- promocja
- W empik go
Sensoryka demonów. Rozszczelnienie. Tom 2 - ebook
Sensoryka demonów. Rozszczelnienie. Tom 2 - ebook
Kiedy rozszczelnia się zasłona między światami, mroczne istoty przedzierają się na teren uczelni. Jednak rektor Bazyli wraz z półdemonem Meinardem i wiedźmą Felicją skupiają się na poważniejszym problemie: Sara została uwięziona w lustrzanych światach, a jej śladem kroczy tajemnicza istota, przybierająca postać psa.
Pakt z władcą lasu wydaje się jedynym rozwiązaniem. I rzeczywiście, przy jego pomocy Sara wydostaje się z lustra, ale czego w zamian zażąda potężny demon?
Po powrocie sprawy się komplikują – ktoś czyha na życie Sary, demoniczny władca lasu ściąga opłatę za pakt, a rzekomo nieżyjący mężczyzna zjawia się dosłownie w ogniu wydarzeń.
Wiedźma musi wreszcie zmierzyć się ze swoim magicznym dziedzictwem.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8996-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewne miejsca kumulują wydarzenia opierające się logice i prawom nauki. Tamtejsza energia jest zdecydowanie inna i wyczuć ją może każdy, nawet najmniej wrażliwy. Będąc tam, człowiek wydaje się sobie mały i co rusz obraca się przez ramię, wyczuwając pierwotne siły, przewyższające ludzkie po stokroć. Jednym z takich miejsc jest Las. Niegdyś rozciągał się poza ludzkie pojmowanie najdalszego punktu w przestrzeni, wydawał się niezmierzony. Korzenie sięgały aż za zasłonę rzeczywistości, tak piękny to był Las. Po tej stronie rzeczywistości łączył się jeszcze wtedy z tym z Podszewki Zaświatów. Zamieszkiwały go energie dziś nieznane nikomu, bo przeistoczone przez ludzki rozum – indywidualny i kolektywny.
Zanim jeszcze pierwszy człowiek potrafił zrozumieć rzeczywistość wokół siebie, szepty drzew zrodziły pierwsze leśne istoty. Niematerialne byty wchodziły w interakcje z ludźmi, którzy odważyli się zapuścić w starodrzew. Puszcza przyjmowała każdego, ale na wzór gęby żarłocznej bestii wypluwała nielicznych. Byty nie znały jeszcze wtedy swoich mocy – dopiero zaczynały interakcje z otoczeniem materialnym po tej stronie rzeczywistości.
Po czasie istoty zrodzone z szeptów zaczęły coraz śmielej zapuszczać się poza obręb lasu, koegzystując ze znanymi nam gatunkami. Ciekawskie z natury siły próbowały poznawać rośliny i zwierzęta. Naturalnie więc trafiły pod nasze siedziby, a nawet pod strzechy. Z ludzkiej potrzeby zrozumienia nieokreślonego wzięły się pierwsze kształty bytów: próbowaliśmy je zrozumieć i nazwać, a nadając nazwy, jeszcze bardziej wyodrębnialiśmy ich strukturę. Opowiadało się o nich przyciszonym głosem, lecz wszystko słyszały żywioły, zresztą od samego początku istnienia. Wiatr niósł szepty, tym razem ludzkie, w których strachowi przed nieznanym dorównywała pierwotna, wręcz chutliwa fascynacja.
Tak wyglądały pierwsze spotkania ludzi i istot, które dziś nazywamy demonami.
(Ze wstępu do książki „Sensoryka demonów” Meinarda Jabłeckiego, wyd. Akademia Nauk Magicznych w Różanym Lesie)ROZDZIAŁ 1
ZA TAFLĄ (MEINARD)
Skuwka z trzaskiem poddała się naciskowi jego palców. Odłożył pióro na drewniany stojak. Z namaszczeniem podniósł stronę i przyłożył do pliku kartek, po czym ostukał całość o blat biurka, aby wyrównać brzegi. Uśmiechał się, odczuwając w klatce piersiowej przyjemne rozpieranie. Tę jedną rzecz dokończył tak, jak planował. Rozdziały uzupełniające wyszły należycie i wiedział, że przyniosą wiele korzyści studentom.
Błahostki, przemknęło mu nieoczekiwanie przez głowę.
Chciał napawać się osobistym sukcesem, lecz niewiele więcej szło po jego myśli. Kiedy sobie uświadomił, jak nikły procent jego obecnego życia stanowiła ta książka – pierwszy podręcznik tego typu, nagle trzepot motylich skrzydeł przerodził się w mdłości, a w płucach zaczęło brakować powietrza. Z westchnieniem włożył plik luźnych stron do teczki i szczelnie zamknął. Huknął teczką o biurko mocniej, niż zamierzał.
Przetarł twarz dłońmi i sapnął w nie. Okłamywał samego siebie od osiemnastego czerwca. Tak, doskonale znał powód swojego samopoczucia. Źródło rozkojarzenia półdemona miało niedługie truskawkowe włosy i sarnie oczy o barwie ciepłej czekolady. Nosiło się z godną pozazdroszczenia swobodą. Działało jakby na przekór całemu światu, zawsze po swojemu.
I za nic nie dawało się bliżej poznać.
– Sara. – To imię, wypowiedziane półgłosem, zabrzmiało jak przekleństwo.
Odkąd ta dziewczyna pojawiła się w murach uczelni, ustalony niegdyś porządek jego życia runął. Tor, po którym Meinard pędził jako wykładowca, groził wykolejeniem pociągu jego życia. Nie tylko go pocałowała, a potem udawała, że to skutek rozespanego umysłu. Tańczyła z nim niemal przez całą noc na imprezie jego kuzyna, by później dbać o chłodny dystans. Jakiś czas później znów uruchomiła między nimi tę płomienną nić. Przyznał w duchu, że okoliczności nie należały do najbardziej fortunnych, dał się jednak ponieść temu, co zaśpiewało mu we krwi. Miał wtedy ochotę niemal pożreć Sarę z pożądania.
A po wszystkim wyszła.
Zacisnął dłonie w pięści, bo przed oczami stanęło mu jej wyprężone ciało. Odegnał je niczym złego ducha egzorcyzmem, lecz złość zdążyła zapulsować mu w żyłach, jeszcze mocniej zaogniając nieugaszoną tęsknotę. To nie było jedynie cielesne pragnienie.
Już nie.
– Na wszystkie demony! – warknął.
Tak, istoty z Zaświatów to świetny temat, lepszy niż przypominanie sobie gorącej chwilki z Sarą. Zresztą i tak ignorowała jego wiadomości. Teraz przynajmniej wiedział już czemu i dziękował sobie w duchu za to, że unikał wieszania w swoim mieszkaniu luster.
Stop, miał skupić się na innych problemach. Zaiste, na terenie należącym do akademii coraz częściej pojawiały się demony i dusze, a to za sprawą rozszczelnionej zasłony między światami. Zmarszczył brwi, bo targnęło nim mroczne przeczucie. Zauważyli zwiększoną liczebność istot również w czasie pojawienia się Sary w Różanym Lesie.
Westchnieniem i łykiem zimnej już kawy przepędził z przełyku gorycz, a z głowy – coraz gęstsze chmury podejrzliwości. Kto jak kto, ale on potrafił kontrolować swoje emocje; w końcu uczył się od mistrza w tym fachu – swojego ojca, pełnej krwi demona najwyższej klasy.
Ponownie wziął do ręki pióro, aby przywołać nikłe poczucie satysfakcji z dobrze wykonanej roboty. Zdjął skuwkę i z namaszczeniem zapisał na teczce nowy tytuł książki.
Sensoryka demonów.
Zadowolenie zaczęło rozgaszczać się w jego ciele w formie przyjemnego rozpierania, ale w tym momencie do pomieszczenia bez pukania wtargnął wysoki blondyn. Teczki z podręcznikiem nie zaszczycił nawet spojrzeniem. W jego aurze Meinard wyczuł zdenerwowanie i panikę, nie skomentował tego jednak na głos. Na widok chmurnej twarzy kuzyna napięły mu się mięśnie karku.
– Kolejna próba nieskuteczna! – warknął Bazyli, przystając tuż przed nim. – Felicja przeszukuje ostatnie stare księgi. Kończą się nam opcje.
– Raczej kończą ci się pomysły. – Meinard posłał mu ironiczny uśmiech.
– Skoro masz lepsze rozwiązanie, spróbujmy. – Bazyli ponaglająco wyrzucił w górę dłonie.
– Coś chodzi mi po głowie, ale ci się nie spodoba.
– Trudno. – Bazyli wzruszył ramionami w niepodobnym do siebie geście. – Nie traćmy czasu.
Kiedy wypowiedział to ostatnie zdanie, zdążył wyjść na korytarz. Meinard pokiwał głową i podążył za nim. Spodziewałby się po nim wybuchu albo chociaż ciętej riposty, a nie odpuszczenia. Najwyraźniej zniknięcie Sary za taflą demonicznego lustra dawało się we znaki im obu.ROZDZIAŁ 2
NIE RUSZAJ
Gdzieś, kiedyś.
Ostre słońce znów oślepiło mnie niczym stroboskop, kiedy otworzyłam oczy. Wysoka brzoza rzucała rozchybotany cień na ścianę. Szarpał nią wiatr. Okrutnie zmęczona siedziałam pod kliniką i patrzyłam na opustoszały parking, po powierzchni którego pełzały niemal czarne cienie chmur. Pośrodku stało jedynie moje turkusowe mini. Nie dostrzegłam żywej duszy.
Wytężyłam wzrok. Na dachu siedziało zwierzę. Zmarszczyłam nos. Biały kot zdecydowanie nie pasował do tego dnia, a przynajmniej nie ten. Ninja już dawno odeszła z tego świata. Nie miałam pewności, że to ona, ale wyczuwałam podobną aurę. Co tam, nawet identyczną! Czułam się zbyt otępiała, by cokolwiek brać za pewnik, lecz nie mogłam się mylić. Wmawiałam sobie, że ciężko przychodziło mi skupienie; miałam ochotę położyć się na tej ławce i zasnąć. To na pewno nie była ona. Wiedziałam też, że muszę coś zrobić, nie do końca jednak pamiętałam co. Siedziałam więc na ławce od dłuższego czasu. To przymykałam powieki, to je otwierałam.
Wstałam i zaczęłam podchodzić powoli do zwierzęcia, równocześnie posyłając mu pozytywną energię. Kot obserwował mnie równie intensywnie jak ja jego. Kiedy znalazłam się w odległości trzech kroków od niego, zjeżył się nagle i zeskoczył z drugiej strony samochodu, po czym czmychnął w krzaki. Goniłabym go, gdyby nie głos, niepodobny do żadnego innego. Wiedziałam, że już go słyszałam.
Saro!, rozległo się równocześnie w mojej głowie i za plecami.
Pokryłam się gęsią skórką. Zaczęłam powoli się odwracać, słysząc odgłos czterech skradających się łap. Serce waliło mi jak młot.
To coś jest średniej wielkości, jak pies, zdążyłam pomyśleć, rozpoznając drapanie pazurków o asfalt.
◆
Nabrałam haust powietrza i usiadłam na kanapie.
– To tylko sen, Saruś – mruknęłam i znów osunęłam się po oparciu do pozycji leżącej.
Czułam się, jakbym w ogóle nie spała. Przez moment próbowałam sobie przypomnieć, jak to się stało, że nie dotarłam do sypialni. Nikłe wspomnienie imprezy urodzinowej wróciło jako ostatnie. Tak, to by się zgadzało. Już prawie przymknęłam powieki, ale nagle rozwarłam je szeroko i rozejrzałam się po pokoju. To nie było moje mieszkanie!
To znaczy było, ale nie obecnie. Gdzie się podziały seledyny, róże, fiolety, błyszczące akcenty? Gdzie figurki zwierząt mojej matki? Siedziałam jak wryta w swoim-nieswoim salonie, a z kuchni dochodziły do mnie odgłosy smażenia naleśników i ich słodki zapach. Uszczypnęłam się w przedramię. Nie śniłam. Próbowałam poskładać w głowie metaforycznie roztrzaskaną linię czasu.
Czyżbym wypiła więcej, niż pamiętam? Niż kiedykolwiek?, myślałam gorączkowo. Chyba nigdy nie zdarzyło mi się po alkoholu zgubić całych godzin, a nawet dni. Nie potrafiłam bowiem umieścić siebie w czasoprzestrzeni.
Wstałam chybotliwie i człapiąc bosymi stopami po chłodnej podłodze, dotarłam na próg kuchni. Zauważyłam, że mam na sobie męską koszulkę, która jeszcze nim pachniała.
Kim? Znów myśl, która mnie aż zmroziła.
Szybko się przekonałam, że moim mężem. Kiedy sobie to uświadomiłam, na palcu poczułam ciężar obrączki i pierścionka zaręczynowego. Spojrzałam na nie i przetarłam twarz dłońmi. Zrezygnowałam z podejrzliwości, bo gigantyczny kac rozsadzał mi czaszkę.
– Nalej mi soku pomarańczowego – wybąkałam do znajomej postaci okupującej z patelnią sporą część kuchni. – Dużo! Najlepiej z prosecco.
– Dzisiaj nie pijesz – przypomniał, nie patrząc w moją stronę. Skupiał się na naleśnikach, a mnie od ich zapachu skręciło w żołądku. – Wczoraj musiałem cię nosić. Chyba coś mi strzeliło w plecach. – Puścił do mnie oko.
– Daj spokój. – Machnęłam ręką i usiadłam na krześle najbliżej wejścia. – Daj mi jeść i pić.
Poczułam bezbrzeżną wdzięczność dla męża i pomyślałam, że mam dobre, wygodne życie, a doszukuję się podstępów. Talerz z pysznie wyglądającymi naleśnikami sfrunął przede mnie. Obok pojawiła się szklanka z pomarańczowym płynem. Mężczyzna mojego życia przysiadł na kilka sekund, a kiedy posłałam mu szczery uśmiech, wrócił do smażenia.
Ślinka napłynęła mi do ust. Sięgnęłam po sok i zaczęłam przysuwać brzeg naczynia do ust. Zamarłam.
Saro! Znów ten głos, dobiegający ze środka głowy, a jednocześnie gdzieś zza pleców. Nie mógł należeć do człowieka. Chodź, wracaj już.
Mąż mówił do mnie, ale nie słyszałam jego słów, bo głos nie dawał mi spokoju. Stefan spojrzał na mnie znad patelni, ale jego twarz zaczęła mi się rozmywać. W pierwszej chwili pomyślałam, że przez łzy, ale policzki miałam suche. Obraz Stefana zupełnie zniknął.
Wtedy uświadomiłam sobie, że to niemożliwe, by smażył mi przed momentem naleśniki. Przecież nie żył.
Moje serce zgubiło rytm. Nabrałam haust powietrza, jakbym dopiero wynurzyła się po przepłynięciu całej długości basenu. W klatce piersiowej ukłuło mnie rozczarowanie, smakujące pustką. Drgnęłam, bo o nagą łydkę otarło mi się zwierzę. Przeskoczyły między nami iskry wyładowania. Odruchowo wsunęłam palce między długie włosy. Niewiele wokół widziałam – jedynie rozmazane kształty.
Pies?, skomentowałam w myślach istotę widzianą kątem oka.
Wtedy wszystko zgasło. Zwierzę również zniknęło. Osunęłam się w wizję. Zdążyłam zarejestrować metaliczny posmak na języku, zanim pochłonęła mnie do reszty.
◆
Otworzyłam oczy, głośno wzdychając. W dłoniach trzymałam kubek z zimną kawą, wypitą do połowy.
– Jesteś jakaś nieswoja, kotuś. – Spomiędzy świergotów kosów za oknem dobiegł mnie skrzypiący głos Agaty. Siedziała naprzeciwko. – O czym tym razem myślałaś?
Spojrzałam na nią nieprzytomnym wzrokiem. Ból głowy wrócił, kiedy próbowałam sobie przypomnieć, co przed chwilą do mnie mówiła. W umyśle ziała mi jakaś czarna dziura.
– Że kawa mi już wystygła – wymruczałam, odstawiając kubek. Próbowałam namierzyć komórkę, ale nigdzie nie mogłam jej znaleźć. – Widziała pani mój telefon?
– Źle działa na fale mózgowe! – Baba Cmentarna popukała się w czoło. – Skoro zgubiłaś, to może i lepiej.
Wstała i przejęła mój kubek, po czym skierowała się do kuchni. Błyskawicznie wróciła ze świeżą kawą i paterą pełną ciasta.
– Nie widziałam jeszcze u pani tej zastawy. – Ostatnie słowo powiedziałam głośniej. – Nowa?
– Oj, kotusiu, czy ty aby nie masz gorączki? – Agata podeszła bliżej i położyła mi chłodną dłoń na czole. – Nie masz – orzekła i ociężale wróciła na fotel.
– Nic mi nie jest, tylko głowa mnie ćmi. To skąd te kubki? – naciskałam. Wróciło do mnie odczucie, że coś jest nie tak, a intuicja podpowiadała mi dziwne rzeczy.
Agaty tu nie powinno być, już nie, pomyślałam ze ściśniętym gardłem. Czy to sen?
– Sama podarowałaś mi dwa takie – odparła – żebyśmy sobie wspólnie kawkę piły.
– Agato, dobrze pani wie, że kawa to moje drugie imię. Ale nie podejrzewałam, że pani też ją lubi.
– A czemu nie? – Baba Cmentarna uniosła wysoko brwi i zaniosła się szczekliwym śmiechem. Nie kojarzyłam, żebym kiedykolwiek u niej taki słyszała. – Jedz, jedz, kotusiu. A może nie smakują ci już moje wypieki? – Twarz wiedźmy wykrzywiła się z żałości.
Nałożyłam sobie na talerzyk kawałek makowca i nabrałam kęs na widelczyk. Agata patrzyła na mnie niczym drapieżnik na ofiarę. Obserwowała każdy mój ruch. Po skórze zaczęło mi pełzać mrożące krew przeczucie, którego nie potrafiłam jeszcze sformułować.
Saro, nie ruszaj! Znowu ten cholerny głos. Nieludzki, dobiegający tym razem z boku. Bo zostaniesz tu na zawsze.
Spojrzałam w tamtą stronę i odłożyłam talerzyk z ciastem, a kształt czmychnął za fotel wiedźmy, zanim uważnie mu się przyjrzałam. To był pies, jedynie co do tego mogłam mieć pewność, jednak jego długa sierść mieniła się niczym księżycowa poświata. Faktycznie był średniej wielkości.
– Co się dzieje? – Baba Cmentarna odwróciła się w stronę, w którą patrzyłam, po czym zerknęła na mnie z ukosa. – Zaczynam myśleć, że jesteś opętana.
– Agata nigdy by tak do mnie nie powiedziała. Poza tym wolała herbatę, a najbardziej napary ziołowe! – warknęłam, wstając z miejsca.
Zanim zdążyłam zrobić choćby krok, psi kształt skoczył na mnie zza osoby, która nie mogła być moją kochaną wiedźmą, i wbił mnie z powrotem w oparcie kanapy. Ciężar zwierzęcia przygniatał mnie, nie pozwalał się ruszyć, a spojrzenie jego oczu o barwie wody w tropikalnej zatoce przewiercało moją duszę na wylot.
Od tego błękitu zakręciło mi się w głowie. Obraz znów się rozmazał, tym razem w srebrne smugi. Dom Agaty zniknął, pojawiła się wokół mnie woń lasu. Nagle zaczęło mi brakować powietrza. Nabierałam oddechy haustami, jednak to nie pomagało. Płuca paliły i czułam, że za moment stracę przytomność.ROZDZIAŁ 3
SZEPT WŚRÓD DRZEW (MEINARD)
Tu i teraz.
Meinarda znów przeszły ciarki. Skrzywił się na myśl, że za kilkanaście minut odnowi kontakt z osobą, której nie miał zamiaru widywać co najmniej do śmierci. Wbił pięści w kieszenie i zacisnął je, wbijając sobie paznokcie w ciało niemal do krwi. Przyświecał mu wyższy cel, przebijający wszelkie dotychczasowe animozje. Wielebyt znał przestrzenie luster (również demonicznych) znacznie lepiej niż Lasek Wglądów. Doskonale również orientował się w przestrzeni iluzji i snów. Gdziekolwiek ona się teraz znajdowała, najlepszą opcją dla niego i Bazylego był właśnie Wielebyt.
Meinard zatrzymał się na ścieżce i zapatrzył w drzewa. Nawet nazwa wskazywała na to, jak się miały sprawy. Lasek. Ostatni dobrze zachowany w tym zakątku świata fragment pradawnej puszczy, niegdyś łączącej wymiary, dziś stanowił cień samego siebie – Wielebyt często mu o tym opowiadał, kiedy jeszcze utrzymywali w miarę przyzwoity kontakt. Wraz z upływem czasu istoty w większości musiały przenieść się w Zaświaty, zawłaszczając kawalątek Przedpola. Rośliny – szczególnie drzewa – zmizerniały, a nowe rosły co najwyżej do rozmiarów karłowatych w porównaniu z pradawnymi egzemplarzami. Działo się to oczywiście wieleset lat temu.
Wielebyt czuwa nad nędzną resztką swojej rodzimej krainy, pomyślał półdemon z ponurą satysfakcją. Dendroszeptunowi musi się tu teraz żyć z niemałym trudem.
Demony jego gatunku wolały gęste lasy, położone z dala od ludzkich siedzib, bo były nierozerwalnie połączone z naturą. Większość z nich również przesiedliła się wraz z innymi z uwagi na kurczące się zasoby, ale nie Wielebyt. Nie oddałby swojego królestwa, jakkolwiek mikre by się stało. Przystosował się do nowych czasów, a do tego wzmocnił sojusze w krainach snów i iluzji. Dzięki temu to właśnie on mógł im pomóc.
Meinard pokręcił głową, bo przed oczami znów stanęła mu Sara. Wspomnienia przywołały go do porządku. Nie czas na roztrząsanie własnych korzeni. Westchnął i wyciągnął komórkę, by wystukać trzecią już ponagląjącą wiadomość do Bazylego. Zanim jednak zdążył ją wysłać, usłyszał za plecami kroki na żwirze.
Odwrócił się i zobaczył przed sobą pogodną twarz kuzyna. Warknął, bo szarpnęła nim ochota, by zetrzeć uśmieszek z tego gładko ogolonego oblicza.
Ze wszystkich bliskich mi ludzi to właśnie on zdecydował się utrzymywać kontakt z Wielebytem, pomyślał Meinard. Jeszcze kilka dni temu stanowiłoby to cierń w ich relacji, teraz jednak okazało się przydatne. Nie skomentował więc tego faktu. Zamiast tego ruszył w głąb lasu.
– Pozwolisz, że to ja będę mówił – rzucił Bazyli, ni to pytając, ni oznajmiając. – Chyba że wolisz przejąć inicjatywę? W końcu tobie też zależy na pomocy Sarze.
Meinard zbył go wzruszeniem ramion. Nie komentował jego słów, by nie wybuchnąć. Podążał za kuzynem w milczeniu przez gęstniejący las. Wkrótce nawet zwierzęce ścieżki zaczęły zanikać.
Gdybyś nie przyjął tego cholernego lustra, Sara byłaby tu z nami. A do tej, pożalcie się bogowie, wycieczki nie musiałoby dojść, pomyślał.
W tym momencie Bazyli odwrócił się do niego, jakby usłyszał te zdania, po czym przycisnął palec do ust. Wskazał największy dąb, który górował nad pozostałymi okazami i tworzył pod sobą niewielką polanę. Meinard przystanął tuż obok kuzyna, wciąż wściekły.
Szum liści wokół się wzmógł. Od drzewa zaczęła oddzielać się sylwetka wysokiej istoty o skórze w kolorze korowiny. Postać przypominała ogromnego patyczaka. Przystosowane do szybkiego poruszania się wśród koron drzew długie, gałęziste ramiona i nogi z każdą sekundą stawały się coraz mniej podobne do elementów rośliny. Meinardowi nie przyszło nawet do głowy zachwycać się demoniczną ewolucją tego stworzenia. Ciało nabierało ludzkiego kształtu w błyskawicznym tempie, zaokrąglając się w najważniejszych miejscach. Istota spełzła na ziemię i rozsunęła dłońmi olbrzymie paprocie.
Gdyby Meinard trzymał w swoim mieszkaniu choćby najmniejsze zwierciadło, roztrzaskałby je w drobny mak, by nie musieć codziennie widzieć podobieństwa do mężczyzny, który stał teraz przed nim.
Ostatni raz rozmawiał z nim jako dziesięciolatek. Wielebyt miał takie same zielone oczy jak on, wyglądające teraz jak refleksy słońca na liściach. Oznaczało to, że nie krył swojej demonicznej energii; wprost przeciwnie: chełpił się nią. Identyczne ciemne włosy, rysy twarzy, nawet budowa. Co prawda w wypadku tego demona cielesna powłoka stanowiła jedną z wielu, ale fizyczne podobieństwo niemal ogłuszyło Meinarda. Chyba dla podkreślenia tego faktu Wielebyt przywdział identyczne spodnie i koszulę.
– Witaj, synu – zagrzmiał. Jego głos zadudnił o pnie drzew. Był mocny, a jednocześnie delikatny niczym leśna mgła. – W końcu mnie odwiedziłeś. Kopę lat! – Jego ton aż kipiał od sarkazmu.
Meinarda skręciło w żołądku. Już po pierwszej wymianie zdań przypomniał sobie, dlaczego nie odczuwał potrzeby utrzymywania tej więzi. Powodów było co najmniej kilka.
– Nie udawaj zadowolonego… – zaczął, ale mediator Bazyli wciął się z jak zwykle idealną odpowiedzią:
– Wspaniale cię widzieć w dobrym zdrowiu, Wielebycie.
– Tak, to prawdziwy zaszczyt, że tak potężny demon nie wyściubia nosa z lasu i trzeba umawiać się z nim na audiencję, nawet jeśli jest się z nim spokrewnionym – mruknął Meinard z kpiącym uśmieszkiem.
Demon wybuchnął śmiechem. Splótł ręce za plecami i zaczął przechadzać się tam i z powrotem pod koroną dębu. Jego samozadowolenie i pozorowane na ludzkie zachowanie wyprowadzały Meinarda z równowagi. Przyznał sam przed sobą, że spodziewał się od ojca nieco innego powitania, może nawet normalnego.
– Masz sporo ze mnie – dodał demon.
– Pozwól, że wyjaśnię, co nas sprowadza – zaczął Bazyli, ale ten jakby go nie słyszał.
– Ciebie też omotała piękna kobieta – ciągnął, nie spuszczając wzroku z syna. Pogroził mu palcem z uśmiechem dobrotliwego ojczulka. – Tak jak i mnie lata temu. Nie dziwię się, jesteś krwią z mojej krwi. Niestety, nie spodoba ci się jedyne skuteczne rozwiązanie.
– Wiesz o Sarze?! – Meinard doskoczył do niego. Demon w mgnieniu oka znalazł się po drugiej stronie polanki.
– Wiem o wszystkim, co dzieje się na moim terenie – prychnął i zatoczył dłonią okrąg. – Czuwam nad lasem i jego mieszkańcami. Twoja panna dość często tutaj bywała. – Demon przeniósł rozbawiony wzrok na Bazylego i mrugnął porozumiewawczo.
– Jedną z twoich domen są iluzje i sny, prawda? – wtrącił niezrażony rektor, pewnie po to, żeby pokierować rozmową.
– Lustrzane światy również znam doskonale – odparł demon. W tym samym momencie Meinard zauważył, że przez mgnienie na skórze Wielebyta zamigotały kłęby energii, przypominające ruchliwe mrowisko. – Już mnie powoli nudzi ta rozmowa, panowie. Do rzeczy. Chodzi wam o tę kobietę, o którą rozchodzi się zawsze, odkąd się tu sprowadziła. Nie dziwię się, bo to interesująca osóbka. Nie boi się nawet śmierci.
– Przekroczyła bramę i wróciła. – Bazyli pokiwał głową. Już otwierał usta, żeby kontynuować, ale Meinard był szybszy.
– Znasz magię luster, więc pewnie potrafiłbyś ją wydostać – rzucił. Nie przerywał kontaktu wzrokowego z ojcem, aż zapiekły go oczy, kiedy tęczówki demona rozjarzyły się jeszcze silniejszym blaskiem.
Bazyli syknął tak, jak syczy się na nadpobudliwe dziecko, i westchnął przeciągle. Najwyraźniej miał zupełnie inny plan dotyczący tej rozmowy.
– Nie uciszaj kuzyna. – Wielebyt zaśmiał się gromko. – Nie przepadam za podchodami. Do rzeczy – powtórzył. – Rozmawiam z wami tylko dlatego, że od mojej ostatniej ingerencji w wasz świat minęło… ile?
Meinard doskonale wiedział, że chodziło o jego matkę, ale nie odpowiedział. Zaświerzbiły go dłonie. Z trudem hamował się przed uderzeniem ojca.