy, dopóki po nie nie wrócimy. Mają dla nas dużą wartość. Diana Blumenfeld i Jonas Turkow”. Córkę przeszmuglowali ze sobą na Mylną. Margarita już nigdy nie zobaczyła kuzyna Jurka; z ich łódzkiej rodziny nie ocalał nikt.
Ulica Mylna z dziesiątkami warsztatów stanowiła centrum produkcji lalek i przedmiotów drewnianych, robiono tu też papier, zeszyty, bieliznę, guziki, części do fonografów i radioodbiorników, sztućce. Liczne warsztaty należały do firmy Karl Heinz Müller. Pracownicy czuli się względnie bezpiecznie, właścicielem był syn generała SS. Pod numerem 11, gdzie Turkowowie pracowali i mieszkali, znajdowało się sześć warsztatów, ich specjalizował się w obróbce metali. W potwornym hałasie Turkow ciął cynkowe blachy, jego żona polerowała łyżki.
Margarita, nielegalnik w getcie, spędzała dnie z rodzicami w warsztacie. Miała przykazane kryć się za wieszakiem z płaszczami, gdy tylko ktoś wchodził. Rodzice woleli zabierać ją ze sobą, niż trzymać schowaną w mieszkaniu. Krążyło coraz więcej opowieści o pozostawieniu dzieci czy wiekowych rodziców w skrytkach i powrotach wieczorem do opustoszałego mieszkania. Niemcy i Ukraińcy przeszukiwali kwartał po kwartale, znalezionych wygarniali na Umschlagplatz albo rozstrzeliwali na miejscu. Ciotki Margarity, bliźniaczki Sara i Rachela, same zgłosiły się na wywózkę. „Nie boimy się ciężkiej pracy – mówiły – lepsze to niż wieczny strach i głód w getcie, a najważniejsze, że będziemy razem”. „Mogę pracować, wyjedźmy razem na wschód” – przekonywała rodziców Margarita. Oni nalegali, żeby dała się wysłać na aryjską stronę. Płakała, błagała, powtarzała, że nie chce się z nimi rozstawać.
14 sierpnia 1942 roku usłyszała wrzaski. Schowała się, jak trzeba, za paltami. Do warsztatu wkroczył esesman w asyście czterech Ukraińców. Margarita widziała przez dziurkę od guzika wycelowane lufy karabinów. Słyszała, jak wszyscy wychodzą. Cisza, aż z podwórza zaczęły dochodzić krzyki i płacze. Potem znów krzyk, tuż koło niej: „Kto tu się jeszcze ukrywa?”. Znów cisza i głos siostrzenicy dyrektora warsztatu, dziewczynki dwuipółletniej: „Wujku, czy mogę już wyjść?”. Odpowiedziały jej głośne śmiechy Niemców. Margarita pomyślała: „Strzału nie słyszałam, spróbuję wyjść”. Wydostała się na dwór, zaczęła biec. Przeciskała się między nogami dorosłych, aż znalazła ojca. Przepychali się dalej, szukając matki. Odnaleźli się tuż przed miejscem selekcji.
Niemiecki oficer pokazał ręką: ojciec na prawo, ona z matką na lewo. Wszyscy wiedzieli, co to oznacza: ojciec jeszcze przyda się do pracy, ona z matką mają wsiąść do podstawionych już na placu wagonów. Turkow zapytał dobrym niemieckim, czy mógłby towarzyszyć żonie i córce. Niemiec mu pozwolił. Koło nich ledwo szedł jakiś stary człowiek. Kazali Turkowowi go popchnąć. Margarita usłyszała syk matki: „Udawaj chociaż, że go popychasz”. Bili, ale jej się nie dostało, ojciec zasłaniał ją swoim ciałem. Gdy Turkow zauważył znajomego żydowskiego policjanta, rzucił w jego objęcia córkę, krzycząc: „Ratuj ją!”.
Policjant zaprowadził Margaritę bocznymi ulicami na plac, gdzie królował Mieczysław Szmerling, znienawidzony komendant Umschlagplatzu, żydowski policjant, który zasłynął z bezwzględności, okrucieństwa i łapówkarstwa. Wokół niego tłum, całowali go po rękach, obejmowali za nogi, błagając o ocalenie. „To jest córka Turkowa – powiedział do Szmerlinga jej konwojent – zrób coś”. „Biegnij tam. – Szmerling wskazał Margaricie grupkę ludzi. – Wrócisz z nimi do getta”. Nigdzie nie chciała biec bez rodziców. Stała i się rozglądała. Dalej pamięta niewiele, ktoś ją chwycił, przykrył jakimś kocem i już nie była na Umschlagplatzu, tylko w mieszkaniu z rodzicami.
Turkowa z żoną rozpoznał w tłumie i wyprowadził do szpitala szef dzielnicowej policji żydowskiej. Dwa pomieszczenia szpitalne zorganizowała przy Umschlagplatzu przełożona pielęgniarek w getcie Ala Gołąb-Grynbergowa; służyły też jako przechowalnia dla tych, których udało się wyratować z tłumu. Wieczorem po zakończonej akcji uratowani wkładali lekarskie lub pielęgniarskie fartuchy i wracali do getta. Do następnego razu. To z okna szpitalika Diana Blumenfeld wypatrzyła błąkającą się Margaritę i wymusiła na żydowskim policjancie, by pobiegł po dziewczynkę.
Kiedy udało im się w ostatniej chwili uciec z transportu, decyzja o wysłaniu Margarity na aryjską stronę zapadła nieodwracalnie. „Ja mogę umrzeć, byle tylko umierać razem” – prosiła. „Ja nie przeżyję razem z tobą, a chcę żyć” – odpowiadała jej matka.
Turkow, szukając sposobu przerzucenia Margarity, poprzez cały łańcuch osób natrafił na Wandę Wyrobkową, a przez nią na Irenę Sendlerową; obie pracowały w miejskim Wydziale Opieki Społecznej i Zdrowia Publicznego. Ustalili, że Margarita będzie przechowywana w klasztorze. Turkow wybrał jej nazwisko do sfałszowanej kenkarty: Maria Kondrat.
Matka wbijała córce do głowy: „Nigdy, nigdy nie mów nikomu, że jesteś Żydówką. Zobaczysz nas, powiedz, że nas nie znasz. Zaśpiewają w jidysz, ty nie rozumiesz. Będziesz Marysia, to jest jedyne imię, które masz, ktoś powie »Margarita«, nie reagujesz”. Uczyła ją modlitw: „Masz udawać, że wierzysz w Boga”. Margarita nie przyznała się matce, że naprawdę w Niego wierzy. W getcie wymyśliła sobie, że istnieje żydowski Bóg, choć rodzice tak chyba nie myśleli, i polski – znała Go, bo niania zabierała ją czasem w tajemnicy do kościoła – i że lepiej będzie modlić się do polskiego Boga.
Dostali wreszcie wiadomość, że mogą przesłać dziecko. Świtem 20 sierpnia 1942 roku Turkow przyprowadził córkę na skrzyżowanie Leszna i Żelaznej. Tamtędy wychodzili placówkarze – brygady pracy, w których Żydzi pod konwojem pracowali po aryjskiej stronie, a na noc wracali do getta. Reguły każdy znał. Gdy uzbiera się komplet, szef placówki melduje, że brygada jest gotowa, i pokazuje dokumenty. Pieniądze za każdą dodatkową głowę płaci się żydowskiemu policjantowi, zwanemu grajkiem (od „szafa gra”), który musi całą sumę przekazać niemieckiemu strażnikowi. Po przejściu placówki niemiecki żandarm liczy, ile było dodatkowych głów, ile dostał pieniędzy i czy się zgadza. Następnie rozdziela pieniądze między niemieckich żandarmów, polskich policjantów po aryjskiej stronie i żydowskiego policjanta. Wszyscy coś przemycają, i to też jest rozliczane. Proceder udaje się, tylko gdy przejścia pilnują „dobrzy”, czyli przekupni Niemcy. Wachy zmieniają się co kilka godzin, nie wiadomo, na jaką się trafi. Za każdym razem wychodzącym na placówkę grozi rewizja, publiczne rozbieranie się, konfiskata przemycanych rzeczy połączona z biciem, a osobom bez papierów – zastrzelenie na miejscu.
Szef placówki, który organizował przerzut, ostrzegł, że jest zła wacha i nie da się przeprowadzić dziecka. Wtedy podeszła jego polska wspólniczka. Zlustrowała Margaritę: „Dobry wygląd, przejdzie ze mną”. Usłyszeli strzał. Margarita błagała: „Tatusiu, tylko nie dzisiaj”. Turkow patrzył, jak Polka, trzymając Margaritę za rękę, przeszła pewnym krokiem, żartując ze strażą.
Margarita wspomina, że gdy tylko znalazła się poza gettem, wyrzuciła kanapkę, którą dostała na drogę. W getcie jadła ten ciężki, gliniasty, ohydny chleb, a tu zaraz poczuła, że nawet pies by tego nie tknął. Czekająca po drugiej stronie muru Wanda Wyrobkowa zaprowadziła ją do domu młodej kobiety o imieniu Basia. Wszyscy byli dla niej mili, jedzenie pyszne, ziemniaki z jagodami, bułka z szynką. Dowiedziała się, że nie przygotowano jeszcze dla niej miejsca w klasztorze, więc zostanie na razie z polską rodziną. Kobieta zawiozła ją dokądś dwoma tramwajami. Gdy wysiadły, zobaczyła przechadzającą się panią o surowym wyglądzie, za nią na smyczy szedł czarny piesek. Margarita miała do niej podejść.
Stanisława Borcińska zaprowadziła ją na Wspólną 73. Mieszkała tam z mężem Józefem, piętnastoletnim synem Bogdanem i dwiema córkami, Bożenką w wieku Margarity i dorosłą Danusią, z którymi Margarita miała dzielić łóżko w kuchni.
Tej pierwszej nocy, z 20 na 21 sierpnia, obudził ją dźwięk syren. Samoloty sowieckie bombardowały Warszawę. Turkow też się obudził. W getcie ludzie wychodzili na dachy, żeby popatrzeć. Nie myśleli, że bezpieczniej byłoby się schować. Ogarnęła ich euforia – nie są osamotnieni, ktoś walczy z Niemcami.
Margarita poczuła szarpnięcie gospodyni. Zeszli do piwnicy, gdzie schronili się też inni mieszkańcy domu. Margarita słyszała ich rozmowy: „Może te bomby są na getto i wreszcie będzie z Żydami koniec?”. Zaczęła płakać, że chce do mamy. „Zatkaj pysk” – syknęła jej do ucha Borcińska. Wtedy, tej pierwszej nocy, jeszcze jej nie uderzyła, ale wkrótce bicie stanie się codziennością.
Czekała tylko, aż zabiorą ją do klasztoru, jak jej obiecano. Któregoś dnia przyszedł wysłannik rodziców Józef Zysman-Ziemian, który ukrywał się po aryjskiej stronie i przekazywał pieniądze z Żydowskiego Komitetu Narodowego na jej utrzymanie. Zapytał, czy chce tu zostać. Borcińska nie spuszczała z niej oka. Margarita pomyślała, że jeśli powie „nie”, a ten pan nie będzie mógł jej zabrać, to Borcińska zbije ją do nieprzytomności. „Powiedziałam »Tak, dobrze mnie traktują« i oczyma błagałam go, żeby mnie zabrał. I tak zostałam”.
Jonas Turkow po otrzymaniu listu Stanisławy Borcińskiej, że albo pieniądze, albo ona wystawi dziecko na ulicę, nie wpadł w panikę. Odczytał list racjonalnie: Borcińskiej chodzi o pieniądze, nie o wydanie jego córki. Zresztą wcześniej dowiedział się od Sendlerowej, że kilkutygodniowy pobyt, który miał służyć, jak to nazwała, „duchowej kwarantannie i oswojeniu ze zwyczajami chrześcijańskimi”, przedłuża się zgodnie z wolą rodziny, u której jest Margarita. Zaczął z żoną obliczać, na co ich stać. Wymknął się z getta na pertraktacje z Borcińską. Przedstawił się jako wujek Margarity, żeby uzyskać lepszą pozycję negocjacyjną. Z sześćdziesięciu złotych dziennie płatnych za półtora roku z góry Borcińska zeszła do czterdziestu złotych w miesięcznych ratach; nadal nie przyznała, że dostaje już pieniądze.
Podczas kolejnej łapanki w trakcie wielkiej akcji mieszkańcy ulicy Mylnej, wszyscy z odpowiednimi papierami, użyteczni w warsztatach, zostali pognani na Umschlagplatz. Lutek Rotblat, znajomy Turkowa, uratował jego i Dianę, proponując im kryjówkę u siebie. Podał adres: Mylna 18, trzecie piętro, i instrukcję, jak znaleźć wewnętrzne schody i jak pukać. Dotarli do miejsca, gdzie – według relacji Turkowa – schowane było ponad sto osób. Maria Rotblat, matka Lutka, przed wojną w Wydziale Opieki, w getcie prowadziła bursę dla dziewcząt na Twardej 7. Swoje osiemdziesiąt podopiecznych – opisywał Turkow – przeprowadziła na czas wielkiej akcji do zbudowanej w tym celu kryjówki na Mylnej. Były tam tajna stołówka, wychowawczynie, był pediatra, który ratował mdlejących z gorąca i sam mdlał – był już wrzesień, ale upał nie słabł.
„Mama zna ofiarność pani Wyrobkowej i pani Sendlerowej, ale możliwość znalezienia ratunku dla kilkorga dzieci niczego nie rozwiązuje – tłumaczył Lutek Rotblat Turkowowi. – Nie możemy na nie liczyć. Musimy sami wywalczyć od Niemców, z bronią w ręku, wolność dla nas i dla naszych dzieci”.
Tymczasem Borcińska biła Margaritę za wszystko. Za to, że się modli: z pewnością udaje, żeby naśmiewać się z ich wiary. Za kłamstwa: opowiada o matce, że jest aktorką – „Co ty sobie wyobrażasz, że jesteś kimś?”. Za to, że nie płacze, kiedy jest bita. A Margarita zawzięła się, że nie da Borcińskiej satysfakcji. Za lekkie przewinienie gospodyni ją policzkuje albo wykręca ucho czy nos. Za poważniejsze chwyta za szyję i bije, gdzie trafi, po głowie, po rękach, po całym ciele. Za jeszcze poważniejsze (według własnych bliżej nieokreślonych kryteriów) uderza ją gorącą szczapką wyjętą z pieca. „Bardziej bolały mnie jej słowa – opisuje Margarita. – »Ty głupia imbecylko, zastanawiam się, jacy są twoi rodzice, że stworzyli takie gówno«”. Raz śniło jej się, że Borcińska ją pocałowała, opowiedziała to Bożence, a ta powtórzyła matce. Kobieta naigrywała się z niej później: „Ciebie bym całowała, ty podróbko ludzkiego dziecka?”. Margarita miała lalkę, powiernicę swoich łez; gdy sąsiadka uszyła lalce ubranie, gospodyni uznała, że lalka będzie świetną ozdobą na wezgłowie jej łóżka, i ją sobie wzięła.
– To nie miało nic wspólnego z antysemityzmem – odpowiada na moje pytanie Margarita. – Z tym się nigdy nie spotkałam w ich domu. Ona mówiła tak jak wszyscy Polacy „Żydki”, ale to nie było antysemickie. Biła mnie tak samo jak własne dzieci, tylko one były do bicia przyzwyczajone. Bardzo dobry był dla mnie jej mąż. Bawił się ze mną w chowanego. Nie miał odwagi stanąć w mojej obronie, dopiero kiedy się upił po wypłacie. Nasłuchiwałam w nocy ich kłótni na mój temat. Ona go tłukła, była od niego silniejsza.
Jak na ironię, to dzięki Borcińskiej Margarita trafiła do ich domu i przeżyła wojnę. Szlachetny pan Borciński był gotów pomagać Żydom, ale nie aż tak, żeby przyjmować ich pod swój dach. Uwielbiał swoją córkę Bożenkę i nie chciał jej narażać. W sprawie Margarity przeważyło, jak we wszystkich sprawach domowych, zdanie żony, która była zmotywowana – chciała zarobić.
Jest jeszcze problem z Bogdanem, synem Borcińskich, który dziewczynce dokucza. Kiedy ona używa mydła, mówi, że jest zrobione z Żydów. I molestuje Margaritę. „Był problem z seksem, ja nic nie wiedziałam. Jak Bożenka mi opowiadała, pomyślałam, że to tylko Polacy tak robią dzieci, ale nie Żydzi. On się bawił ze swoją siostrą. Jak mu się znudziła siostra, to się bawił ze mną”.
W listach, które Margarita wysyła rodzicom – dla konspiracji nazywając ich Danusią i Jasieczkiem – prawie wszystko jest pisane pod dyktando gospodyni. Przebija składnia Borcińskiej: „Mnie tu jest bardzo dobrze i nie potrzeba, żeby było mnie lepiej do końca wojny”; „Jak wyglądałam pierw, tak teraz wyglądam lepiej. Zresztą mogą wam powiedzieć ci, którzy mnie widzieli pierw i teraz. Zapytujecie się mnie, czy trzymam się czysto? Tu, gdzie jestem, jest czysto, dbają o mój wygląd, myję się co dzień jak zwykle, a co tydzień z gruntu”. Czasem gospodyni pewnie każe pilnować córce, co Margarita pisze, a Bożenka dyktuje jej co bądź: „Jak się zaczniemy wygłupiać, to aż ludziom tynk na głowę leci”; „Bawimy się z Bożenką i czas mi przyjemnie schodzi. Hahaha, hihihi, kukuryku! Na patyku! Hejjho!!! Tralala, trumba, bumba, aaaha!!! liii, lula, lola!!!!!!”. Żadnej szansy, żeby Margaricie udało się przemycić między jednym a drugim zdaniem tęsknotę i samotność dziesięcioletniej bitej dziewczynki.
Wiedziała, że nikomu nie może mówić, kim jest. Tylko jednej Wiesi wyznała, że ma tajemnicę, którą wyjawi jej po wojnie. „Ale po wojnie też jej nie powiedziałam. Po wojnie miałam kłopoty z powiedzeniem, że jestem Żydówką”.
– Dlaczego nie uciekłam? Myślałam o sobie: „Jestem tchórzliwa, nienawidzę siebie, bo nie mam odwagi uciec, muszę uciec, ale jestem tak bardzo nikim, że nie mam dokąd” – opowiadała mi.
Rodzice nadal byli w getcie. Matka Margarity panicznie bała się życia po aryjskiej stronie, w jej wyobrażeniu – dżungli, w której będzie zwierzyną łowną. Mężowi udało się namówić ją do wyjścia dopiero w kwietniu 1943 roku, tuż przed powstaniem. Zostawiła list, który w razie jej śmierci miał oddać córce.
Płaczę piekącymi krwawymi łzami, które mi zasłaniają pismo moje, nie chciałam zginąć, walczę i będę walczyć do ostatniego tchnienia! Chcę żyć!! Mam prawo do życia! Mam Ciebie i sztukę. Dla was chciałam żyć! Córuś moja najdroższa, najukochańsza, wybacz mi, że Cię urodziłam na taką mękę!! Wybacz mi, jeśli będziesz musiała cierpieć!!
Twoja matka Diana Blumenfeld-Turkow
Diana Blumenfeld odpowiada stereotypowemu wyobrażeniu o diwie: egocentryczna i egzaltowana, przyzwyczajona do bycia adorowaną i obsługiwaną. Miała tak zwany niedobry wygląd. Wszystko razem było kiepskim wyposażeniem na czas Zagłady. A jednak przeżyje, i to nie tylko dzięki pieniądzom i znajomościom, ale też dzięki przypadkowo spotkanym szlachetnym ludziom.
Turkow uzgodnił przez jeden z nielicznych telefonów, które jeszcze działały w getcie, że będzie na nią czekać Basia Temkin-Bermanowa, dobry duch ukrywających się Żydów. Diana Blumenfeld przeszła na aryjską stronę przez przekupioną wachę. Zapukała pod zapamiętany adres: Polna 40 m. 34. Gospodarze nie wiedzieli, o co chodzi. Stała bezradnie w bramie z nadzieją, że Basia się pojawi. Nie było na to szans, pomyliła adres. Zbliżała się godzina policyjna, gdy podszedł do niej gospodarz mieszkania 34. Zobaczyli z żoną, że wciąż czeka, więc zaprosili ją do siebie na nocleg. Rano pan domu odprowadził ją do Borcińskich na Wspólną, pod jedyny adres, jaki jeszcze znała.
W listach przekazywanych mężowi do getta Diana Blumenfeld opisuje, co zastała: wymizerowane brudne dziecko, zawszone i zagnidzone tak, że musiała zapanować nad obrzydzeniem. Kupiła sabadylę, ścięła obu dziewczynkom, Bożence też, włosy do zera i zaczęła szorować im skórę. „W ciągu 2 dni śladu nie było”. Wprowadziła zasady higieny, kazała im się myć, co przedtem zdarzało się tylko od święta. Wyobrażam sobie, jak musiało iskrzyć między nią a Borcińską, kiedy tak zaprowadzała własne porządki. Ale trafiła kosa na kamień. O Borcińskiej pisze: „Ona jest psychopatka i zły demon. Powietrza też się czepia”. „Mimo to Marysia musi tu zostać, bo nie ma innej rady. Słowo powiem, to ona dziecko wyrzuci na ulicę. Ona do tego zdolna jest”.
Diana Blumenfeld na razie też została u Borcińskich. W listach wyliczyła wydatki. Za tydzień miała płacić trzysta pięćdziesiąt złotych. Borcińska mówiła jej, że to tanio, bo normalnie bierze sto złotych za noc. Za samo spanie. Lura z kuchni ludowej i wieczorem zupa – pięćdziesiąt złotych dziennie. Było jasne, że Diany Blumenfeld na to nie stać.
Odwiedziła ją u Borcińskich Basia Temkin-Bermanowa. Namawiała, żeby wynajęła mieszkanie jako Polka, ona wyrobi jej dobre dokumenty i będzie jej wypłacać pięćset złotych miesięcznie, co wystarczy, bo tylko mieszkania dla Żydów są tak upiornie drogie. Do nowych dokumentów potrzebowała aktualnej fotografii. „Jak mi radziła, to dziś poszłam w Aleje Jerozolimskie do fotografii w jasny dzień – pisała do męża do getta. – Zresztą może by było lepiej wpaść na ulicy, bo samej odebrać sobie życia nie mam sił, a nie ma wyjścia. Niestety, nikt mnie nie zaczepił, nikt mnie nie zagadnął”. Próbowała przekonać męża, żeby sprowadził ją z powrotem do getta. „Może wrócić i uda nam się ujść z życiem na Mylnej ulicy? Błagam Cię, zastanów się nad tym. Zrobię, jak Ty postanowisz, ale Ty żyjesz w błędzie, a ja mam otwarte oczy”.
Turkow nie zawierzył otwartym oczom żony i nie sprowadził jej z powrotem. Ale jest wiele świadectw o ukrywających się Żydach, którzy nie wytrzymali po aryjskiej stronie i zdecydowali się na powrót do getta. Diana Blumenfeld wynajęła pokój jako Polka przy pomocy Poli Ziemiańskiej, tej, do której drzwi przypadkowo zapukała na Polnej. Współlokator, student, pytał Dianę: „Dlaczego pani ma takie smutne oczy?”. Ziemiańskiej zaproponował, by wspólnie tę Żydówkę zaszantażowali. Ziemiańska ją ostrzegła. Diana musiała zmienić mieszkanie. Jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz.
Turkow odnotowywał żniwa szmalcowników. Matka z dwojgiem dzieci, która spała przez kilka nocy z jego żoną w łóżku u Borcińskich. Sprowadziła ją z Krakowa do Warszawy działaczka Żegoty Janina Dunin-Wąsowicz. „Ta kobieta wielkiego serca poruszyła ziemię i niebo, by znaleźć im lokum – opisywał Turkow. – Znalazła Polaka, który zgodził się za dużą sumę wziąć z nią ślub w kościele. Był pijaczyną i nierobem. Jak już wyłudził od niej wszystkie pieniądze, wyrzucił ją z dziećmi na bruk”. Józef Makowski, lekarz, któremu Gadejski załatwił pracę w szpitalu na fałszywych papierach. Szmalcownicy cały dzień obserwowali każdy jego krok. Nie wiedział, co robić, zażył cyjanek. Żona Makowskiego i jego córka zostały później wydane Niemcom. Helena Ostrowska z Łodzi, śpiewaczka operowa i żona doktora Cukierwara, zadenuncjowana ze swoją małą córką. Lekarz internista dr Vol (pewnie Wohl) z żoną i córką. Pianista Artur Goldfeder, który miał żonę katoliczkę. Kuzyn Turkowa Szymon Witenberg, który pracował przed wojną w fabryce chemicznej na Pradze i gdy tam poszedł, doniósł na niego strażnik. Jego siostra Fela Winer i jej mąż Grisza podzielili jego los. Lista Turkowa ciągnie się i ciągnie.
„Pali się getto, w nocy jest czerwone niebo, sąsiedzi zachwyceni, »uwolnią nas od tych karaluchów«” – opisywała Margarita. Radość, że getto się pali, powraca w dziesiątkach wspomnień. Tuż przed powstaniem w getcie, 13 kwietnia, Niemcy ogłosili, że odkryli masowe groby w Katyniu. W Warszawie porozlepiano afisze: Żyd w papilotach przedstawiony jako diabeł, ma szal modlitewny i rogi, a nad nim napis „Katyń”. Propaganda niemiecka, że Katyń to dzieło żydobolszewickie, była skuteczna – stwierdza Turkow.
Gdy 19 kwietnia 1943 roku Niemcy wkroczyli do getta, oddziały, które szły ulicą Nalewki, zostały u zbiegu z Gęsią zaatakowane butelkami zapalającymi i granatami. To było pierwsze starcie z Żydowską Organizacją Bojową, początek powstania. Niemcy się wycofali, zostawili zabitych i rannych. Jednym z walczących oddziałów był stacjonujący w domu przy rogu Nalewek i Gęsiej oddział Lutka Rotblata. Dziewczynki z sierocińca jego mamy już dawno wywieziono z Umschlagplatzu. Lutek i jego matka wraz z Mordechajem Anielewiczem i innymi przywódcami ŻOB-u znaleźli się w bunkrze przy Miłej 18. Gdy Niemcy odkryli bunkier 8 maja 1943 roku, większość powstańców, poza jedną grupą, której udało się znaleźć wyjście z bunkra, popełniła samobójstwo, Rotblat zastrzelił matkę, a potem siebie.
Mieszkanie Borcińskiej służy w tym czasie za kosztowną noclegownię dla uciekinierów z getta. Trzy dni nocuje matka z dwojgiem dzieci, Diana dzieli z nimi swoje łóżko, płacą sto osiemdziesiąt złotych za noc. Pojawia się młoda para, dziewczyna szesnastoletnia, chłopiec – osiemnaście lat, walczyli w getcie, wyszli kanałami. Od razu natknęli się na szmalcowników, z trudem udało im się wyrwać. Ktoś im w getcie powiedział, że będą mogli zatrzymać się na kilka dni pod tym adresem. Borcińska wpuszcza ich na jedną noc, rano wyrzuca z domu. Chodzą przez cały dzień po ulicach Warszawy, bezskutecznie próbując odnaleźć znajomych. Szmalcownicy przyczepiają się do dziewczyny, chłopiec z oburzeniem ręczy za jej polskość i znów udaje im się wywinąć. Przed godziną policyjną wracają do Borcińskiej, dostają jeszcze jeden nocleg, świtem muszą wyjść. Dzień później Borcińska opowiada, że znów mieli czelność przyjść przed samą nocą i że ich wyrzuciła. Mówili Dianie, że za pierwszą noc zapłacili sto pięćdziesiąt złotych, za drugą oddali złote obrączki schowane na czarną godzinę. Turkow szukał potem ich śladu. Nikt ich nie widział. Pewnie nie mieli już nic, więc zginęli.
Turkow po powstaniu w getcie trafił do obozu w Poniatowej, skąd żydowskie podziemie zorganizowało mu ucieczkę. Ukrywał się odtąd razem z żoną i przychodził odwiedzać Margaritę. Miał strój i papiery kominiarza i kogokolwiek odwiedzał, siadywał blisko wyjścia, na zydlu, jakby przyszedł tylko na chwilę. Zaprzyjaźnił się z Borcińskim, robotnikiem, który przed wojną należał do milicji PPS-u. Był poruszony współczuciem, z jakim ten mówił o losie Żydów, i pewnie nie chciał wiedzieć o interesach żony. Borciński pokazał mu list, który dostał od partyzantów z grupy Armii Ludowej przebywającej na Kielecczyźnie; byli to robotnicy kolejowi ze Skarżyska-Kamiennej. Prosili o przesłanie ludzi, którzy przeprowadziliby dla nich ćwiczenia wojskowe i objęli dowództwo. Mają dawnego oficera sowieckiego, który uciekł z obozu i przyjął do oddziału kilku Żydów. Jeśli dostaną kogoś przeszkolonego, będą mogli Żydów i oficera zlikwidować. „Tacy się staliśmy. To jest stan ducha naszego narodu” – mówił Borciński z goryczą.
Margarita podsłuchała, jak jej tata zdradził Borcińskiemu, gdzie się ukrywa. Dotarła na stację kolejową, wsiadła do pociągu, pojechała do Zielonki pod Warszawą i znalazła rodziców. W piwnicy gnieździło się trzynaście osób. Z matką prowadziła taką samą rozmowę jak w getcie. „Chcę być z wami, mogę z wami umrzeć”. „Masz być tam, gdzie jesteś. Chodzi o to, żeby przeżyć”. „Mnie nie obchodzi, że nas zabiją, tylko niech nas zabiją razem”. Odesłali ją do Borcińskich.
Margarita chodziła z Bożenką do świetlicy. Zostały wybrane do pierwszej pary w zespole tańców ludowych. Pokazała Bożence, jak się plecie torby ze sznurków – sama nauczyła się tego w getcie w klasie rękodzieła – i sprzedawały te torby na targu. Uczestniczyła w konspiracji, w którą wciągnięta była cała rodzina. W mieszkaniu Borcińskich odbywały się zebrania, towarzysze nocowali, przychodzili po gazetki, przechowywane były broń i materiały do sabotażu. Margarita też przenosiła broń – w ramach innej konspiracji, w którą była zaangażowana starsza córka Danusia. Walizkę z bronią dawała do niesienia Margaricie, a sama szła kilka kroków za nią.
Margarita Turkow, 1945
Któregoś dnia rozległo się pukanie do drzwi. Weszła policja Kripo, kazali się położyć na ziemi, przeszukali mieszkanie, znaleźli pisma podziemne i amunicję. Margarita akurat bawiła się na dworze. Kiedy wróciła, było już po wszystkim. Zabrali Józefa Borcińskiego i jego syna.
W czasie powstania warszawskiego Borcińska, jej córki i Margarita przemieszkiwały razem po piwnicach. Borcińska przyłączyła się do grupy kobiet produkujących granaty. Po upadku powstania, ewakuowane z ludnością cywilną do obozu w Pruszkowie, wylądowały na wsi pod Warszawą. W lutym 1945 roku Bożenka postanowiła wyprawić się do miasta w poszukiwaniu ojca. Wierzyła, że wróci. Wyruszyły pieszo we dwie z Margaritą. Na ruinach domów wszyscy naklejali kartki z nazwiskami poszukiwanych i szukających. Przyczepiły swoje.
Bożenka nigdy nie zobaczyła ojca – zginął w Auschwitz. Turkow trafił na przyczepioną przez Margaritę karteczkę. Odnalazł córkę. Trochę czasu zajęło mu tylko zdobycie dziesięciu tysięcy złotych, których Borcińska żądała za oddanie dziewczynki.
– Ojciec mnie wykupił – opowiadała mi Margarita. – Ona do nas nie miała na tyle zaufania, żeby mnie puścić, zanim dostanie pieniądze.
„Margarita biegała dwa razy dziennie do kościoła, a na szyi dalej nosiła łańcuszek z Matką Boską” – opisuje Turkow. To było bardzo częste wśród ukrywanych dzieci. Zwykle ustępowało z czasem, tak było też w jej przypadku. „Jak usłyszałam, że ci, co nie wierzą, to pójdą do piekła, pomyślałam, że wolę być w piekle z rodzicami niż w niebie z Borcińską. Już byłam mniej chrześcijanką”. Żeby jej całkiem przeszło, Turkowowie wysłali ją na jakiś czas do żydowskiego domu dziecka w Otwocku.
Nie potrafiła zacząć żyć „normalnie”. „W ukryciu miałam swój świat wyobraźni, że jestem z rodzicami – opisywała. – Teraz mówiłam sobie: »Stop, starczy, już jesteś z rodzicami«, ale dalej w nim żyłam”.
Wyjechali z Polski, nielegalnie przekraczając granicę z Czechosłowacją pod koniec 1945 roku, zamieszkali w USA. Turkow przeniósł się z czasem do Izraela, Margarita została w Stanach, mieszka na Zachodnim Wybrzeżu.
„Jeśli nie byłoby wojny, byłabym normalnie neurotyczna, jak wszyscy. Wyszłam za mąż, mój mąż dostał pracę w Ohio, ukrywając, że jest Żydem, bo jego korporacja wtedy nie przyjmowała Żydów. Kiedy było przyjęcie w domu, kazał ukryć książkę napisaną przez mojego ojca, bo była w jidysz. To moje życie to już było bardziej przeżycie”.
Nigdy sobie nie poradziła z tym, przez co przeszła. Po tylu latach życia i tylu latach terapii wciąż uważa, że czas ukrywania się bezpowrotnie ją zniszczył.
– Coś we mnie pękło na zawsze, kiedy mieszkałam u Borcińskiej – mówi mi. – Ja wtedy w Zielonce błagałam rodziców, żebym mogła zostać z nimi. Wiedziałam, że jak przeżyję, będę w środku martwa. Odesłali mnie. Dlaczego nie kochali mnie tak, żeby chcieć ze mną umrzeć?
Na nagraniach archiwalnych widzę ładną kobietę z siwymi włosami podkreślającymi jej urodę. Mówi po angielsku z intonacją przypominającą tembr przedwojennych aktorów teatru jidysz, uśmiechy są przesadne, smutek wygląda na zagrany. „Nauczyłam się nic nie czuć, to mi zostało” – opowiada.
Przyjechała do Polski w 2004 roku.
– Poznałam Irenę Sendlerową i innych wspaniałych ludzi. Miałam wiele nienawiści do Polaków, a teraz już nie mam. Chyba nawet nie czuję jej do Borcińskiej, została mi tylko pamięć strachu. Irena nie chciała słuchać o moim ukrywaniu. Nie chciała też słuchać o moim ojcu niczego, co mogłoby przedstawić go w złym świetle. Idealizowała go do tego stopnia, że aż się śmiałam, bo mój ojciec nie był przecież święty. Ale dla niej musiał być integralnie dobrym człowiekiem.
Margarita przywiozła spisane na maszynie wspomnienia. Prosiła Sendlerową, by wykorzystała je w swojej książce biograficznej.
– Irena nie chciała. Powtarzała mi: „Przeżyłaś i to jest ważne”.Źródła ilustracji
s. 10, 11, 15, 99, 245, 332 – Ghetto Fighters’ House, Israel / Photo Archive
s. 13, 32– Archiwum Margarity Turkov / USC Shoah Foundation
s. 41, 44– Archiwum Sharon Zajdman
s. 59, 214, 251, 275, 285, 289, 303, 305 – Archiwum Janiny Zgrzembskiej / East News
s. 61 – www.radlinska.pl
s. 63 – Archiwum Anieli Uziembło
s. 79 – Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego
s. 81 – Archiwum Hanny Hartwig
s. 104 – Archiwum Joanny Staręgi-Piasek
s. 110, 125, 127, 133 – Archiwum Piotra Zettingera
s. 141, 225 – Żydowski Instytut Historyczny
s. 153 – Archiwum Joanny Papuzińskiej-Beksiak
s. 159, 163, 362 – Archiwum Hanny Rechowicz
s. 167 – Archiwum Joanny Majerczyk
s. 172 – Archiwum Andrzeja Rybaka
s. 186 – Archiwum Jana Issata
s. 193, 197 – Archiwum Marii Iwaszkiewicz-Wojdowskiej
s. 202 – Archiwum Akt Nowych
s. 207, 231 – Archiwum Janiny Pogonowskiej-Goldhar
s. 235, 349, 352 – Archiwum Stanisława Kuczkowskiego
s. 241 – Reprodukcja z książki Yorama Grossa Wybrało mnie życie. Wspomnienia z czasów okupacji i nie tylko, Kraków 2008, dzięki uprzejmości Sandry Gross
s. 249, 252, 254 – Archiwum Małgorzaty Palester-Chlebowczyk
s. 257, 271, 328 – Archiwum Mikiego i Ronny’ego Körnerów
s. 314 – Archiwum Krystyny Asarnoj
s. 317 – Instytut Pamięci Narodowej
s. 353 – Archiwum Janusza Luterka
s. 370 – fot. Maciej Figurski / FORUM
s. 408 – Archiwum Lei Balint
s. 435 – fot. Adam Kozak / Agencja GazetaWYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected]
[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie I