- promocja
Seniorzy w natarciu - ebook
Seniorzy w natarciu - ebook
"Co robi grupka emerytów, którzy nudzą się w domu opieki? Którzy nie mogą pogodzić się z jedzeniem bez smaku, z brakiem ruchu, ze złym traktowaniem i z tym, że cały czas się na nich oszczędza. I którzy przypuszczają, że lepiej im będzie w więzieniu. Zakładają Emerycką Szajkę, żeby tak jak Robin Hood zabierać bogatym i rozdawać potrzebującym!
Märtha, Geniusz, Stina, Grabi i Anna-Greta zatrzymują się w luksusowym hotelu, żeby okraść kilkoro zamożnych gości. Sprawy nieco się komplikują i wkrótce Emerycka Szajka zostaje wciągnięta w rozgrywki przestępczego światka. I właśnie wtedy seniorzy zaczynają rozkręcać się na dobre!
Przezabawna opowieść o tym, że prawdziwe życia zaczyna się około osiemdziesiątki!
„Wspaniała, pełna humoru gawędziarska opowieść o paczce niesfornych emerytów – rozrywka z ostrym pazurem!
KATARINA MAZETTI, szwedzka pisarka, autorka książek Grób rodzinny, Facet z grobu obok
„Lekka i zabawna komedia kryminalna na poprawę nastroju.” SVENSKA DAGBLADET, Szwecja
„Urocza! Zręcznie skonstruowana komedia kryminalna, i to bez krwi czy morderstwa. Nakreślone w książce sytuacje nie tylko bawią, ale także prowokują do zastanowienia się nad sytuacją starszych ludzi w naszym społeczeństwie”.
Femme Actuelle, Francja"
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7999-540-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Starsza pani chwyciła chodzik, powiesiła laskę obok koszyka i próbowała przybrać zdecydowany wyraz twarzy. Pierwszy napad na bank w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat wymagał władczego zachowania. Wyprostowała plecy, zsunęła rondo kapelusza na czoło i pchnęła drzwi wejściowe. Wsparta na swoim chodziku marki Carl-Oskar, weszła do banku. Do zamknięcia pozostało jedynie pięć minut, trzech klientów wciąż czekało na swoją kolej. Chodzik lekko zaskrzypiał, chociaż nasmarowała go oliwą z oliwek. Odkąd w Domu Seniora zderzyła się z wózkiem do sprzątania, jedno kółko było wykrzywione, ale w taki dzień jak ten to bez znaczenia. Najważniejsze, że chodzik miał duży koszyk z mnóstwem miejsca na pieniądze.
Märtha Anderson z Södermalm szła lekko pochylona. Żeby nie wzbudzać zainteresowania, włożyła zwyczajny płaszcz w nieokreślonym kolorze. Była nieco wyższa niż przeciętna kobieta w jej wieku, dobrze zbudowana, nieco pulchna, na nogach miała solidne ciemne adidasy, które mogły ułatwić ewentualną ucieczkę. Żylaste dłonie ukryła w znoszonych skórzanych rękawiczkach, a krótko obcięte białe włosy schowała pod brązowym kapeluszem z szerokim rondem. Pod szyją zawiązała jaskrawy szal. Gdyby zrobiono jej zdjęcie, lampa błyskowa automatycznie wyeksponowałaby wszystko wokół i rysy jej twarzy byłyby rozmyte. To dodatkowy środek ostrożności – usta i nos i tak zasłaniał kapelusz.
Mały bank przy Götgatan wyglądał tak jak większość tego typu placówek w Szwecji. Tylko jedna kasa, sterylne i nudne ściany, wypolerowana posadzka, a na małym stoliku broszury prezentujące zalety kredytów i podpowiadające, jak się wzbogacić. Cóż, drodzy twórcy broszur – pomyślała Märtha. Słowo daję, znam inne, dużo lepsze sposoby! Usiadła na jednej z sof i udawała, że studiuje plakaty reklamujące szybkie pożyczki i fundusze inwestycyjne, ale ledwo panowała nad drżeniem rąk. Dyskretnie włożyła dłoń do kieszeni w poszukiwaniu swoich niezdrowych drażetek, przed którymi przestrzegali ją lekarze i za które dziękowali jej dentyści. Nazwa Ryk dżungli¹brzmiała buntowniczo i pasowała do takiego dnia jak ten. Poza tym musiała się przecież jakoś wzmocnić.
Wyświetlacz numerów zapiszczał i mężczyzna w wieku czterdziestu kilku lat pognał do kasy. Błyskawicznie załatwił sprawę, a nastolatka stojąca za nim została obsłużona niemal równie szybko. Ale potem przyszła kolej na starszego dżentelmena, który mamrocząc pod nosem, nieporadnie szukał czegoś w swoich papierach. Märtha zaczęła się niecierpliwić. Nie miała zbyt wiele czasu. Ktoś mógł zwrócić uwagę na jej zachowanie lub coś innego, co by ją zdradziło. Próbowała wyglądać jak zwyczajna starsza pani, która przyszła do banku, żeby wypłacić pieniądze. Bo taki właśnie miała przecież zamiar, nawet jeśli kasjerkę zaskoczy kwota… Märtha włożyła rękę do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu wycinka z gazety „Dagens Industri”. Pochodził z artykułu mówiącego o stratach ponoszonych przez banki z powodu napadów i był zatytułowany: „To napad”. Właśnie te słowa ją zainspirowały.
Mężczyzna przy okienku prawie skończył, więc Märtha wstała, podpierając się na chodziku. Przez całe życie była porządną osobą, na której wszyscy polegali, w szkole pełniła nawet funkcję przewodniczącej klasy. A teraz niewiele brakuje, żeby została przestępczynią. Ale jak inaczej zabezpieczy swoją starość? Potrzebuje pieniędzy na lokum dla siebie i swoich przyjaciół, nie może się wycofać. Ona i jej przyjaciele z chóru zasłużyli na godną „jesień życia”, krótko mówiąc, mają prawo zabawić się na stare lata. Dżentelmenowi się nie śpieszyło, ale w końcu wyświetlacz zapiszczał i pojawił się jej numerek. Powoli, z godnością ruszyła w kierunku kasy. Wszystko, co budowała przez całe życie, bazując na zaufaniu i dobrej reputacji, miało teraz w jednej chwili legnąć w gruzach. Ale co robić, kiedy się funkcjonuje w złodziejskim społeczeństwie, które źle traktuje swoich staruszków? Człowiek poddaje się albo przystosowuje. Ona wybrała to drugie.
Przemierzając ostatnie metry dzielące ją od okienka, rozejrzała się uważnie, a potem zatrzymała się przy kasie, położyła laskę na kontuarze i przyjaźnie skinęła głową w kierunku kasjerki. Następnie wyjęła i pokazała wycinek z gazety.
„To napad”.
Kasjerka przeczytała nagłówek i z uśmiechem podniosła wzrok.
– W czym mogę pani pomóc?
– Trzy miliony, ale już! – rzuciła Märtha.
Kasjerka uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Chce pani wypłacić pieniądze?
– Nie, to pani ma mi je przynieść, NATYCHMIAST!
– Rozumiem, kochanieńka, ale emerytura jeszcze nie przyszła. Wypłacamy je w połowie miesiąca.
Märtha straciła rezon. Sytuacja przybierała niespodziewany obrót. Najlepiej zareagować od razu. Chwyciła laskę, wsunęłą ją w okienko, a następnie pogroziła nią kasjerce.
– Niech się pani pośpieszy! Moje trzy miliony!
– Ale emerytura…
– Rób, co mówię. Trzy miliony. Połóż je na chodziku!
Wtedy dziewczyna straciła cierpliwość, wstała, przyprowadziła dwóch kolegów, grzecznie uśmiechniętych mężczyzn w sile wieku. Ten stojący bliżej, wyglądający jak Gregory Peck – a może Cary Grant – powiedział:
– Dopilnujemy, żeby dostała pani swoją emeryturę. A mój kolega z przyjemnością zadzwoni po transport dla pani.
Märtha zerknęła przez szybę. Zauważyła, że stojąca z tyłu dziewczyna podniosła słuchawkę.
– W takim razie napadnę na was innym razem – oznajmiła Märtha i szybko przyciągnęła do siebie laskę oraz wycinek z gazety.
Wszyscy pracownicy uśmiechnęli się przyjaźnie, a potem odprowadzili ją do drzwi i wsadzili do taksówki. Mało tego, jeszcze złożyli jej chodzik.
– Dom Seniora Diament – rzuciła do kierowcy Märtha i pomachała na pożegnanie personelowi banku. Ostrożnie włożyła wycinek gazety z powrotem do kieszeni. Wszystko poszło zgodnie z planem. Starsza pani z chodzikiem może pozwolić sobie na więcej aniżeli inni. Sięgnęła do kieszeni po kolejną dawkę Ryku dżungli i zanuciła pod nosem z zadowolenia. Żeby jej plan się powiódł, potrzebowała teraz tylko pomocy przyjaciół z chóru, z którymi spotyka się i śpiewa od ponad dwudziestu lat. Nie może ich oczywiście zapytać wprost, czy chcą zostać przestępcami, musi ich przekonać podstępem. Po wszystkim, była o tym całkowicie przekonana, podziękują jej za to, że zmieniła ich życie na lepsze.
Märthę obudził warkot gdzieś w oddali, po którym nastąpiło pikanie świdrujące uszy. Rozbudziła się, otworzyła oczy i próbowała ustalić, gdzie się znajduje. No jasne, w domu opieki. A to był oczywiście Grabi, Bertil „Grabi” Engström, który jak zwykle wstał w środku nocy, żeby coś przekąsić. Wkłada wtedy jedzenie do mikrofalówki i o nim zapomina. Märtha wstała i wspierając się na chodziku, podreptała do kuchni. Mamrocząc pod nosem, wyjęła z mikrofali gotowe danie w plastiku, makaron z sosem pomidorowym i zrazikami, a następnie popatrzyła zaspanym wzrokiem na domy naprzeciwko. Gdzieniegdzie, choć była noc, paliło się światło. Po drugiej stronie ulicy z pewnością istnieją jeszcze kuchnie – pomyślała. Kiedyś też ją mieli, ale nowi właściciele z niej zrezygnowali, tnąc koszty i redukując personel. Zanim Diament SA przejęła dom opieki, posiłki były najważniejszym punktem dnia, a w jadalni pachniało dobrym jedzeniem. A teraz? Märtha ziewnęła i oparła się o zlew. No cóż, prawie wszystko zmieniło się na gorsze, a obecnie jest aż tak źle, że często marzy o tym, by stąd zniknąć. Ależ miała piękny sen… Wydawało jej się, że naprawdę jest w tamtym banku, jakby podświadomość doszła do głosu i próbowała jej coś przekazać. W szkole zawsze protestowała przeciwko temu, co złe. Również będąc nauczycielką, sprzeciwiała się absurdalnym przepisom i bzdurnym zarządzeniom. Lecz tutaj, w domu opieki, o dziwo, po prostu egzystowała. Jak mogła stać się taka apatyczna? Jeśli ludziom w jakimś kraju nie podobają się rządy, to po prostu robią rewolucję. Tutaj też powinno się udać, pod warunkiem, że pociągnie za sobą pozostałych. Ale żeby od razu napad na bank? Roześmiała się nieco nerwowo. Bo właśnie to jest trochę przerażające – jej sny prawie zawsze się spełniały.1
Następnego dnia, gdy mieszkańcy Diamentu (lub klienci, jak się teraz mówiło) pili w jadalni poranną kawę, Märtha zastanawiała się, co powinna zrobić. W jej rodzinnym domu w Österlenie nikt nie oglądał się na pozostałych; jeśli trzeba było zwieźć siano albo nakarmić klacz, brano się do roboty. Märtha uniosła dłonie. Przyjrzała im się z dumą, były silne i świadczyły o tym, że zakasywała rękawy, kiedy było trzeba. Gwar wkoło to nasilał się, to przycichał. Omiotła spojrzeniem zaniedbaną jadalnię. Na odległość wyczuwało się tutaj Stadsmission², a meble wyglądały, jakby przyniesiono je wprost ze śmietnika. Wszystko w tym archaicznym, szarym, azbestowym budynku z końca lat czterdziestych przywodzi na myśl połączenie starej szkoły z poczekalnią u dentysty – pomyślała. Czy to tutaj, z kawą z automatu w ręku i plastikowym jedzeniem w żołądku, chce doczekać kresu swoich dni? Nie, za żadne skarby! Märtha zaczerpnęła głęboko powietrza, odstawiła kubek z kawą i pochyliła się do przodu.
– Co powiecie na jeszcze jedną filiżankę kawy w moim pokoju? – zaproponowała i gestem ręki zaprosiła ich do siebie. – Zdaje się, że musimy pogadać.
A ponieważ wszyscy wiedzieli, że ukrywa w pokoju nalewkę z moroszek, przytaknęli z zadowoleniem i szybko wstali od stołu. Elegancki, lecz podjadający nocą Grabi, ruszył na czele pochodu, za nim szli Geniusz, wynalazca, i dwie przyjaciółki Märthy, Stina, miłośniczka belgijskiej czekolady, i Anna-Greta, starsza pani wzbudzająca zazdrość innych starszych pań. Spojrzeli na siebie. Märtha zapraszała na nalewkę, gdy miała coś ważnego do powiedzenia. Dawno już tego nie robiła, więc najwyraźniej nadeszła pora.
Kiedy już weszli do pokoju, Märtha przyniosła butelkę, sprzątnęła z sofy niedokończoną robótkę i poprosiła przyjaciół, żeby usiedli. Rzuciła okiem na mahoniowy stół, na którym leżał świeżo wyprasowany kwiecisty obrus. Od dawna planowała kupić jakiś nowy mebel, lecz stary stół był duży i stabilny, i wszyscy się przy nim mieścili. Na razie musiał wystarczyć. Postawiwszy na nim butelkę, powędrowała wzrokiem na komodę z rodzinnymi fotografiami z Österlenu. Zza szybek w ramkach uśmiechali się do niej rodzice i siostra stojący przed rodzinnym domem w Brantevik. Byli abstynentami. Demonstracyjnie postawiła na stole kieliszki do nalewki i wypełniła je po brzegi.
– Chluśniem, bo uśniem! – wzniosła toast.
– Pierdykniem, bo odwykniem! – radośnie odpowiedzieli przyjaciele.
– A teraz Cały wchodzi³ – poprosiła Märtha, po czym odśpiewali po cichu biesiadną piosenkę. (Tutaj, w domu opieki, chodziło o to, żeby nie hałasować i nie dać się przyłapać na piciu alkoholu). Märtha jeszcze raz szeptem zaśpiewała refren i wszyscy parsknęli śmiechem. Dotąd nikt ich nie nakrył i za każdym razem mieli z tego taki sam ubaw. Märtha sprzątnęła kieliszki i zerknęła na pozostałych. Czy powinna im opowiedzieć swój sen? Nie, najpierw musi sprawić, żeby zaczęli myśleć tak jak ona. Wtedy, być może, wszyscy się do niej przyłączą. Stanowili zgraną paczkę – skończywszy pięćdziesiąt lat, zdecydowali, że na starość zamieszkają razem. Chyba mogą podjąć kolejną wspólną decyzję? Tyle ich przecież łączy. Po przejściu na emeryturę występowali ze swoim chórem „Struny Głosowe” w szpitalach i domach parafialnych, a kilka lat temu wszyscy wprowadzili się do tego domu opieki. Długo ich przekonywała, żeby zamiast tego zrzucić się na jakiś pałacyk w Skåne, co byłoby bardziej ekscytujące. Czytała w „Ystad Allehanda”, że te stare dworki są naprawdę tanie, a w dodatku niektóre z nich otacza fosa.
„Jeśli pojawi się jakiś niemile widziany urzędnik lub dziecko żądające spadku jeszcze za naszego życia, po prostu podniesiemy most zwodzony” – żartowała, próbując ich przekonać. Lecz uświadomiwszy sobie, jak wysokie są koszty utrzymania takiego pałacyku, i że trzeba mieć służbę, zdecydowali się na Dom Seniora Konwalia, ośrodek, który nowi właściciele przechrzcili na Diament.
– Smakowała ci późna kolacja? – zapytała Märtha, kiedy Grabi wylizał z kieliszka ostatnią kroplę nalewki. Wyglądał na zaspanego, ale zdążył oczywiście włożyć różę do butonierki, a wokół szyi zawiązać świeżo wyprasowaną apaszkę. Był podstarzałym dżentelmenem, ale zachował swój wdzięk i miał w sobie tyle elegancji, że oglądały się za nim także młodsze kobiety.
– Kolacja? Nazwałbym to raczej zapychaczem żołądka. Już lepiej byłoby go wypełnić czymś mocniejszym. To coś było gorsze od sucharów – oznajmił Grabi. Młodość spędził na morzu, a kiedy rzucił pracę na statku, został ogrodnikiem. Teraz wystarczała mu hodowla kwiatów i ziół na balkonie. Nigdy nie zaakceptował swojej ksywki. Uważał, że zamiłowanie do prac w ogrodzie i fakt, że potknął się o grabie, nie powinny go naznaczać na całe życie. Niestety gdy proponował takie przydomki jak „Kwiatek” albo „Liść”, nikt nie chciał go słuchać.
– Nie możesz przerzucić się na kanapki? Coś, co nie pika? – wymamrotała pod nosem Anna-Greta, która także obudziła się w środku nocy, a potem miała problemy z ponownym zaśnięciem. Była kąśliwą kobietą, zasadniczą i akuratną, a do tego wysoką i szczupłą. Wybujałą jak dzikie ziele, jak to mawiał Grabi.
– Ech, z piętra dochodzą zapachy jedzenia i przypraw. Nie dziwota, że robię się głodny – tłumaczył się Grabi.
– Masz rację. Personel powinien dzielić się z nami swoim jedzeniem. Gotowe dania w plastikowych opakowaniach nie zaspokajają głodu – dyskretnie piłując paznokcie, skwitowała Stina Åkerblom. Emerytowana modystka, która w młodości marzyła o tym, żeby zostać bibliotekarką, najmłodsza z nich wszystkich, miała tylko siedemdziesiąt siedem lat. Chciała wieść spokojne i przyjemne życie, jadać wykwintne posiłki i malować akwarele. Śmieciowe jedzenie, którym ją tutaj raczono, nie wpisywało się w ten obraz. Spędziwszy życie na Östermalm, przyzwyczaiła się do pewnego standardu.
– Personel je to, co my – wyjaśniła Märtha. – Na piętrze mają swoje biuro i kuchnię nowi właściciele Diamentu.
– Trzeba zainstalować windę, która będzie nam przywoziła ich jedzenie – zaproponował Oscar „Geniusz” Krupp, animator ich paczki, rok starszy od Stiny. Był wynalazcą i posiadał warsztat w Sundbybergu. On także kochał dobre jedzenie, miał trochę tłuszczyku tu i ówdzie, a sport uważał za zajęcie dla ludzi, którzy nie mają nic lepszego do roboty.
– Pamiętacie ten folder, który dostaliśmy, kiedy się tu pojawiliśmy parę lat temu? – zapytała Märtha. – „Dobre jedzenie z restauracji”, tak tam napisano. Poza tym miały być codzienne spacery, odwiedziny artystów, pedicure i fryzjer. Z nowymi właścicielami nic nie jest takie, jak powinno. Najwyższy czas, żeby się zbuntować.
– Powstanie w domu opieki! – zawołała Stina najbardziej melodramatycznym głosem, na jaki było ją stać, i rozłożyła ręce tak, że pilniczek spadł na podłogę.
– Dokładnie, mały bunt na pokładzie – rzuciła Märtha.
– No raczej nie jesteśmy na morzu – zachichotał Grabi.
– A może nowi właściciele mają problemy finansowe. Zobaczycie, z czasem będzie lepiej – zasugerowała Anna-Greta i poprawiła swoje okulary z wczesnych lat pięćdziesiątych. Przez całe życie pracowała w banku i rozumiała, że przedsiębiorca musi mieć zysk.
– Lepiej? Niedoczekanie! – wymamrotał pod nosem Grabi. – Te świnie cały czas podnoszą opłatę, a my nic z tego nie mamy.
– Nie bądź taki negatywny – upomniała go Anna-Greta i znowu poprawiła okulary. Były stare, zniszczone i ciągle zjeżdżały jej z nosa. Wymieniała tylko szkła, oprawek nigdy, gdyż uważała je za ponadczasowe.
– Negatywny? Dobre sobie. Trzeba zażądać kompleksowych zmian, ale zaczniemy od posiłków – zasugerowała Märtha. – Słuchajcie, oni na pewno mają coś do jedzenia w kuchni na górze. Kiedy personel pójdzie do domu…
Märtha snuła swoją opowieść, a wokół stołu robiło się coraz weselej. Po chwili oczy staruszków lśniły równie intensywnie jak woda przy plaży w letni, słoneczny dzień. Spojrzeli na siebie i podnieśli kciuki do góry.
Po ich wyjściu Märtha schowała nalewkę z moroszek głęboko do szafy i zanuciła pod nosem z zadowolenia. Zdaje się, że ten sen dał jej nową siłę. Nie ma rzeczy niemożliwych – pomyślała. Jednak żeby zmiana się powiodła, należało nakreślić możliwości. Na tym powinna się teraz skupić. Potem przyjaciele uwierzą w to, że to była ich decyzja.2
Kiedy wyszli z windy i stanęli przed biurem spółki Diament, Märtha podniosła rękę i uciszyła pozostałych. Przeglądając wcześniej zawartość szafki na klucze, zwróciła uwagę na ten z trójkątną główką, taki, którego nie można dorobić. Teraz wsadziła go do zamka, przekręciła i drzwi się otworzyły.
– Tak jak myślałam. Klucz uniwersalny. Wspaniale, wchodzimy, tylko pamiętajcie, żeby być cicho.
– Jasna sprawa – wymamrotał pod nosem Grabi, który uważał, że Märtha za dużo mówi.
– A co, jeśli nas nakryją? – zaniepokoiła się Stina.
– Bez obaw, wejdziemy ukradkiem – głośno zapewniła Anna-Greta. Jak wszyscy niedosłyszący miała dźwięczny głos – nie była jednak tego świadoma.
Chodziki zaskrzypiały nie do taktu, gdy cała piątka wolno i ostrożnie wchodziła do pomieszczenia, w którym unosił się zapach biura i środka do polerowania mebli, a na biurku leżały równiutko ułożone skoroszyty.
– Hm, tutaj wygląda jak w biurze, kuchnia jest chyba tam dalej – wskazując palcem, oznajmiła Märtha. Ruszyła przodem i zaciągnęła zasłonki w kuchennych oknach.
– Teraz możecie włączyć światło!
Sufitowe lampy zamigotały, a ich oczom ukazało się duże pomieszczenie z lodówką, zamrażarką i wysokimi wiszącymi szafkami. Na środku znajdowała się wyspa kuchenna na kółkach, a pod oknem stał duży stół z sześcioma krzesłami.
– Prawdziwa kuchnia – gładząc drzwiczki lodówki, westchnął Geniusz.
– Tutaj z pewnością jest dobre jedzenie – powiedziała Märtha i otworzyła lodówkę.
Półki uginały się pod kurczakiem, polędwicą wołową, pieczenią jagnięcą i różnymi gatunkami żółtego sera. W szufladach leżały główki sałaty, pomidory, buraki i owoce. Drzwiczki zamrażarki stawiły mały opór, lecz w końcu puściły.
– Pieczeń z łosia i homar. Wielkie nieba! – wykrzyknęła Märtha i szeroko otworzyła drzwiczki, żeby wszyscy mogli zobaczyć, co jest w środku. – Mają wszystko z wyjątkiem spettekaka⁴. Wygląda na to, że często tutaj na górze imprezują.
Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w zawartość zamrażarki, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. Geniusz przeczesał dłonią swoje krótko ostrzyżone włosy, Grabi złapał się za serce i westchnął, Stina sapnęła, a Anna-Greta zaczęła gderać.
– To musiało kosztować fortunę! – wymamrotała pod nosem.
– Nikt nie zauważy, jeśli trochę sobie weźmiemy – zasugerowała Märtha.
– Przecież nie możemy ich okraść? – powiedziała Stina.
– To nie kradzież. A jak myślisz, za czyje pieniądze kupili to wszystko? Weźmiemy tylko to, za co zapłaciliśmy. Proszę, bierzcie.