-
W empik go
Separacja - ebook
Separacja - ebook
Miasto, które pamięta. Policjantka, która nie zapomina…
Znikają dzieci kontrowersyjnego działacza mniejszości niemieckiej. Śledztwo przeradza się w walkę z czasem. Przed trudnym zadaniem staje ambitna policjantka Olga Olszewska. Wspierają ją bezkompromisowy były milicjant Marian Żwirski i doświadczony oficer Bernard Bednar. Każdy krok na drodze do prawdy zmusi ich do konfrontacji nie tylko z porywaczem, ale także z własnymi lękami, bolesnymi sekretami, presją mediów i uwikłanych w polityczne układy przełożonych.
„Separacja” to hipnotyzujący kryminał w stylu skandynawskiego noir, który wciąga czytelnika w duszny świat tajemnic, wstrząsających zbrodni i bezwzględnych intryg. Osadzona w mroźnym, współczesnym Opolu powieść łączy dynamiczną akcję z przejmującym studium ludzkich tragedii i moralnych wyborów. To zarazem najnowsza książka Aleksandra Sowy – pisarza i policjanta znanego czytelnikom ze świetnie przyjętego cyklu z Emilem Stomporem.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68342-68-0 |
| Rozmiar pliku: | 760 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W piątek siódmego października dwa tysiące szesnastego roku, około czternastej, niebo nad Opolem zaciągnęła brudna, szara masa, będąca niczym ciężka, duszna pokrywa. Lilianka Weber z bratem wyszli przed szkołę. Zaczęło siąpić. Powietrze na dawnej Fesselstrasse, obecnie Strzelców Bytomskich, zastygło, a każdy ich krok odbijał się na pustej, niepokojąco cichej ulicy. Przed budynek podjechał stary mercedes-benz W124, klekocząc nierówno, jakby jego silnik miał się lada moment rozsypać.
– Hej, Lil! – powiedział uśmiechnięty kierowca, opuszczając szybę. – Co tam?
Dziewczynka zatrzymała się i spojrzała spod jasnej grzywki.
– To pan?
– A jak! Pamiętasz mnie?
– No, jacha! – pisnęła.
– Bałem się, że zapomniałaś.
– Aż taka stara nie jestem – odpowiedziała rezolutnie, wsadzając głowę przez okno. – Ale sztos! Nie spodziewałam się pana tutaj.
– Bałem się, że cię nie poznam, wiesz... wyrosłaś, wydoroślałaś.
– W wakacje skończyłam trzynaście lat – odparła zadowolona. – Co pan tu robi?
Pierwsze krople deszczu rozbiły się na dachu samochodu.
– Przyjechałem po taką jedną pannicę z bratem.
– A Natasza?
– Zaraz wam wszystko opowiem.
Dziewczynka zmarszczyła brwi, ale deszcz zaczął padać mocniej.
– Powinnam zadzwonić.
– Tylko nie mów, że chodzi o pracę.
– Będzie... będziesz znów u nas pracował?
– To sekret – odpowiedział. – Wskakujcie, bo zaczyna lać.
Liliana poczuła krople rozpryskujące się na jej piegowatym nosie.
– Wiesz co? – Kiwnął głową. – Sam zadzwonię – dodał, chwytając telefon. – Wsiadajcie, co tak na deszczu będziecie stali? – ponaglił ich, przykładając aparat do ucha.
Dziewczynka zdjęła plecak. Otworzyła bratu drzwi, nie zauważając nerwowych spojrzeń mężczyzny. Tobiasz wskoczył na tylne siedzenie, wysunął język, jak zwykle w takich sytuacjach, i zawiesił wzrok na kierowcy.
– Halo, pani Weber? – powiedział mężczyzna do telefonu. – Tak, też pada – oznajmił z odrobinę za szerokim uśmiechem. – Tak, już jedziemy.
Srebrny mercedes potoczył się po lśniącej od deszczu kostce.
2
Trzy dni później Olga Olszewska wyszła na plac Trzech Krzyży. Wschodzące słońce odbijało się od jasnozielonej blachy przysadzistego dachu kościoła pod wezwaniem Świętego Aleksandra. Nałożyła słuchawki, by odciąć się od chaosu stolicy.
Każdy dźwięk z zewnątrz – klaksony, przytłumione rozmowy, tupot butów na bruku – wydawał się wbijać jej w czaszkę. Kaptur przykrył jej rudawe, farbowane włosy, których nawet nie tknęła dziś szczotką. Po co? Nawet gdyby zrobiła makijaż i ubrała się lepiej, nie ukryłaby to zmęczenia, które wżerało się w nią jak rdza. Piegowata twarz skrywała to, co tkwiło w jej głowie – prawdę o nieprzespanych nocach, ból i cierpienie, które budziły się z każdym kolejnym świtem. Terapia? Czasem miała ochotę wykrzyczeć psycholożce, że akceptacja jest tylko pustym słowem. I nie przywróci życia tym, których straciła. A jednak nie przestawała chodzić na te spotkania. Może dlatego, że pozwalały jej chociaż przez chwilę spojrzeć na siebie z boku? To było jak rozgrzebywanie rany – bolesne, ale w jakiś sposób oczyszczające.
Wibracje telefonu wyrwały ją z zamyślenia i lęk wpełzł w nią jak trucizna.
– Musimy pogadać. – Jego głos był stanowczy, bardziej niż zwykle.
Znała go na tyle, by poczuć, że coś jest nie tak.
– Wolne mam – odpowiedziała, wiedząc, że to nie jest zwykły telefon.
– Ale jesteś policjantką.
Chciała rzucić coś kąśliwego, coś, co ucięłoby rozmowę, ale nie potrafiła. Czuła, że narasta w niej niepokój. Zebrała się w sobie i odpowiedziała, siląc się na lekki ton głosu:
– A to nie człowiek?
– Nie dzwoniłbym z pierdołami – odparł, jakby decyzja zapadła, a ona była ogniwem, które musi się w nią wpasować. – Przyjdź, jeśli możesz.
To nie telefon ani głos mężczyzny były źródłem jej strachu. On zawsze w niej był. Gdy wciągnęła rześkie powietrze, poczuła na chwilę ulgę – ulotną, ale prawdziwą.
3
W niewielkim, pełnym luksusu i elegancji biurze w centrum Opola, przy placu Mikołaja Kopernika wszystko było niewyobrażalnie drogie: meble Halubczok, lodówka Liebherr, a nawet sześcioelementowy komplet noży Zwilling ze stali nierdzewnej umieszczonych w bloku z bambusowego drewna.
– I co ty na to? – zapytał poseł Jan Kraft, patrząc na swojego asystenta.
– Puszczają to od rana.
Filip Martynowicz, asystent polityka, przesuwał palcem po ekranie telefonu. Miał idealnie ogoloną twarz, z ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi i uśmiechem, który łamał serca. Teraz asystent posła westchnął, zamiast się uśmiechnąć.
– To się stary dureń doigrał.
– Zwracam się do osoby – powiedział, patrząc wprost do kamery, mężczyzna widoczny właśnie na ekranie siedemdziesięciocalowego telewizora wiszącego w gabinecie – która przebywa z naszymi dziećmi: oddaj nam Tobiaszka i Lilianę...
Poseł zerknął na wyraźnie młodszego towarzysza siedzącego naprzeciw. Wiedział, że niewinne, niemal wesołe oczy Filipa to pozory. Nie miał w sobie przestrzeni na żadne współczucie.
– Spodziewałbyś się czegoś takiego? – zapytał.
– ...wypuść ich, a zapewnię ci bezpieczeństwo.
– Jeszcze nie znamy finału.
– To znaczy co?
– Weber na razie ich szuka, panie pośle.
– Myślisz, że nie znajdzie?
– Kiedyś na pewno. – Filip zaakcentował pierwsze słowo.
Zza okna dobiegło ich wściekłe wycie przejeżdżającego na sygnałach uprzywilejowania radiowozu. Filip wstał i skierował się do kuchni. Był to aneks zmyślnie oddzielony od biura dębowymi lamelami, w którym znajdowały się elektryczna kuchenka Smeg i czajnik z lakierowanej stali nierdzewnej tej samej firmy, ekspres La Marzocco Strada, zlew oraz lodówka.
– Psiarnia dostała szału.
– Służby, Filip, służby. Musisz się nauczyć wyrażać – odpowiedział poseł, nie odrywając wzroku od starającego się zapanować nad emocjami człowieka na ekranie. – Patrz i się ucz od najlepszych. – Wskazał ekran.
– Lilianka ma trzynaście lat... – Zapłakana kobieta pokazała zdjęcie. – Tobiaszek jest dwa lata młodszy, jest w spektrum autyzmu.
Patrzyli na zdjęcia uśmiechniętych dzieciaków. Kraft zwilżył mięsiste usta drinkiem. Rok temu został posłem po raz drugi, czym ugruntował swoją pozycję czołowego polityka Chrześcijańskiej Unii Jedności Europejczyków Konserwatywnych opolskiego okręgu.
– Cwana bestia – powiedział Filip.
– Czemu?
– Powtarzają ich imiona.
– Co w tym sprytnego? – zapytał Kraft.
– Dla porywacza dzieci to tylko odhumanizowane przedmioty. Weberowie powtarzają imiona. Zdrabniają je, aby bandyta dostrzegł w nich ludzi, bo to droga do wywołania litości – odpowiedział spokojnie Filip, włączając ekspres za osiemdziesiąt pięć tysięcy. – Nie powiedział też, że kieruje ten apel do osoby, która porwała dzieciaki, ale... która z nimi przebywa.
Kraft poczuł mieszaninę satysfakcji z niepokojem.
– Skąd wiesz, że je porwano?
– Weber to majętny człowiek.
– Twoim zdaniem chodzi o okup?
– Moim zdaniem powinnyśmy zareagować.
– My? A co my mamy z tym wspólnego?
Zapachniało kawą. Martynowicz usiadł przy drewnianym, dociętym na wymiar stoliku i spojrzał przez dębowe lamele na posła w fotelu przed telewizorem.
– Chodzi o dzieci, a one to świętość.
– No i co?
– Taka sprawa wzbudzi zainteresowanie mediów.
– Już wzbudziła.
– To może przysporzyć Weberowi sympatyków – odpowiedział asystent, a Kraft kiwnął głową.
W białej, oczywiście drogiej, rozpiętej pod szyją koszuli z podwiniętymi rękawami, do tego ze swoim wysokim czołem, wysuniętą szczęką i mocno zarysowanymi łukami brwiowymi wyglądał przyzwoicie, ale wciąż było mu bliżej do neandertalczyka niż myśliciela.
– Jak chcesz zareagować?
– Właściwie.
– ...nie spędzisz w więzieniu jednego dnia... – dodał tymczasem z telewizora Gerard Weber. – A każda osoba, która pomoże znaleźć Liliankę i Tobiaszka, dostanie nagrodę, którą wyznaczyliśmy: sto tysięcy euro.
Poseł pokiwał głową, szukając wzrokiem na gładkiej, nieskazitelnej twarzy współpracownika śladu jakiekolwiek emocji, a nie znalazłszy niczego, wskazał szklanką na dziennikarza o włosach jak Hiszpan, który teraz był widoczny na ekranie.
– Stary dureń nie oszczędza. Liczy na to, że wypuszczą dzieciaki.
– Uważa pan, że będzie inaczej?
– A jeśli... ktoś je już zamordował? – zapytał zimno Kraft.
Filip Martynowicz wydął usta. Obaj wyglądali na kolegów z pracy relaksujących się ze szklanką whisky w dłoni, ale działali w polityce. Nie mogli przejść obok tej sprawy obojętnie.
4
Inspektor Jan Wittlin wszedł do pracowni starszej sierżant Olgi Olszewskiej – pomieszczenie mieściło się w niskiej, przysadzistej siedzibie Zakładu Biologii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji – i poczuł nieprzyjemny ciężar obowiązku.
– O! Pan dyrektor? – Olga westchnęła, zdejmując słuchawki.
– Cześć, Olcha. Dziękuję, że przyszłaś.
– Pan wie, że nie lubię tego przezwiska – odparła, a Wittlin nabrał powietrza, unikając jej wzroku, po czym przycisnął świeżo odebrany rozkaz personalny do uda i zaczął szukać czegoś, na czym mógłby zatrzymać spojrzenie.
– Nie gniewaj się – wyszeptał.
Olga zauważyła, że wygląda na zmartwionego. Dyrektor tymczasem zatrzymał wzrok na stojącym przy jej monitorze talerzyku z kromką razowego chleba z pomidorem, bez masła.
– Znowu nie spałaś?
Przytaknęła. Na jej twarzy zarysował się wstyd. Dyrektor nabrał powietrza. Wszystkie dokumenty leżały dokładnie posegregowane, starannie ułożone, a talerzyk stał na Wielkim atlasie roślin Polski w twardej oprawie. Ten fakt sprawił, że Wittlin poczuł, jak coś ściska go za gardło.
– Stało się coś?
– Nie, ale się stanie, Olszewska.
– O! A co tak oficjalnie?
Zebrał myśli. Lubił ją, miał do niej słabość. Może dlatego, że sam nie dochował się córki? Przycisnął dokument do uda.
– Jestem tu jako twój przełożony. I musimy pogadać.
– O czym?
– O tobie. Niestety.
– No to proszę od razu do rzeczy.
– Chcę, żebyś wiedziała, że nie mam z tym nic wspólnego – mruknął, spoglądając w jej duże, zielone jak łąka oczy. – I nie jest mi łatwo – wypalił na jednym wydechu. – Będzie mi ciebie brakowało. Zawsze byłaś pyskata i drażniło mnie, że nie przywiązujesz wagi do tego, co się do ciebie mówi, ale to było z twojej strony przynajmniej szczere. A to lepsze niż obgadywanie za plecami, dlatego też jestem teraz szczery. Doceń to i szykuj się do wyjazdu.
– A dokąd ten wyjazd?
– A nie zapytasz na ile?
– No to na ile?
– W tym problem – wyszeptał, kładąc papier obok talerzyka. – Masz, podpisz.
– Co to ma być?
– O to ja powinienem zapytać.
– Ale pytam ja.
– Nie jesteś od tego – mruknął.
Olszewska przemknęła wzrokiem po równych rzędach policyjnego bełkotu. Ściągnęła brwi, spojrzała na przełożonego. Wittlin usiadł półdupkiem na rogu jej biurka i splótł obie dłonie na udzie.
– To delegacja. Na pół roku, bo jak zapewne wiesz – odparł, przekrzywiając głowę – to maksymalny czas, na jaki można wysłać policjanta do pełnienia służby poza jego miejscem zamieszkania.
– Znaczy się co?
– No, żegnamy się.
– Co, kurwa?
– Radzę powściągnąć język – ostrzegł bez przekonania.
W głowie Olgi pojawił się pulsujący ból. Policjantka poczuła, jak jej serce gwałtownie przyśpiesza.
– Powierzają ci obowiązki detektywa Wydziału Kryminalnego w Komendzie Wojewódzkiej w Opolu. Powiedz, że przyjęłaś, i oszczędź mi nieprzyjemności.
– Nic nie wiem o żadnym cholernym Opolu! Nie, do cholery! Przecież... Przecież... Ale jak? Co? Nic nie rozumiem. O co chodzi? Oni tak nie mogą! Żądam wyjaśnień!
– Ty żądasz?
– A co?! – wykrzyknęła.
– Nie pomyliło ci się coś?
– Dobrze pan wie, jak do tego podchodzę, dyrektorze. Prawda zawsze jest lepsza od kłamstwa. Nawet najgorsza.
– Dobra, dobra! Sto razy to od ciebie słyszałem.
– I choćby kłamstwo było najlepsze...
– Wystarczy. I tak nie powiem ci nic więcej! Bo nie mogę. Przyjmij do wiadomości, że od czwartku pracujesz w Opolu. I tyle. Koniec, kropka. Przyjęłaś?
– Jest poniedziałek.
– Przyjęłaś czy nie?
– A o cholerę chodzi?
– Nie wiem – westchnął.
– Przecież potrzebuję mieszkania!
– Firma ma dla ciebie zakwaterowanie.
– A moje życie prywatne, co?
– Właśnie! Ono jest twoje i firmy nie interesuje.
– Tak nie można!
– No właśnie można, Olga – westchnął Wittlin. – Można.
– Nie! – odparła Olszewska, gwałtownie wstając. – Przecież...
Przełożony spojrzał na nią z troską. Rozumiał, że to dla niej tragedia.
– Wiem, rozumiem, ale usiądź – powiedział najspokojniej, jak umiał.
Spojrzała wściekle przekrwionymi oczami, a potem zaczęła chodzić po gabinecie tam i z powrotem. Wreszcie się zatrzymała i spojrzała na leżący na biurku rozkaz.
5
Mgła rozlewała się od Odry na place, ulice i parki. Ginter Kloc zatrzymał skorodowanego volkswagena LT pod remontowanym budynkiem. Pomocnik murarza chwycił skrzynkę z brudnymi od piachu, cementu i wapna narzędziami, ale stanął jak wryty, zobaczywszy, że ktoś nagle wybiegł z budowy. Nieznajomy tymczasem poślizgnął się na mokrym bruku i upadł.
– Ej! – rzucił majster. – Kolego!
Głos budowlańca odbił się echem od fasady remontowanej kamienicy, brutalnie wdzierając się w ciszę chłodnego, mglistego poranka.
– Czegoś tam szukoł, pieronie?
– Zostawcie mnie! – wrzasnął nieznajomy, zbierając się z bruku. – Słyszysz?
– Podź no sam!
– Zostaw!
– Ej! Cyganie, do ciebie godom!
– To nie ja! – krzyknął chłopak. – Słyszysz?
– Co żeś tam robioł?
– Nie ja! Nie ja!
– Nie rozumiysz, co sie do ciebie godo? – rzucił majster Kloc, podchodząc do nich.
Nieznajomy spojrzał pełnym obłędu wzrokiem w okno, a potem rzucił się biegiem w kierunku Odry. Z budynku wybiegł biały owczarek. Pies popędził za uciekinierem, a zdumiony majster zatrzymał się, spojrzał na zaskoczonego pomocnika, a potem na staruszka po drugiej stronie ulicy.
– A tymu co?
– Cholera go wie – odparł staruszek.
– Zapierdolić coś chcioł.
– Od razu zapierdolić – fuknął dziadek. – Pewnie znów mu szajba odbiła.
Majster zerknął na umorusanego farbą, zaprawą i tynkiem pomocnika. Ten wzruszył ramionami i wszedł do kamienicy, a budowlaniec podszedł do staruszka.
– A mie na Cygana wyglondoł – powiedział, sięgając po papierosy.
– Może i Cygan, ale nie kradnie.
Staruszek machnął lekceważąco ręką. Latarnie zgasły. Konsularna pogrążyła się w porannej ciszy i szarówce. Od Odry rozległ się przeciągły, ostrzegawczy gwizd lokomotywy.
– Cygan, a nie kradnie?
– A pan co? Budowlaniec, a trzeźwy?
– Znocie go? – zainteresował się Ginter z papierosem w zębach, sięgając po dwie duże, utytłane wapnem niebieskie walizki na wiertarki, leżące na skrzyni ładunkowej. – Bo Polska, nie Vaterland, starziku. Tu kożdy kradnie.
Majster oparł się o samochód i zmrużył oczy, wydmuchując dym w kierunku wciąż jeszcze szarobłękitnego nieba. Od strony Odry zapachniało zgniłymi liśćmi. Skład do Berlina zaczął wtaczać się na pomalowany zgniłozieloną farbą most, dudniąc na konstrukcji ze stali spinającej opolskie wyspy.
– Daj pan mu na piwo na mieście – rzekł staruszek, dopinając kurtkę.
– Za to, co chcioł nom rombnońć?
– Pokaże panu, jak ta jego suka tańcuje.
– Co robi? – parsknął majster. – Tańcuje?
– A jak! Na tylnych łapach, lepiej jak w cyrku.
– A co łun, złodziej z psym, kery z cyrku uciyknoł?
– Mądra psina, mówię panu. Na krok chłopaka nie zostawia, krzywdy zrobić nie da, nie to co ludzie. A ta kamienica... Panie, niejedno widziała, niejedno słyszała. Szkoda gadać – dodał ze smutkiem.
Różowa poświata wschodu nad starym miastem ledwie zaczęła rozjaśniać szarówkę jesiennego poranka. Ginter Kloc uśmiechnął się i już miał odpowiedzieć, że chętnie posłucha, ale jego pomocnik stanął w drzwiach kamienicy.
– Majster! Na milicja trza dzwonić!
– Co zapierdoloł?
– Go... go... gorzyj.
– Godej!
– Odsłonioł żech deski i... i... Tam... – Chłopak się zająknął. – Baj... bajtel. Je martwy. Jezu! Za... za... zamordowany – wyszeptał. – Zabity.
Majster wyrzucił peta, a jego serce zamarło. W oczach pobladłego chłopaka dostrzegł głęboki strach. Staruszek zatrzymał się przy czarno-białym plakacie na słupie po drugiej stronie ulicy, przedstawiającym poszukiwane rodzeństwo.
Chłopak chwycił się za głowę i spojrzał w kierunku Odry, gdzie w porannej mgle rozpłynął się ten, który miał być tej śmierci winien.
6
Skąpany w jesiennym słońcu Czerniaków pulsował energią, ruchem samochodów, tramwajów i szelestem złocistych dywanów z liści szeleszczących pod stopami przechodniów, pędzących do swoich szans i zadań. Olga spojrzała w okno, a potem na dyrektora.
– Chodzi o porwanie tych dzieci?
– Uprowadzenie – uściślił Wittlin. – Wyjątkowo śmierdzące.
– Jest sto tysięcy gliniarzy w tym kraju!
– Widać potrzebują ciebie. – Przełożony zawiesił wzrok na swojej podwładnej. – Jesteś biegłym z zakresu biologii – odparł z cichym westchnieniem.
– Czyli szambo wybiło i ja mam się teraz babrać w tym gównie, tak?
– To włącz telewizor! Trąbią o tym co pół godziny. Ludzie szajby dostali, sami z siebie plakaty wieszają. W Internecie gnój. Do miasta ściągają grupy poszukiwawcze, strażacy i bóg wie kto jeszcze. A nasz rzecznik prawie osiwiał. Połowa Puławskiej i Wiejskiej obsrana. Boją się, że zrobił się z tego sprawa Olewnika z matką Madzi w jednym!
– Chcę prawdy, a nie ściemy.
– No, ale co ci mam powiedzieć?
– Prawdę.
– Media dolewają oliwy do ognia, a góra ciśnie – odparł ze wzruszeniem ramion. – I krótko mówiąc, potrzebują fachowca. Dla mnie to idiotyczna decyzja, ale co ja mogę? – powiedział, unosząc obie dłonie w geście poddania.
– Nie było krótko.
– A ty nie jesteś przypadkiem Ślązaczką?
– Polką z Czeskiego Cieszyna! – odparła ze złością.
– Miałaś ojca Niemca.
– Dziadka. I był Niemcem sudeckim. Zresztą, co to ma do rzeczy?
– Może ma. Może ktoś zauważył ojca oficera czeskiej policji...
– Milicji. I nie czeskiej, a czechosłowackiej. – Zacisnęła zęby. – I co do tego ma moje pochodzenie?
– Weber to jeden najbardziej wpływowych samorządowców na Opolszczyźnie i Dolnym Śląsku, działacz mniejszości niemieckiej! A ty masz niemiecko-czeskie korzenie. I znasz język.
– Nie interesuje mnie polityka.
– Ale ona zainteresowała się tobą. W całej policji nie ma kogoś takiego jak ty.
– Większej bzdury w życiu nie słyszałam.
– Jedź tam i przeczekaj burzę.
– Nie ma mowy.
– Ktoś zaczął pociągać za sznurki. Cholera wie, czy to wróg, czy przyjaciel.
– Pan mi grozi?
– Radzę, bo nie ty podejmujesz decyzję. I nie masz wyboru. Pakuj walizkę – odpowiedział, patrząc na nią z ukosa. – To rozkaz, a nie propozycja. Przypominam, że za odmowę wydala się ze służby.
Olga ostentacyjnie wypuściła powietrze. Dyrektor dostrzegł jej zaciśnięcie, blade usta i widział, co to oznacza. Przypominała rozjuszone zwierzę.
– Też nie wiem, o co chodzi. Może o raport o przeniesienie do kryminalnych?
– Trzy lata temu?
Dyrektor wstał i podszedł do parapetu.
– Delegacja? Teraz? W takim momencie? – szepnęła. – Teraz nie mogę!
– Musisz.
– Może chciałabym mieć życie poza policją?
– Trzeba było zostać nauczycielką.
– Nawet nie byłam w jakimś pieprzonym Opolu!
– To piękne miasto. Ma zalety wielkich miast i brak mu wad tych małych.
– To bez sensu! – westchnęła.
Jeszcze raz wskazał teczkę spojrzeniem.
– Ale ja nie mogę! Nie teraz! Nie rozumie pan?
– Co ci poradzę? Tak to właśnie wygląda – odparł pojednawczo. – To jest policja. Dostałaś rozkaz, musisz go wykonać.
– Naprawdę nie da się nic zrobić?
– Musisz się z tym pogodzić.
– Mam tu dom, męża... – Jej głos nagle się załamał. – Nie po to, kurwa mać, przeniosłam się do Warszawy, męczyłam się przez ponad pół roku na tej pierdolonej szkółce w Katowicach, a potem w Szczytnie, żeby teraz...
Zamilkła zrezygnowana. Dyrektor nie odpowiedział.
– Kłopoty mam – powiedziała.
– W domu?
Kiwnęła głową.
– Facet?
– Mąż, dziecko, wszystko.
– Jakie dziecko?
Przełknęła ślinę, powstrzymując się od płaczu.
– Nic nie wiem. – Zmarszczył brwi. – Nie mówiłaś.
– Bo jest pan przełożonym, a nie przyjaciółką.
– Mogłaś powiedzieć.
– Że wydałam oszczędności na in vitro, a teraz moje małżeństwo z szanownym panem adwokatem wisi na włosku, bo popierdoliło się chyba wszystko, co mogło? No, nie mówiłam o tym, bo to raczej moja prywatna sprawa!
Chciał podejść, przytulić ją, ale powstrzymała go myśl, że przecież nie jest jej ojcem. Zresztą, gdyby ktoś ich w takim momencie zobaczył, to dopiero by się zaczęło.
– Liczyłam na to, że to da się jeszcze jakoś poskładać – dodała chłodno. – Ale teraz? Jak mam to złożyć? Korespondencyjnie, kurwa?
– Nie przeklinaj.
– Mam przewrócić życie do góry nogami, bo jakiś dupek tak uznał?
– To się nazywa interes służby – westchnął.
– Worek bez dna, co?
– Mnie to też dobiło. Nie mogę uwierzyć, że mi ciebie zabierają, ale co mam zrobić?
– Coś. Cokolwiek.
– Nie oddałabym cię za żadne skarby, ale... – powiedział, ważąc słowa.
– Ale co?
– Weber ostatnio podpadł wielu ludziom.
– Przecież to jakiś koszmar.
– Dla mnie to też jest problem. Nie po to cię szkoliłem na biegłą, żeby mi cię teraz zabierali, bo potrzebują kogoś w Opolu do sprawy porwania dzieciaków – mruknął, spoglądając za okno.
We wpadającej przez nie smudze światła Olszewska dostrzegła drobiny kurzu.
– Mogę się rozchorować.
– I co? – Wzruszył ramionami. – Do emerytury będziesz na zwolnieniu?
– A urlop bezpłatny?
– Taka jesteś bogata?
– Języki znam, mogę dawać korepetycje.
– A kto da ci zgodę? – westchnął, a potem obiecał, że poprosi dyrektora o rozmowę z komendantem stołecznym, ale pod warunkiem, że Olga pojedzie.
7
We wtorek, jedenastego października, podkomisarz Bernard Bednar wszedł do sali sekcyjnej Zakładu Medycyny Sądowej Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu przy ulicy Górnej. Policjanta uderzył dobrze mu znany zapach. Spojrzał na prokurator w za małej, ciemnogranatowej garsonce i tanich pantoflach, a potem zatrzymał bystre, acz widocznie jeszcze zaspane i zmęczone spojrzenie na lekarce.