Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sępy skalne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sępy skalne - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 243 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dro­ga opa­da­ła ku do­li­nie, wiła się mię­dzy wzgó­rza­mi i wio­dła do­ob­szer­nej ni­zi­ny, na któ­rej już po­przed­nio byli. Oka­za­ło się, że je­cha­li okręż­ną dro­gą. Siuk­so­wie Ogal­lal­la za­tem do­brze zna­li oko­li­cę. W nie­któ­rych miej­scach, zwłasz­cza przy za­krę­tach, zo­sta­wi­li dro­go­wska­zy dla Woh­ka­de­ha.

Po po­łu­dniu od­dział do­tarł do do­li­ny w kształ­cie wy­dłu­żo­ne­go koła o wie­lo­mi­lo­wej śred­ni­cy, cią­gną­cej się mię­dzy stro­my­mi ska­ła­mi. Po­środ­ku do­li­ny wzno­si­ła się stoż­ko­wa­ta góra, a jej łyse boki błysz­cza­ły w słoń­cu. Na wierz­choł­ku stał ni­ski i sze­ro­ki głaz przy­po­mi­na­ją­cy żół­wia.

Geo­log nie miał­by wąt­pli­wo­ści, że ma przed sobą przed­hi­sto­rycz­ne je­zio­ro, któ­re­go brze­gi sta­no­wi­ły wzno­szą­ce się wo­kół wzgó­rza. Wierz­cho­łek stoż­ko­wej góry, któ­ra wzno­si­ła się na środ­ku do­li­ny, był kie­dyś wy­spą wy­sta­ją­cą z wody.

Ba­da­nia wy­ka­za­ły, że w okre­sie trze­cio­rzę­du kra­jo­braz Ame­ry­ki Pół­noc­nej cha­rak­te­ry­zo­wał się dużą ilo­ścią słod­ko­wod­nych je­zior. Z bie­giem lat woda w tych zbior­ni­kach opa­dła, two­rząc do­li­ny. Do­li­na nad któ­rą za­trzy­ma­li się jeźdź­cy, była wła­śnie kie­dyś ta­kim je­zio­rem Znak, zo­sta­wio­ny przez Siuk­sów Ogal­lal­la dla Woh­ka­de­ha, wska­zy­wał, że prze­je­cha­li do­li­nę w po­przek. Old Shat­ter­hand jed­nak nie sko­rzy­stał z tego szla­ku, tyl­ko skrę­cił w lewo wzdłuż góry.

– Oto dro­go­wskaz – rzekł Davy wska­zu­jąc na drze­wo ze sztucz­ną szcze­pion­ką in­ne­go ga­tun­ku. – Oto znak Ogal­lal­la. Cze­mu pan nie je­dzie we wska­za­nym kie­run­ku?

– Po­nie­waż znam lep­szą dro­gę – od­parł za­py­ta­ny. – Od tego miej­sca orien­tu­ję się do­sko­na­le. Oto góra Pe­ja­we­po­leh, Wzgó­rze Żół­wia, jest to in­diań­ska góra Ara­rat. Czer­wo­no­skó­rzy prze­cho­wu­ją tak­że w pa­mię­ci wspo­mnie­nie daw­ne­go po­to­pu. In­dia­nie Wro­ny po­wia­da­ją, że tyl­ko jed­na para lu­dzi oca­la­ła z po­to­pu. Ura­to­wał ich Wiel­ki Duch, po­sy­ła­jąc ogrom­ne­go żół­wia. Para z ca­łym swo­im do­byt­kiem za­miesz­ka­ła na grzbie­cie tego zwie­rzę­cia i prze­by­wa­ła na nim do­pó­ki woda nie opa­dła. Ta góra, któ­rą wi­dzi­cie, jest wyż­sza od ota­cza­ją­cych, dla­te­go pierw­sza wy­nu­rzy­ła się spod wody jako wy­spa. Żółw sta­nął na niej, dzię­ki cze­mu para lu­dzi mo­gła wy­lą­do­wać. Wte­dy du­sza zwie­rzę­cia, speł­niw­szy swo­ją mi­sję, wró­ci­ła do Wiel­kie­go Du­cha, ale ciel­sko zo­sta­ło na wierz­choł­ku góry i ska­mie­nia­ło na pa­miąt­kę tam­tych cza­sów. Opo­wie­dział mi o tym Szun­ka – szet­sza, Wiel­ki Pies, wo… jow­nik… ze szczep Wron, w któ­re­go to­wa­rzy­stwie przed wie­lu laty obo­zo­wa­łem na gó­rze Żół­wia.

A więc nie chce pan je­chać śla­dem Siuk­sów Ogal­lal­la?

– Nie. Znam bliż­szą dro­gę, któ­ra o wie­le prę­dzej do­pro­wa­dzi nas do celu. Ob­sza­ry Yel­low­sto­ne są mało do­stęp­ne. Zda­je się, że Ogal­lal­la nie zna­ją tego skró­tu. Są­dząc z kie­run­ku, zwró­cą się ku Wiel­kie­mu Ka­nio­no­wi, da­lej ku Yel­low­sto­ne, aby przez rze­kę Mo­stów do­stać się do Góry

Kra­te­rów, gdyż miej­sce, w któ­rym mają stra­cić Bau­man­na i jego to­wa­rzy­szy, nie leży nad Yel­low­sto­ne Ri­ver, lecz nad rze­ką Kra­te­rów Aby do niej do­trzeć, za­kre­ślą ogrom­ne pół­ko­le o śred­ni­cy sześć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów w bar­dzo trud­nym i mało do­stęp­nym te­re­nie. Na­to­miast dro­ga, któ­rą ja wy­bie­ram, bie­gnie pro­sto i pro­wa­dzi do rze­ki Pe­li­kan, a po­tem mię­dzy tą rze­ką a wzgó­rzem Siar­ko­wym do uj­ścia rze­ki Yel­low­sto­ne i do je­zio­ra o tej sa­mej na­zwie. My­ślę, że ła­two na­tra­fi­my na rze­kę Brid­ge, a w po­bli­żu od­naj­dzie­my ślad Siuk­sów i po­je­dzie­my do Ba­se­nu Gej­ze­rów nad rze­ką Kra­te­rów. Ta dro­ga jest rów­nież uciąż­li­wa, ale mniej niż dro­ga Siuk­sów, dla­te­go praw­do­po­dob­nie do­je­dzie­my do celu wcze­śniej niż Ogal­lal­la.

Mała, od daw­na wy­schnię­ta rzecz­ka, przed wie­ka­mi z za­chó­du to­czy­ła swo­je wody do daw­ne­go je­zio­ra i wry­ła się głę­bo­ko w brze­gi. Ko­ry­to było bar­dzo wą­skie, a uj­ście za­ma­sko­wa­ne tak buj­ną ro­ślin­no­ścią, że tyl­ko bar­dzo by­strym okiem moż­na było je od­na­leźć. Old Shat­ter­hand skie­ro­wał tam ko­nia Prze­do­sta­li się przez gę­ste krza­ki i je­cha­li ko­ry­tem daw­ne­go po­to­ku, do­pó­ki nie skoń­czy­ło się ono wą­skim ro­wem w re­jo­nie zwa­nym Un­du­la­ting. Da­lej była nie­wiel­ka pre­ria po­dzie­lo­na za­le­sio­ny­mi wzgó­rza­mi, przez któ­re jeźdź cy prze­je­cha­li bez trud­no­ści.

Wie­czo­rem do­je­cha­li do po­to­ku, któ­ry praw­do­po­dob­nie na­le­żał do do­rze­cza rze­ki Big Horn. Na­le­ża­ło po­my­śleć o noc­le­gu. Wkrót­ce jeźdź­cy do­strze­gli miej­sce na­da­ją­ce się na obo­zo­wi­sko. Po­tok roz­sze­rzał się tu­taj i sta­no­wił mały, płyt­ki staw o brze­gach za­ro­śnię­tych gę­stą tra­wą.

W ja­snej, przej­rzy­stej do dna wo­dzie wi­dać było licz­ne pstrą­gi – za­po­wiedź smacz­ne­go po­sił­ku. Z jed­nej stro­ny brzeg wzno­sił się stro­mo z dru­giej był rów­ny i gę­sto za­le­sio­ny. Duża ilość ko­na­rów i ga­łę­zi, któ­re le­ża­ły na zie­mi świad­czy­ła, że ubie­głej zimy ru­nę­ły one pod cię­ża­rem śnie­gu. Sta­no­wi­ły nie­ja­ko za­siek do­oko­ła miej­sca wy­bra­ne­go na obo­zo­wi­sko, za­siek za­pew­nia­ją­cy bez­pie­czeń­stwo i do­star­cza­ją­cy opa­łu.

– Pstrą­gi! – za­wo­łał Gru­by Jem­my, ze­ska­ku­jąc ze swe­go ru­ma­ka. – Urzą­dzi­my so­bie wspa­nia­łą ucztę!

– Nie tak szyb­ko! – ode­zwał się Old Shat­ter­hand. – Przede wszyst­kim mu­si­my się po­sta­rać, żeby ryby nie ucie­kły. Przy­nie­ście ga­łę­zie. Zro­bi­my dwie za­po­ry.

Po na­po­je­niu koni, In­dia­nie na­zbie­ra­li cien­kich ga­łą­zek, za­ostrzy­li ich koń­ce i wbi­li je przy uj­ściu po­to­ku w mięk­kie dno tak, że two­rzy­ły gę­stą kra­tę. Taką samą za­po­rę po­sta­wi­li w gór­nej czę­ści sta­wu, lecz nie tam gdzie stru­myk do nie­go wpły­wał, a jesz­cze wy­żej, tak, że była ona od­da­lo­na mniej wię­cej o dwa­dzie­ścia kro­ków od gór­nej czę­ści sta­wu. Ryby zna­la­zły się w mat­ni. Gru­by Jem­my za­czął ścią­gać z nóg swo­je wiel­kie buty z wy­ło­ga­mi. Zdjął już pas i po­ło­żył go wraz ze strzel­bą na brze­gu.

– Słu­chaj no, mały – rzekł Dłu­gi Davy – zda­je się, że chcesz wejść do wody.

– Na­tu­ral­nie, To do­pie­ro bę­dzie przy­jem­ność.

– Zo­staw to ra­czej lu­dziom wyż­szym od cie­bie. Taki co wy­sta­je le­d­wo po­nad sto­łek może tra­fić na głę­bię.

– Nie szko­dzi. Umiem pły­wać. Poza tym staw jest płyt­ki. – Jem­my pod­szedł bli­żej, aby prze­ko­nać się do­kład­nie jaki jest po­ziom wody.

– Naj­wy­żej metr.

– Moż­na się po­my­lić. Kie­dy ktoś pa­trzy na dno, wy­da­je się ono bliż­sze niż jest w rze­czy­wi­sto­ści.

– E, tam! Chodź i po­patrz. Wi­dać każ­de zia­ren­ko pia­sku, a po­nie­waż… do li­cha!

Na­chy­lił się za moc­no, stra­cił rów­no­wa­gę i wpadł do sta­wu. Tra­fił aku­rat na naj­głęb­sze miej­sce. Znikł na chwi­lę pod wodą, ale szyb­ko wy­pły­nął na po­wierzch­nię. Był do­brym pły­wa­kiem i wca­le by mu nie prze­szka­dza­ła ta przy­mu­so­wa ką­piel, gdy­by nie miał na so­bie fu­tra. Na­to­miast jego sze­ro­ki ka­pe­lusz pły­wał ni­czym wiel­ki liść.

– O rany – ro­ze­śmiał się Dłu­gi Davy. – Chodź­cie tu wszy­scy, obej­rzyj­cie do­brze pstrą­ga, któ­re­go trze­ba schwy­tać. Ta gru­ba ryba star­czy na wie­le por­cji.

Mały Sas stał w po­bli­żu. W pseu­do­nau­ko­wych dys­ku­sjach nie­raz się sprze­czał z Gru­bym Jem­my'm, ale lu­bił go bar­dzo, a poza tym byli prze­cież ro­da­ka­mi.

– Wiel­ki Boże! – krzyk­nął prze­ra­żo­ny. – Co pan zro­bił, pa­nie Pfef­fer­korn? Cze­mu pan sko­czył do wody? Czy nie zmókł pan?

– Do su­chej nit­ki – od­parł ze śmie­chem Jem­my.

– Do su­chej nit­ki! To nie­bez­piecz­ne. Może pan za­cho­ro­wać! I do tego wpadł pan w fu­trze! Niech pan na­tych­miast wy­cho­dzi. Już ja się zaj­mę ka­pe­lu­szem. Wy­ło­wię go ga­łę­zią.

Mó­wiąc to zna­lazł dłu­gą ga­łąź i pró­bo­wał zło­wić ka­pe­lusz. Pseu – do­węd­ka była jed­nak za krót­ka, więc po­chy­lał się co­raz bar­dziej do przo­du.

– Niech pan uwa­ża – ostrze­gał go Jem­my wy­cho­dząc z wody. Sam mogę schwy­tać moje na­kry­cie gło­wy. I tak już je­stem mo­kry.

– Niech pan nie ple­cie głupstw! – od­parł Frank. Je­śli pan my­śli, że je­stem ta­kim nie­do­łę­gą jak pan, to myli się pan set­nie. Ja nie wpad­nę do wody. I je­śli ten prze­klę­ty ka­pe­lin­der po­pły­nie da­lej, to na­chy­lę się jesz­cze bar­dziej i… O wiel­ki Boże!

– Wpadł do wody. Wi­dok był tak ko­micz­ny, że wszy­scy bia­li ro­ze­śmie­li się gło­śno. Na­to­miast czer­wo­no­skó­rzy za­cho­wa­li ze­wnętrz­ną po­wa­gę, mimo że w du­szy za­pew­ne za­wtó­ro­wa­li im śmie­chem.

– No, kto nie jest ta­kim nie­do­łę­gą jak ja? – za­py­tał Jem­my, któ­re­mu ze śmie­chu krę­ci­ły się łzy w oczach.

Frank plu­skał się w wo­dzie, stro­jąc gniew­ne miny.

– Z cze­go tu się śmiać? – za­wo­łał. – Pły­wam jako ofia­ra swo­jej usłuż­no­ści, sa­ma­ry­tań­skiej mi­ło­ści do bliź­nie­go i w po­dzię­ce za mi­ło­sier­dzie zbie­ram śmiech i drwi­ny. Na dru­gi raz do­brze to so­bie za­pa­mię­tam. Ro­zu­mie­cie?

– Nie śmie­ję się, ale pła­czę, dro­gi pa­nie Hob­bIe – Fran­ku. Czy pan tego nie wi­dzi?

– Niech pan mil­czy z ła­ski swo­jej! Nie po­zwo­lę z sie­bie kpić. Nic mnie ta ką­piel nie ob­cho­dzi, mar­twię się tyl­ko, że frak prze­mok­nie. A tam oto pły­nie moja Ama­zon­ka przy boku pań­skie­go ka­pe­lu­sza. Ka­stor i Phy­laks, jak to mó­wią w mi­to­lo­gii i w astro­no­mii. To jest wła­śnie…

– Mówi się Ka­stor i Pol­luks – po­pra­wił Jem­my.

– Niech pan bę­dzie ci­cho! Pol­luks! Jako le­śni­czy tyle mia­łem do czy­nie­nia z psa­mi my­śliw­ski­mi, że wiem do­kład­nie, czy to Pol­luks czy Phy­laks. Wy­pra­szam so­bie ta­kie po­praw­ki. Swo­ją dro­gą pra­gnę wy­ło­wić szla­chet­ne ro­dzeń­stwo. Wła­ści­wie nie po­wi­nie­niem ru­szać pań­skie­go ka­pe­lu­sza. Nie za­słu­żył pan so­bie na to, abym z po­wo­du pań­skie­go na­kry­cia gło­wy zmo­czył się jesz­cze bar­dziej.

Wy­ło­wił jed­nak oba ka­pe­lu­sze.

– Tak – do­dał. – Ura­to­wa­ne! A te­raz weź­mie­my się do wy­żę­cia pań­skie­go fu­tra i mo­je­go fra­ka, któ­re będą się za­le­wać gorz­ki­mi łza­mi. Już te­raz z nich ka­pie.

Obaj mie­li tyle kło­po­tu i za­ję­cia ze swy­mi prze­mo­czo­ny­mi ubio­ra­mi, że ku swo­je­mu zmar­twie­niu nie mo­gli przy­łą­czyć się do roz­po­czę­te­go po­ło­wu ryb. Gro­ma­da Szo­szo­nów sta­nę­ła w wo­dzie na jed­nym koń­cu sta­wu i po­su­wa­jąc się do przo­du za­pę­dzi­ła ryby do dru­gie­go brze­gu, gdzie już cze­ka­ła na nie na­stęp­na gru­pa In­dian. Pstrą­gi wpę­dzo­ne w cie­śni­nę nie mo­gły się ani prze­do­stać przez kra­tę, ani cof­nąć. In­dia­nie chwy­ta­li je peł­ny­mi gar­ścia­mi i rzu­ca­li po­nad swo­imi gło­wa­mi na brzeg. Po­łów nie trwał dłu­go.

Tym­cza­sem przy­go­to­wa­no pła­skie doły i wy­ło­żo­no je ka­mie­nia­mi. Po­ło­żo­no na nich ryoy i przy­kry­to dru­gą war­stwą ka­mie­ni, na któ­rej roz­pa­lo­no ogień. Mię­dzy roz­grza­ny­mi ka­mie­nia­mi pstrą­gi szyb­ko się upie­kły. Były mięk­kie i bar­dzo smacz­ne. Po po­sił­ku spę­dzo­no na jed­no miej­sce ko­nie i roz­sta­wio­no straż­ni­ków, po jed­nym w każ­dym kie­run­ku. Po­dróż­ni roz­pa­li­li ogni­ska, do­oko­ła któ­rych ze­bra­no się gru­pa­mi Oczy­wi­ście wszy­scy bia­li sku­pi­li się przy jed­nym. Old Shat­ter­hand, Gru­by Jem­my, Mar­cin Bau­mann i mały Frank byli Niem­ca­mi; Dłu­gi Davy na­uczył się od swe­go przy­ja­cie­la tyle, że ro­zu­miał po nie­miec­ku i cho­ciaż nie mó­wił, moż­na było się po­ro­zu­mie­wać w tym ję­zy­ku. Na­wet Bob ro­zu­miał coś nie­coś, wia­do­mo bo­wiem, że Mu­rzy­ni po­sia­da­ją wy­bit­ną pa­mięć ję­zy­ko­wą. Ta­kie ga­wę­dy przy ogni­sku w pusz­czy albo na pre­rii mają swój nie­zwy­kły urok. Opo­wia­da się swo­je wła­sne prze­ży­cia lub czy­ny zna­ko­mi­tych my­śli­wych. Trud­no uwie­rzyć, jak szyb­ko na Dzi­kim Za­cho­dzie mimo ogrom­nych od­le­gło­ści i uciąż­li­wych dróg roz­cho­dzi się wieść o wy­bit­nym czy­nie, o zna­ko­mi­tej oso­bie, o nie­zwy­kłym zda­rze­niu. Bie­gnie ona ni­czym strza­ła od ogni­ska do ogni­ska. Je­śli Czar­ne Sto­py snnd rze­ki Mar­łaś wy­ko­pa­ły to­ma­hawk woj­ny to po czter­na­stu dniach mó­wią już o tym Ko­mań­czo­wie znad Rio Con­chas. A je­śli wśród szcze­pu Wal­la­wa­lah wy­róż­nia się wiel­ki wo­jow­nik, to wieść o nim do­cie­ra do Da­ko­ty z Co­te­au znad Mis­so­uri. Jak moż­na się było tego spo­dzie­wać, mowa była o bo­ha­ter­skim czy­nie Mar­ci­na Bau­man­na. Hob­bIe – Frank po­wie­dział:

– To praw­da, do­brze się wy­wią­za­łeś z za­da­nia, ale nie je­steś tu­taj je­dy­nym czło­wie­kiem, któ­ry może się chlu­bić swo­ją przy­go­dą. Mój niedź­wiedź, na któ­re­go kie­dyś się na­tkną­łem też nie był z pa­pie­ru.

– Co? – za­py­tał Jem­my. – Pan tak­że miał przy­go­dę z niedź­wie­dziem?

– I to jesz­cze jaką! Ja z nim, a on ze mną.

– Musi pan opo­wie­dzieć!

– Cze­mu nie? – Hob­bIe – Frank od­kaszl­nął i za­czął: Nie by­łem wte­dy jesz­cze dłu­go w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, to zna­czy, że nie zna­łem jesz­cze tu­tej­szych sto­sun­ków. Nie chcę by­najm­niej po­wie­dzieć, że nie je­stem wy­kształ­co­ny. Wprost prze­ciw­nie, przy­wio­złem wiel­ki za­pas cie­le­snych i du­cho­wych za­let. Jed­nak wszyst­kie­go trze­ba się uczyć. Cze­go się nie wi­dzia­ło ani upra­wia­ło, tego nie moż­na znać. Ban­kier, na przy­kład, jak­kol­wiek bę­dzie mą­dry, nie po­tra­fi tak grać na kob­zie jak ja i pan, a uczo­ny pro­fe­sor eks­pe­ry­men­tal­nej astro­no­mii nie po­tra­fił od razu, ot tak, bez wska­zó­wek, zo­stać ku­cha­rzem. Przy­ta­czam ten przy­kład dla wła­sne­go uspra­wie­dli­wie­nia i obro­ny. Otóż moja przy­go­da ro­ze­gra­ła się w po­bli­żu Ar­kan­sa­su w Co­lo­ra­do. Po­przed­nio włó­czy­łem się po roz­ma­itych mia­stach Sta­nów Zjed­no­czo­nych i uciu­ła­łem małą sum­kę. Chcia­łem ob­ra­ca­jąc tym ka­pi­ta­łem roz­po­cząć han­del na Za­cho­dzie, chcia­łem zo­stać tym, co tu na­zy­wa­ją a pe­dlar. Ru­szy­łem w dro­gę z dość po­kaź­nym za­pa­sem róż­nych to­wa­rów. Szczę­ście mi sprzy­ja­ło i już w oko­li­cy for­tu Lyon nad Ar­kan­sas po­zby­łem się resz­ty to­wa­rów. Spła­wi­łem na­wet wó­zek z do­brym za­rob­kiem. Sie­dzia­łem na ko­niu ze strzel­bą w ręku, z na­bi­tą kie­są u boku i po­sta­no­wi­łem dla wła­snej przy­jem­no­ści wy­brać się nie­co da­lej. Już wte­dy mia­łem chęć zo­stać sław­nym west­ma­nem.

– Ja­kim pan istot­nie jest – wtrą­cił Jem­my.

– No, jesz­cze nie. Ale my­ślę, że je­śli te­raz ude­rzy­my na Siuk­sów, nie zo­sta­nę za fron­tem jak Han­ni­bal pod Wa­ter­loo i nie­za­wod­nie będę miał spo­sob­ność uzy­ska­nia sław­ne­go imie­nia. Lecz opo­wia­daj­my da­lej. W tym cza­sie Co­lo­ra­do było jesz­cze mało zna­ne. Zna­le­zio­no ol­brzy­mie pola zło­ta, więc ze wscho­du przy­by­wa­li pro­spek­to­rzy i dig­ger­si. Praw­dzi­wych osie­dleń­ców zja­wia­ło się nie­wie­lu. By­łem więc zdu­mio­ny, gdy na­tra­fi­łem po dro­dze na praw­dzi­wą, nor­mal­ną far­mę. Skła­da­ła się z ma­łej straż­ni­cy, roz­le­głych pól i wiel­kich łąk. Set­tie­ment wzno­si­ło się na brze­gu Pur­ga­to­rio, w prze­pięk­nym klo­no­wym le­sie. Zdzi­wi­łem się też bar­dzo wi­dząc w każ­dym klo­nie rurę, przez któ­rą sok drzew­ny wle­wał się do na­czyń wko­pa­nych w zie­mię. Była wio­sna, naj­lep­szy czas do zbie­ra­nia cu­kru klo­no­we­go. W po­bli­żu straż­ni­cy sta­ły dłu­gie, ob­szer­ne, ale dość płyt­kie drew­nia­ne ka­dzie peł­ne soku. Za­zna­czam to ze wzglę­du na rolę, jaką bło­go­sła­wio­ny sok od­gry­wa w moim opo­wia­da­niu.

– Ta osa­da na pew­no nie była wła­sno­ścią Jan­ke­sa – rzekł Old Shat­ter­hand. – Jan­kes udał­by się na po­szu­ki­wa­nie zło­ta, za­miast jako sgu­at­ter sie­dzieć na go­spo­dar­stwie.

– Słusz­nie. Wła­ści­ciel far­my po­cho­dził z Nor­we­gii. Przy­jął mnie bar­dzo go­ścin­nie. Miesz­kał z ro­dzi­ną, a więc z żoną, dwo­ma sy­na­mi i cór­ką. Pro­szo­no mnie, abym zo­stał jak naj­dłu­żej. Chęt­nie przy­sta­łem na to i sta­ra­łem się po­ma­gać w go­spo­dar­stwie. Roz­ma­ite przy­słu­gi i moja wro­dzo­na du­cho­wa prze­wa­ga zy­ska­ły mi za­ufa­nie do tego stop­nia, że zo­sta­wi­li mnie sa­me­go na far­mie. Cho­dzi o to, że u jed­ne­go z są­sia­dów miał się od­być tak zwa­ny ho­use – ra­ising – fro­lic i cała ro­dzi­na chcia­ła wziąć w nim udział. Moja obec­ność bar­dzo ich cie­szy­ła, gdyż mo­głem zo­stać w domu jako ho­use­hol­der i dbać o bez­pie­czeń­stwo domu. A więc wszy­scy po­je­cha­li i zo­sta­łem sam. Są­sia­dem na­zy­wa­ją tu każ­de­go, kto miesz­ka w od­le­gło­ści dwu­na­sto­go­dzin­nej jaz­dy ko­niem. Tak wła­śnie od­le­gła była far­ma tego są­sia­da, wo­bec cze­go nie na­le­ża­ło się spo­dzie­wać po­wro­tu mo­ich go­spo­da­rzy przed upły­wem dwóch dni.

– Na­praw­dę po­zy­skał pan so­bie wiel­kie za­ufa­nie – rzekł Jem­my.

– Cze­mu nie? Czy pan my­śli, że mógł­bym uciec wraz z far­mą? Czy wy­glą­dam na ra­bu­sia?

– O tym nie ma mowy. Wte­dy włó­czy­ło się tam mnó­stwo obie­ży­świa­tów i ban­dy­tów. Czy mógł­by pan sam je­den dać radę ca­łej ban­dzie?

Trzej lu­dzie nie zwra­ca­ją uwa­gi na jed­ną kulę.

– Ja tak­że. Mu­szę do­dać, że z boku, koło domu, sta­ło wy­so­kie drze­wo ogo­ło­co­ne z kory aż do pierw­szych ga­łę­zi. Kora słu­ży­ła do far­bo­wa­nia na żół­to. Pień był bar­dzo gład­ki – trze­ba było mieć akro­ba­tycz­ne zdol­no­ści, aby się wspiąć na wierz­cho­łek.

– Nikt chy­ba tego od pana nie żą­dał? – wtrą­cił Dłu­gi Davy.

– No, oczy­wi­ście, nikt tego nie żą­dał, ale mogą się zda­rzyć roz­ma­ite wy­pad­ki, któ­re na­wet naj­szla­chet­niej­sze­go czło­wie­ka za­pę­dzą na sam wierz­cho­łek drze­wa. Za parę chwil prze­ko­na się pan o słusz­no­ści tego pra­wa na­tu­ry. A więc, aby nie zejść z te­ma­tu, zo­sta­łem sam je­den w ca­łej far­mie i me­dy­to­wa­łem nad spo­so­bem prze­pę­dze­nia dłu­gich go­dzin sa­mot­no­ści. Praw­da! W straż­ni­cy gli­nia­na tar­ci­ca była uszko­dzo­na, wy­kru­szy­ła się też gli­nia­na za­pra­wa spo­mię­dzy de­sek ścia­ny. Wła­śnie w ce­lach re­mon­tu far­mer wy­ko­pał koło domu dół dłu­gi na czte­ry me­try, sze­ro­ki na trzy i wy­peł­nił go po brze­gi gli­ną. Na­tchnio­ny chę­cią do pra­cy pę­dzę ku do­ło­wi i za­trzy­mu­ję się… jak my­śli­cie, wo­bec cze­go lub wo­bec kogo?

– Wo­bec niedź­wie­dzia? – za­py­tał Jem­my.

– Tak, wo­bec niedź­wie­dzia, któ­ry opu­ścił swój gór­ski azyl i wy­wę­dro­wał, aby obej­rzeć świat i lu­dzi. Ale by­najm­niej nie przy­pa­dło mi to do gu­stu. Łotr obej­rzał mnie z taką miną, że jed­nym po­tęż­nym su­sem, któ­re­go już chy­ba nie po­tra­fię po­wtó­rzyć, cof­ną­łem się. Dra­pież­nik z taką samą szyb­ko­ścią sko­czył za mną. Z nie­spo­dzia­ną zręcz­no­ścią pę­dzi­łem co sił. Jak in­dyj­ski ty­grys do­sko­czy­łem do drze­wa i jak ra­kie­ta wspią­łem się na górę. Trud­no uwie­rzyć, do cze­go zdol­ny jest czło­wiek w po­dob­nie nie­sym­pa­tycz­nych oko­licz­no­ściach.

– Jed­nak już przed­tem był pan wy­gim­na­sty­ko­wa­ny? – Za­py­tał Jem­my.

– Nie bar­dzo, wca­le nie bar­dzo. Ale kie­dy za kimś stoi niedź­wiedź, wte­dy czło­wiek nie pyta się, czy wła­że­nie jest po­ży­tecz­ne dla zdro­wia czy szko­dli­we, tyl­ko wcho­dzi z praw­dzi­wą na­mięt­no­ścią, tak jak ja wte­dy. Na nie­szczę­ście drze­wo było, jak już za­zna­czy­łem, zbyt gład­kie. Nie zdo­ła­łem do­trzeć do ga­łę­zi, a trzy­mać się pnia było nie­zmier­nie trud­no. – O, bia­da! Mo­gło się źle skoń­czyć. Nie miał pan bro­ni. A co zro­bił niedź­wiedź?

– Coś, cze­go mógł­by za­nie­chać bez wy­rzu­tów su­mie­nia. Mia­no­wi­cie

Wspiął się za mną.

– Ach, w ta­kim ra­zie, na szczę­ście, nie był to griz­zły!

– To mnie nie ob­cho­dzi­ło. Wte­dy niedź­wiedź był dla mnie niedź­wie­dziem. Trzy­ma­łem się kur­czo­wo pnia i spoj­rza­łem w dół. Niedź­wiedź pod­niósł się, ob­jął pień i po­wo­li za­czął się wspi­nać. Sta­no­wi­ło to pew­nie nie­złą za­ba­wę, bo wiel­ce za­do­wo­lo­ny mru­czał coś pod no­sem, jak kot, ale gło­śniej. Ja na­to­miast mru­cza­łem nie tyl­ko usta­mi, lecz całą oso­bą z ogrom­ne­go na­pię­cia, z ja­kim się trzy­ma­łem. Niedź­wiedź zbli­żał się co­raz bar­dziej. Nie mo­głem już dłu­żej po­zo­stać na swo­im sta­no­wi­sku. Mu­sia­łem wspiąć się wy­żej. Le­d­wo jed­nak pod­nio­słem rękę, aby po­ło­żyć ją wy­żej, stra­ci­łem rów­no­wa­gę. Chwy­ci­łem się wpraw­dzie od razu za pień, ale siła przy­cią­ga­nia Mat­ki – Zie­mi nie wy­pu­ści­ła już ofia­ry ze swo­ich szpo­nów. Mo­głem so­bie tyl­ko po­zwo­lić na krót­kie, prze­ra­żo­ne wes­tchnie­nie, po czym zle­cia­łem, ni­czym dwu­dzie­sto­cet­na­ro­wy młot, z taką siłą na niedź­wie­dzia, że po­le­ciał; ze mną. Ru­nął na zie­mię, a ja na nie­go.

Mały Sas opo­wia­dał z taką we­rwą i tak in­te­re­su­ją­co, że wszy­scy słu­cha­li go z na­pię­ciem, te­raz za­grzmiał wy­buch śmie­chu.

– Tak, śmiej­cie się – mruk­nął. – Było mi wte­dy wca­le nie do śmie­chu. Mia­łem wra­że­nie, że wszyst­kie czę­ści cia­ła upa­dły wza­jem­nie na sie­bie. By­łem tak oszo­ło­mio­ny upad­kiem, że przez kil­ka se­kund nie my­śla­łem wca­le o tym, że trze­ba się pod­nieść.

– A niedź­wiedź? – za­py­tał Jem­my.

– Le­żał rów­nie ci­cho pode mną, jak ja na nim. Ale po chwi­li wy­rwał się, co mnie do­pro­wa­dzi­ło do świa­do­mo­ści mo­ich obo­wiąz­ków oso­bi­stych. Ze­rwa­łem się na rów­ne nogi i czmych­ną­łem – a on za mną, czy ze stra­chu jak ja, czy też pra­gnąc utrzy­mać na­wią­za­ne ze mną sto­sun­ki – nie wiem. Wła­ści­wie chcia­łem do­stać się do domu, ale mia­łem za mało cza­su, gdyż be­stia po pro­stu dep­ta­ła mi po pię­tach. Strach przy­piął mi skrzy­dła ja­skół­ki, uwie­lo­krot­nił dłu­gość mo­ich ku­la­sów. Mkną­łem jak kula ka­ra­bi­no­wa, skrę­ci­łem za róg domu i… wpa­dłem do dołu z gli­ną aż po ra­mio­na. Za­po­mnia­łem o wszyst­kim, o nie­bie, o zie­mi, o Eu­ro­pie i Ame­ry­ce, o mo­jej do­cze­snej wie­dzy i o ca­łej gli­nie. Tkwi­łem jak ro­dzy­nek w cie­ście, gdy przy mnie roz­legł się gło­śny, jak po­wia­da­ją Ame­ry­ka­nie,. siąp. Do­zna­łem ude­rze­nia jak­by szturch­nął mnie wa­gon ko­le­jo­wy i nad gło­wą moją roz­pry­sła się gli­na. Po­kry­ła mi całą twarz i tyl­ko pra­we oko oca­la­ło. Od­wró­ci­łem się i oto spo­glą­da­łem na niedź­wie­dzia, któ­ry przez lek­ko­myśl­ność za­po­mniał uwa­żać na grunt i po­le­ciał za mną. Wi­dać było tyl­ko jego łeb – strasz­li­wie ze­szpe­co­ny. Oglą­da­li­śmy się przez ja­kieś trzy se­kun­dy, po czym on zwró­cił się na lewo, a ja na pra­wo. Każ­dy z nas pra­gnął się do­stać do go­ścin­niej­sze­go miej­sca. Oczy­wi­ście niedź­wiedź prę­dzej zdo­łał się wy­grze­bać niż ja. Ba­łem się, że zo­sta­nie na miej­scu, aby mnie nie spusz­czać z oka, ale gdy tvl­ko się wy­gra­mo­lił, po­mknął w tym sa­mym kie­run­ku, skąd przy­by­li­śmy i znikł za kra­wę­dzią nie ra­cząc na mnie Spoj­rzeć. Fa­re­well, big mud­dy be­ast!

Hob­bIe – Frank pod­niósł się w trak­cie opo­wia­da­nia i ilu­stro­wał opo­wieść ta­ki­mi ge­sta­mi, że słu­cha­cze zry­wa­li boki ze śmie­chu – śmie­chu, iaki się chy­ba jesz­cze nig­dy tu­taj nie roz­le­gał. Je­śli ktoś prze­stał się śmiać, to po chwi­li mu­siał roz­po­cząć od nowa, tyle było ko­mi­zmu w tym opo­wia­da­niu.

– To bar­dzo we­so­ła przy­go­da – rzekł wresz­cie Old Shat­ter­hand.

– A naj­lep­sze to, że skoń­czy­ła się do­brze dla pana i dla niedź­wie­dzia.

– Tak­że dla niedź­wie­dzia? – od­parł Hob­bIe – Frank. – Oho! Nie skoń­czy­łem jesz­cze. Gdy mój niedź­wiedź znikł za kra­wę­dzią, usły­sza­łem huk jak gdy­by prze­wra­ca­ne­go me­bla. Nie zwra­ca­łem na to uwa­gi, sta­ra­jąc się przede wszyst­kim wy­do­stać z rowu. Kosz­to­wa­ło mnie to wie­le tru­du, gdyż gli­na była bar­dzo lep­ka i tylkp dzię­ki temu się wy­grze­ba­łem, że zo­sta­wi­łem buty. Przede wszyst­kim mu­sia­łem z gli­ny ob­myć twarz. Po­sze­dłem do stru­my­ka pły­ną­ce­go za do­mem i zmy­łem z sie­bie wszyst­ko, co było zby­tecz­ne dla mo­je­go ze­wnętrz­ne­go czło­wie­czeń­stwa. Po czym wró­ci­łem do tro­pu niedź­wie­dzia. Lecz on wca­le jesz­cze nie uciekł. Sie­dział pod drze­wem i ob­li­zy­wał się smacz­nie.

– Z gli­ny? E, tam! – rzekł Jem­my po­trzą­sa­jąc gło­wą. – O ile znam te zwie­rzę­ta, to szu­ka­ły­by przede wszyst­kim wody.

– Wca­le nie przy­szło mu to do gło­wy, bo był mą­drzej­szy od pana, Mr Jem­my. Niedź­wiedź na­mięt­nie lubi sło­dy­cze. Wspo­mi­na­łem już o drew­nia­nych ka­dziach, w któ­rych wy­pa­ro­wy­wał sok cu­kro­wy. Niedź­wiedź był tak mało za­chwy­co­ny przy­go­dą, że pra­gnął tyl­ko jak naj­prę­dzej uciec. Po dro­dze wpadł na jed­ną z nich i prze­wró­cił ją. Za­pach cu­kru za­tarł w pa­mię­ci niedź­wie­dzia upa­dek z drze­wa, dół z gli­ną i mnie. Za­miast sto­so­wać się do mo­je­go fa­re­well, po­ło­żył się wy­god­nie pod drze­wem i za­czął zli­zy­wać sło­dycz z gli­ny. Był tak za­ję­ty swo­im uczto­wa­niem, że nie za­uwa­żył, jak po­wo­li wkra­dłem się do domu. Te­raz by­łem bez­piecz­ny i uzbro­jo­ny we flin­tę. Po­nie­waż be­stia sie­dzia­ła na tyl­nych ła­pach, ja na­to­miast mo­głem dłu­go ce­lo­wać, więc kula nie mo­gła chy­bić. Istot­nie ugo­dzi­ła niedź­wie­dzia w to miej­sce, gdzie we­dług za­pew­nień po­etów, tkwią wszyst­kie szla­chet­ne uczu­cia, mia­no­wi­cie wprost w ser­ce. Niedź­wiedź drgnął, pod­niósł się zno­wu, oznaj­mił ostat­nią wolę drgaw­ka­mi przed­nich łap i zwa­lił się jak kło­da. Był mar­twy. Z po­wo­du swej lek­ko­myśl­no­ści i ła­kom­stwa prze­stał ist­nieć Jako isto­ta żywa.

– Hm, hm – po­wie­dział Old Shat­ter­hand. – Griz­zły nie po­tra­fi ła­zić po drze­wach. Ja­kiej bar­wy był pań­ski niedź­wiedź?

– Miał czar­ną sierść.

– A ogon?

– Żół­ty.

– A więc to był szop, któ­re­go wca­le nie po­wi­nien pan się bać.

– Oho! Wi­dać było po nim, że lubi ludz­kie mię­so.

– Niech pan tak nie my­śli! Szop chęt­niej żywi się owo­ca­mi niż mię­sem. Po­dej­mu­ję się upo­rać z ta­kim po­czci­wym zwie­rza­kiem zu­peł­nie bez żad­nej bro­ni. Parę sil­nych cio­sów – a zwie­rzę uciek­nie.

– Tak, to pan. Jak gło­si pań­skie imię, ude­rze­niem pię­ści za­bi­ja pan na­wet czło­wie­ka. Ja na­to­miast je­stem o wie­le de­li­kat­niej zbu­do­wa­ny i bez bro­ni nie od­wa­żył­bym się… stój! Co tam ucie­ka? Frank pod­czas opo­wia­da­nia pod­niósł się, a te­raz sta­nął na gła­zie, któ­ry po­przed­nio le­żał za nim i wy­pło­szył ja­kieś zwie­rząt­ko, któ­re bły­ska­wicz­nie po­mknę­ło do dziu­pli po­bli­skie­go pnia. Prze­stra­szo­ne stwo­rze­nie po­bie­gło tak szyb­ko, że nikt nie był w sta­nie okre­ślić jego ga­tun­ku.

To drob­ne wy­da­rze­nie ze­lek­try­zo­wa­ło Mu­rzy­na Boba. Ze­rwał się z miej­sca, po­pę­dził do pnia i za­wo­łał:

– Be­stia, be­stia tu bie­gać! Tu się scho­wać w dziu­rze. Pan Bob wy­jąć be­stię z drze­wa!

– Ostroż­nie, ostroż­nie – ostrzegł Old Shat­ter­hand. – Nie wiesz, co to było za zwie­rzę.

– O, to być tyl­ko mała be­stia!

– W pew­nych oko­licz­no­ściach małe zwie­rząt­ko może stać się nie­bez­piecz­niej­sze niż duże.

– Opos nie być nie­bez­piecz­ny.

– Więc wi­dzia­łeś, że to był opos?

– Tak, tak, pan Bob wi­dzieć do­kład­nie opo­sa! Być tłu­sty, bar­dzo tłu­sty i dać bar­dzo smacz­ną pie­czeń, o, bar­dzo smacz­ną!

Mla­snął ję­zy­kiem i ob­li­zy­wał się, jak gdy­by już miał przed sobą pie­czeń.

– A ja my­ślę, że się my­lisz. Opos nie jest tak chy­ży jak to zwie­rząt­ko.

– Opos bar­dzo, bar­dzo pręd­ko odejść. Dla­cze­go pan Old Shat­ter­hand nie ży­czyć Mu­rzy­no­wi Bob do­brą pie­czeń? Pan Bob zła­pać opo­sa!

– No, je­śli je­steś tak pew­ny, to rób co ci się po­do­ba. Ale nie zbli­żaj się do nas z tą po­tra­wą!

– Chęt­nie od­su­nąć się z po­tra­wą. Pan Bob ni­ko­mu nie dać opo­sa. Jeść pie­czeń sam, sam je­den. Te­raz uwa­żać! Wy­cią­gnąć opo­sa z dziu­ry!

Mó­wiąc to się­gnął pra­wą ręką.

– Nie tak, nie tak! – rzekł Old Shat­ter­hand. – Mu­sisz schwy­tać zwie­rzę lewą ręką, a do pra­wej wziąć nóż. Gdy zła­piesz ofia­rę, wy­cią­gnij ją i uklęk­nij na niej. Wte­dy nie bę­dzie mo­gła się bro­nić, a tyją za­bi­jesz.

– Pięk­nie! To być bar­dzo pięk­nie! Pan Bob tak zro­bić, bo pan Bob być wiel­ki west­man i zna­ny my­śli­wy.

Za­ka­sał lewy rę­kaw, ujął nóż pra­wą ręką i lewą się­gnął do otwo­ru, z po­cząt­ku po­wo­li i ostroż­nie. Ale na­gle wy­pu­ścił nóż z ręki, wy­dal gło­śny okrzyk stro­jąc prze­ra­żo­ne gry­ma­sy i ge­sty­ku­lu­jąc pra­wą ręką.

– O Boże, o Boże! – la­men­to­wał na głos. – To bo­leć, bar­dzo bo­leć!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: