Serca Atlantydów - ebook
Serca Atlantydów - ebook
W swojej książce Stephen King proponuje czytelnikom pięć wypraw w niezbyt odległą przeszłość: lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Senna atmosfera amerykańskich prowincjonalnych miasteczek, zwyczajne troski i radości zwyczajnych ludzi, mało ważne wydarzenia, owocujące mało istotnymi konsekwencjami... Nie dajmy się jednak zwieść pozorom: spokój jest tylko udawany a zwyczajność powierzchowna. Pod cienką warstwą spokoju kipią niebezpieczne namiętności, uważny czytelnik bez trudu zaś ułoży z porozrzucanych przez autora fragmentów i wskazówek obraz co najmniej równie mroczny i groźny jak te, które mistrz literatury grozy kreślił w swoich wcześniejszych, bestsellerowych powieściach.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8123-701-7 |
Rozmiar pliku: | 977 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chłopiec i jego matka. Nowy lokator. O czasie i obcych.
Ojciec Bobby’ego Garfielda należał do mężczyzn, którzy zaczynają tracić włosy w wieku dwudziestu kilku lat, a około czterdziestu pięciu są zupełnie łysi. Randallowi Garfieldowi oszczędzono tej nieprzyjemności, ponieważ w wieku trzydziestu sześciu lat umarł na zawał serca. Był agentem nieruchomości; ostatnie tchnienie wydał na kuchennej podłodze w czyimś domu, podczas gdy potencjalny nabywca na próżno usiłował wezwać pogotowie przez nieczynny telefon. Bobby miał wtedy trzy lata. Zostały mu niewyraźne wspomnienia o człowieku, który go łaskotał, a potem całował w czoło i policzki. Był prawie pewien, że to właśnie ojciec. POGRĄŻONA W ŻALU RODZINA, taki podpis widniał na nagrobku Randalla Garfielda, ale matka Bobby’ego nigdy nie sprawiała wrażenia nadmiernie zrozpaczonej, jeśli zaś chodzi o chłopca... Czy można rozpaczać w powodu straty kogoś, kogo ledwo się pamięta?
Osiem lat po śmierci ojca Bobby zakochał się po uszy w rowerze marki Schwinn, wystawionym w witrynie Harwich Western Auto. Na różne sposoby starał się zwrócić na niego uwagę matki, aż wreszcie pewnego wieczoru, kiedy wracali do domu z kina (film miał tytuł „Ciemność na szczycie schodów”; Bobby nie wszystko rozumiał, ale film bardzo mu się podobał, szczególnie wtedy, kiedy Dorothy McGuire przewróciła się do tyłu razem z krzesłem, pokazując długie nogi), po prostu pokazał jej go na wystawie i zauważył mimochodem, że taki rower uszczęśliwiłby każdego chłopca obchodzącego jedenaste urodziny.
– Nawet o tym nie myśl – usłyszał w odpowiedzi. – Nie stać mnie na taki prezent. Sam rozumiesz, twój ojciec nie zostawił nam zbyt wiele.
Chociaż Randall umarł za prezydentury Trumana, teraz natomiast dobiegał końca ośmioletni okres rządów Eisenhowera, zdanie „Twój ojciec nie zostawił nam zbyt wiele” padało z ust matki Bobby’ego niemal za każdym razem, kiedy chłopiec sugerował wydatek przekraczający jednego dolara. Reakcji tej towarzyszyło zazwyczaj pełne wyrzutu spojrzenie, jakby Randall Garfield nie umarł, tylko ich porzucił.
A więc nici z roweru, myślał ponuro Bobby w drodze powrotnej do domu. Przyjemność, jaką dało mu obejrzenie dziwnego, częściowo niezrozumiałego filmu, niemal zupełnie się ulotniła. Nie sprzeczał się z matką ani nie próbował jej przekonywać, doprowadziłoby to bowiem do kontrataku, a kontratakująca Liz Garfield nie brała jeńców; w milczeniu żałował straconego roweru... i ojca, którego z kolei czasem niemal nienawidził, a czasem powstrzymywało go przed tym wyjątkowo silne przeczucie, że matka tego właśnie od niego oczekuje. Kiedy dotarli do Commonwealth Park – dwie przecznice dalej mieli skręcić w lewo w Broad Street, przy której mieszkali – pokonał wewnętrzny opór i zapytał o Randalla Garfielda.
– Naprawdę niczego nam nie zostawił? Zupełnie niczego?
Zaledwie tydzień lub dwa wcześniej czytał w powieści o Nancy Drew o pewnym ubogim dziecku, które odziedziczyło wielkie skarby ukryte za starym zegarem w opuszczonej rezydencji. Co prawda Bobby nie podejrzewał, żeby jego ojciec ukrył gdzieś złote monety albo kolekcję rzadkich znaczków pocztowych, gdyby jednak zostawił COKOLWIEK, może udałoby im się to sprzedać w Bridgeport. Albo zastawić w lombardzie. Co prawda Bobby nie wiedział zbyt dobrze, na jakiej zasadzie opiera się działalność lombardów, orientował się jednak, jak wyglądają: na zewnątrz wisiały trzy złociste kule. Był przekonany, że właściciele lombardów chętnie im pomogą. Oczywiście były to tylko dziecięce marzenia, ale z drugiej strony mieszkająca przy tej samej ulicy Carol Gerber miała mnóstwo lalek, które dostała od ojca marynarza. Skoro ojcowie dawali dzieciom różne rzeczy – a, jak widać, dawali – to należało wysnuć logiczny wniosek, że od czasu do czasu powinni coś zostawiać.
Bobby zadał pytanie w chwili, kiedy mijali jedną z ulicznych latarni, więc doskonale widział, jak zmienia się wyraz twarzy matki; działo się tak za każdym razem, kiedy pytał o ojca. Ten widok zawsze nasuwał mu skojarzenie z jej portmonetką: kiedy ściągało się sznurki, otwór się zmniejszał.
– Powiem ci, co nam zostawił – odparła, gdy zaczęli się wspinać na Broad Street Hill. Bobby zaczął żałować, że w ogóle zadał pytanie, ale teraz, ma się rozumieć, było już za późno. Kiedy zaczęła, nie sposób było jej powstrzymać. – Zostawił nam polisę na życie, która wygasła rok wcześniej. Dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, kiedy wszyscy, łącznie z przedsiębiorcą pogrzebowym, zaczęli się zgłaszać po pieniądze. Zostawił też stertę niezapłaconych rachunków, które w większości zdołałam już uregulować, a to dzięki temu, że ludzie okazali się bardzo wyrozumiali. Szczególnie pan Biderman. Tak, byli bardzo wyrozumiali, muszę im to przyznać.
Wszystko to słyszał już wielokrotnie, tym razem jednak dodała coś nowego.
– Twój ojciec zawsze uważał, że należy licytować nawet z najsłabszą parą w ręku – powiedziała, kiedy byli już blisko domu.
– Co to znaczy, mamo?
– Nieważne. Powiem ci jeszcze tylko jedno, Bobby-O: lepiej żebym nigdy nie przyłapała cię na grze w karty na pieniądze. Zbyt wiele już przez to wycierpiałam.
Bobby’ego korciło, żeby pytać dalej, ale zdawał sobie sprawę, że lepiej milczeć. Kolejne pytania wywołałyby niepohamowaną tyradę. Nagle przyszło mu do głowy, że być może film, który widzieli (bądź co bądź, jego bohaterami byli nieszczęśliwi mężowie i żony), wprawił ją w zły nastrój z jakichś jeszcze innych powodów, których on, jako dziecko, nie potrafił pojąć. Postanowił w poniedziałek zapytać Johna Sullivana o tę parę i licytację. Miał wrażenie, że chodziło o pokera, ale nie był całkiem pewien.
– W Bridgeport są takie miejsca, gdzie można stracić dużo pieniędzy – dodała po chwili. – Głupi mężczyźni ciągną tam tabunami. Głupi mężczyźni potrafią napytać sobie biedy, a kto musi wszystko potem naprawiać? Oczywiście kobiety.
Bobby doskonale wiedział, co usłyszy za chwilę: ulubione powiedzenie matki.
– Życie nie jest sprawiedliwe – westchnęła Liz Garfield, wyjmując z torebki klucze do domu numer 149 przy Broad Street w Harwich w stanie Connecticut. Był kwiecień roku 1960, noc pachniała wiosennymi perfumami, a obok Liz stał chudy chłopak z rudymi, odziedziczonymi po ojcu włosami. Unikała z nimi kontaktu, jakby ją parzyły; nawet jeśli od czasu do czasu zdarzyło jej się pieszczotliwie dotknąć syna, zawsze dłonią muskała policzek albo ramię. – Życie nie jest sprawiedliwe – powtórzyła, po czym otworzyła drzwi i weszli do środka.
Istotnie, matki nie traktowano jak księżniczkę, i rzeczywiście szkoda, iż jej mąż umarł w wieku trzydziestu sześciu lat na wyłożonej linoleum podłodze, ale Bobby’emu wydawało się niekiedy, że mogłoby być jeszcze gorzej. Na przykład, gdyby zamiast jednego dziecka miała dwoje. Albo troje. Albo nawet czworo.
A gdyby musiała naprawdę ciężko pracować, żeby ich utrzymać? Mama Smutnego pracowała w piekarni w centrum miasta; w te tygodnie, kiedy pracowała na pierwszą zmianę, Smutny John i jego dwaj starsi bracia prawie jej nie widywali. Bobby często obserwował kobiety opuszczające o trzeciej po południu fabrykę obuwia (on sam wychodził ze szkoły o wpół do trzeciej) – zbyt chude lub za grube, o ziemistych twarzach i palcach zabarwionych na okropny kolor starej krwi, z opuszczonym wzrokiem, niosące w foliowych torbach robocze stroje i pantofle. Zeszłej jesieni, podczas kościelnego pikniku poza miastem, na który pojechał z panią Gerber, Carol i małym Ianem (zwanym przez Carol Ianem-Smarkiem), widział ludzi zrywających jabłka w sadzie. Kiedy zapytał o nich panią Gerber, usłyszał, że to imigranci, coś jakby wędrowne ptaki, ciągle w drodze, żyjący tym, co akurat dojrzało. Jego matka mogła być jedną z nich, ale nie była.
Była natomiast sekretarką pana Donalda Bidermana w agencji handlu nieruchomościami Home Town – tej samej firmie, dla której pracował ojciec Bobby’ego, kiedy umarł na zawał serca. Bobby przypuszczał, iż dostała tę pracę ze względu na to, że Donald Biderman lubił Randalla i pragnął pomóc młodej wdowie z maleńkim dzieckiem, ale na pewno nie zawiodła zaufania, pracowała dużo i dobrze, często do późnego wieczoru. Bobby kilkakrotnie widywał ich razem, na przykład podczas firmowego pikniku albo wtedy, kiedy pan Biderman zawiózł ich do dentysty w Bridgeport po tym, jak Bobby’emu wybito ząb podczas meczu, i jego uwagi nie uszedł dość szczególny sposób, w jaki na siebie patrzyli. Pan Biderman dzwonił czasem dość późno wieczorem i wtedy matka mówiła do niego „Don”, ale Don był stary, więc chłopiec nie zaprzątał sobie nim głowy.
Bobby nie wiedział zbyt dokładnie, co jego mama robi w biurze całymi dniami (a niekiedy także wieczorami), przypuszczał jednak, że coś bardziej interesującego niż produkowanie butów, zbieranie jabłek albo rozpalanie pieców w piekarni o wpół do piątej nad ranem. Coś znacznie bardziej interesującego. Wolał nie pytać, nauczył się bowiem, że zadawanie zbyt wielu pytań może ściągnąć na jego głowę poważne problemy. Gdyby na przykład zapytał, jak to jest, że mama może sobie pozwolić na trzy nowe sukienki od Searsa, w tym jedną jedwabną, nie stać jej natomiast na trzy miesięczne raty w wysokości jedenastu i pół dolara za srebrzysto-czerwony rower marki Schwinn – tak wspaniały, że aż coś go skręcało w środku, żeby wskoczyć na siodełko – napytałby sobie nielichej biedy.
Dlatego postanowił samodzielnie zarobić potrzebną sumę. Co prawda zajmie mu to czas do jesieni, a może nawet do zimy i kto wie, czy wymarzony model w tym czasie nie zniknie z wystawy, lecz to nie miało znaczenia. Trzeba zakasać rękawy, zacisnąć zęby i twardo dążyć do wyznaczonego celu. Życie nie jest lekkie ani sprawiedliwe.
W swoje jedenaste urodziny, które wypadły w ostatni wtorek kwietnia, Bobby dostał od matki nieduży płaski pakuneczek zawinięty w srebrzysty papier. Wewnątrz znajdowała się pomarańczowa karta biblioteczna. DOROSŁA karta biblioteczna. Żegnajcie Nancy Drew, Chłopaki Hardy’ego, Donie Winslow... Witaj cała reszto, witajcie opowieści pulsujące skrywanymi namiętnościami, takie jak „Ciemność na szczycie schodów”. Nie wspominając o zakrwawionych sztyletach w pokojach na wieży. (Co prawda w książkach o Nancy Drew i Chłopakach Hardy’ego też były tajemnicze pokoje na wieży, ale już krwi tyle co na lekarstwo, o namiętnościach zaś w ogóle można było zapomnieć).
– Tylko pamiętaj, że pani Kelton jest moją przyjaciółką – powiedziała mama oschłym tonem, jakim zawsze udzielała mu napomnień, widać jednak było, iż jego radosna reakcja sprawiła jej dużą przyjemność. – Jeśli spróbujesz wypożyczyć coś takiego jak „Peyton Place” albo „King’s Row”, na pewno się dowiem!
Bobby się uśmiechnął. Wiedział, że tak właśnie będzie.
– Jeśli trafisz na drugą bibliotekarkę – ciągnęła mama – i jeżeli zapyta cię, skąd masz pomarańczową kartę, powiedz, żeby ją odwróciła. Na drugiej stronie napisałam, że się zgadzam, żebyś korzystał z mojej karty.
– Dziękuję, mamo. To wspaniały prezent.
Uśmiechnęła się, schyliła i musnęła jego policzek chłodnymi ustami.
– Miło mi, że jesteś zadowolony. Jeśli uda mi się wrócić trochę wcześniej, pójdziemy na małże z rusztu i lody, ale na tort musisz poczekać do końca tygodnia. Wcześniej na pewno nie zdążę go zrobić. A teraz ubieraj się i zmykaj, bo spóźnisz się do szkoły.
Razem zeszli po schodach i wyszli na ganek. Przy krawężniku czekała taksówka, przy oknie po stronie pasażera stał mężczyzna w popelinowym płaszczu i płacił kierowcy. Za nim na chodniku stały walizki i kilka papierowych toreb z uszami.
– To na pewno ten, który wynajął pokój na drugim piętrze – powiedziała Liz z „portmonetkowym” wyrazem twarzy. Stała na najwyższym stopniu schodków prowadzących z ganku na chodnik, taksując spojrzeniem wąski, wypięty zadek mężczyzny. – Nie ufam ludziom, którzy pakują swoje rzeczy w papierowe torby. Moim zdaniem coś takiego świadczy o niechlujstwie.
– Ma też walizki – zauważył Bobby, jednak nawet bez zachęty ze strony matki musiał przyznać, że walizki nie przynosiły chluby swemu właścicielowi: były nie od kompletu, a wyglądały tak, jakby ktoś przewędrował cały kraj, kopiąc je wściekle przed sobą.
Zeszli na chodnik. Taksówka odjechała, a mężczyzna w popelinowym płaszczu odwrócił się w ich stronę. Według Bobby’ego ludzie dzielili się na trzy kategorie: dzieci, dorosłych i starców. Starcy to byli dorośli z siwymi włosami; nowy lokator należał właśnie do tej kategorii. Miał pociągłą, zmęczoną twarz, nie tyle pomarszczoną (no, najwyżej dokoła bladoniebieskich oczu), ile wręcz pooraną głębokimi bruzdami. Siwe, delikatne jak u dziecka włosy uciekły wysoko ponad pokryte wątrobianymi plamami czoło. Mężczyzna był wysoki i nieco zgarbiony, trochę jak Boris Karloff w filmach, które w piątkowe wieczory pokazywano w telewizji na WPIX. Spod płaszcza wyglądało tandetne, nieco zbyt obszerne ubranie, na stopach miał sfatygowane skórzane półbuty.
– Dzień dobry – powiedział, uśmiechając się jakby z wysiłkiem. – Nazywam się Theodore Brautigan. Wygląda na to, że będę tu jakiś czas mieszkał.
Wyciągnął rękę do matki Bobby’ego; zaledwie musnęła ją palcami.
– Jestem Elizabeth Garfield, a to mój syn Robert. Wybaczy pan, panie Brattigan, ale...
– Brautigan, proszę pani, lecz byłoby mi miło, gdybyście mówili mi po prostu Ted.
– Tak, oczywiście. Robert spóźni się do szkoły, a ja spieszę się do pracy. Miło było pana poznać, panie Brattigan. Pospiesz się, Bobby. Tempus fugit.
Szybkim krokiem ruszyła w kierunku centrum, Bobby zaś, znacznie wolniej, podążył w stronę szkoły podstawowej przy Asher Avenue. Zaledwie po trzech czy czterech krokach zatrzymał się i odwrócił. Miał wrażenie, że mama niegrzecznie potraktowała pana Brautigana, że podczas rozmowy z nim zadzierała nosa, a w wąskim kręgu przyjaciół Bobby’ego zadzieranie nosa było traktowane jak najcięższe przestępstwo. Zarówno Carol, jak i Smutny John nienawidzili zarozumialców. Co prawda Bobby spodziewał się, że pan Brautigan będzie już co najmniej w połowie schodów, ale gdyby jednak tak nie było, zamierzał uśmiechnąć się do niego, aby nowy lokator wiedział, że nie wszyscy członkowie rodziny Garfieldów zadzierają nosa.
Matka również zatrzymała się i odwróciła – nie po to, żeby popatrzeć na pana Brautigana, skądże znowu! Zatrzymała się, żeby popatrzeć na syna, ponieważ doskonale wiedziała, że on też zatrzyma się i odwróci, wiedziała o tym, jeszcze zanim Bobby wpadł na ten pomysł; jak tylko to zrozumiał, pogodny do tej pory nastrój ulotnił się bez śladu. Zazwyczaj demaskowała jego drobne kłamstewka i nieudolne próby oszustwa wcześniej, nim zdołał je do końca przygotować. Ile trzeba mieć lat, żeby wreszcie udało się przechytrzyć własną matkę? Dwadzieścia? Trzydzieści? A może trzeba czekać do chwili, aż mama zupełnie się zestarzeje i zacznie mieć problemy z racjonalnym myśleniem?
Pan Brautigan nie dotarł jeszcze do schodków. Wciąż stał przy krawężniku z walizkami w rękach (trzecią walizkę ściskał pod pachą, papierowe torby przestawił na trawnik), zgarbiony bardziej niż do tej pory. Tkwił między nimi niczym rogatka na autostradzie albo coś w tym rodzaju.
Spojrzenie Liz Garfield prześlizgnęło się po nim i spoczęło na synu. Idę, mówiły jej oczy. Nie odzywaj się. On jest nowy, człowiek znikąd, przyjechał tu z rzeczami zapakowanymi w papierowe torby. Nie mów ani słowa, tylko odwróć się i idę.
Ale Bobby nie zastosował się do niemego polecenia – być może dlatego, że na urodziny zamiast roweru dostał tylko kartę biblioteczną.
– Miło było pana poznać, panie Brautigan – powiedział. – Mam nadzieję, że się panu tu spodoba. Do widzenia.
– Powodzenia w szkole, chłopcze – odpowiedział pan Brautigan. – Ucz się pilnie. Twoja mama ma rację, tempus fugit.
Bobby zerknął na matkę, aby sprawdzić, czy to drobne pochlebstwo zmniejszy nieco ciężar jego równie drobnego przewinienia, ale wyglądało na to, że raczej nie powinien liczyć na nic takiego. Matka odwróciła się z zaciśniętymi ustami i pomaszerowała w dół wzgórza, Bobby zaś podążył w swoją stronę, zadowolony, że jednak odezwał się do nowego sąsiada, nawet jeśli później miałby tego żałować.
Przed domem Carol Gerber wyjął pomarańczową kartę biblioteczną. Tak, z pewnością nie był to rower, ale i tak nie miał powodów do narzekań. Właściwie to nawet bardzo się cieszył. Cały ogromny świat książek stał teraz przed nim otworem! Jakie znaczenie miał fakt, że taki prezent kosztował tylko parę centów? Czy nie mówi się, że najważniejsze są intencje?
Tak przynajmniej twierdziła mama...
Na odwrocie karty wyraźnym, zdecydowanym charakterem pisma napisała: „Do wszystkich zainteresowanych: to karta biblioteczna mojego syna. Wyrażam zgodę na to, żeby co tydzień wypożyczał trzy książki z działu dla dorosłych Biblioteki Publicznej w Harwich”. Poniżej widniał podpis: „Elizabeth Penrose Garfield”, a jeszcze niżej, niemal jak PS: „Robert ponosi wszystkie koszty związane z ewentualnym przetrzymywaniem książek”.
– Wszystkiego najlepszego! – wykrzyknęła Carol Gerber, wyskakując zza drzewa. Zarzuciła mu ramiona na szyję i mocno pocałowała w policzek. Bobby zaczerwienił się i ukradkiem rozejrzał dokoła, czy ktoś ich widzi – Boże, nawet bez takich niespodziewanych całusów wystarczająco trudno było przyjaźnić się z dziewczyną! – ale na szczęście w pobliżu nikogo nie było.
Otarł policzek wierzchem dłoni.
– Daj spokój, przecież ci się spodobało! – Roześmiała się.
– Wcale nie – burknął Bobby niezgodnie z prawdą.
– Co dostałeś na urodziny?
– Kartę biblioteczną. – Pokazał jej pomarańczowy kartonik. – Dorosłą kartę biblioteczną!
– Wdechowo! – Czyżby spojrzała na niego ze współczuciem? Nie, tylko mu się zdawało. A jeśli jednak? – To dla ciebie. – Wręczyła mu dużą kopertę z naklejonymi serduszkami i misiami.
Bobby otwierał kopertę drżącymi rękami, chociaż oczywiście wiedział, że jeśli zawartość okaże się kompromitująca, będzie mógł ją wepchnąć głęboko do tylnej kieszeni spodni. Nie okazało się to jednak potrzebne. Owszem, kartka była trochę dziecinna (mały chłopaczek w ogromnym kapeluszu na koniu, z podpisem WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO KOWBOJU ułożonym z liter, które miały wyglądać tak, jakby były drewniane), ale nie kompromitująca. Do tego dopisek: Moc całusów, Carol. No cóż, czego się spodziewać po dziewczynie?
– Dzięki.
– Wiem, że jest trochę dziecinna, ale inne były jeszcze gorsze – powiedziała Carol rzeczowo.
Nieco bliżej wierzchołka wzniesienia czekał na nich Smutny John ze swoim jo-jo. Wywijał nim wokół ramion i tułowia, ale unikał jak ognia przerzucania między nogami. Spróbował tego raz na szkolnym podwórku i z rozmachem grzmotnął się w jądra. Zawył przeraźliwie, a Bobby i jeszcze kilku chłopców aż zwijali się i płakali ze śmiechu. Przybiegła Carol z trzema koleżankami, żeby zapytać, co się stało, lecz wszyscy zgodnie twierdzili, że nic takiego – nawet Smutny John, blady jak ściana i z trudem powstrzymujący łzy. „Chłopcy to krętacze” – rzekła wówczas Carol, ale Bobby nie przypuszczał, żeby naprawdę tak myślała. Gdyby tak było, na pewno nie wyskoczyłaby znienacka zza drzewa i nie dała mu soczystego całusa – znacznie gorętszego niż ten, którego dostał od matki.
– Wcale nie jest dziecinna – odparł.
– Trochę jest. Chciałam kupić taką dla dorosłych, ale one są zupełnie bez sensu.
– Zgadza się.
– Czy ty też będziesz w przyszłości bez sensu?
– Mam nadzieję, że nie. A ty?
– Ja też nie. Będę taka jak Rionda, przyjaciółka mojej mamy.
– Ona jest gruba... – zauważył niepewnie Bobby.
– Ale za to w porządku. Ja nie będę gruba, tylko w porządku.
– Do naszego domu wprowadza się nowy lokator. Na drugie piętro. Mama mówi, że tam jest bardzo gorąco.
– Tak? Jak wygląda? Pewnie jest zupełnie bez sensu.
– Jest stary – powiedział Bob, po czym zastanowił się przez chwilę. – Ale ma ciekawą twarz. Mojej mamie od razu się nie spodobał, bo część rzeczy przywiózł w papierowych torbach na zakupy.
Dołączył do nich Smutny John.
– Wszystkiego najlepszego, draniu! – wykrzyknął i walnął Bobby’ego w plecy. „Drań” był obecnie jego ulubionym słowem; największym uznaniem Carol cieszyło się „w porządku”, Bobby chwilowo nie miał zdecydowanego faworyta, choć musiał przyznać, że „chłam” brzmi wcale nie najgorzej.
– Jeśli będziesz się wyrażał, pójdziecie dalej sami! – ostrzegła go Carol.
– Dobrze, dobrze – mruknął Smutny John pojednawczo.
Carol była dość pulchną blondynką, trochę podobną do jednej z podrośniętych bliźniaczek Bobbsey. John Sullivan był wysoki, czarnowłosy i zielonooki – w typie Joego Hardy’ego. Bobby Garfield na chwilę zapomniał o troskach i maszerował raźno między nimi. Dzisiaj są jego urodziny, idzie z przyjaciółmi, życie jest w porządku. Wsunął kartkę od Carol do tylnej kieszeni spodni, a kartę biblioteczną do przedniej, by mieć pewność, że jej nie zgubi i że nikt jej nie ukradnie. Carol zaczęła podskakiwać, lecz Smutny John poprosił ją, żeby przestała.
– Dlaczego? Lubię skakać!
– A ja lubię mówić „drań”, ale nie wtedy, kiedy tobie się to nie podoba.
Carol spojrzała pytająco na Bobby’ego.
– Wiesz, takie podskakiwanie bez skakanki jest trochę dziecinne – powiedział nieśmiało, po czym wzruszył ramionami. – Ale oczywiście możesz to robić, jeśli chcesz. Nam to wcale nie przeszkadza, prawda, John?
– Ani trochę – zgodził się John i ponownie puścił w ruch jo-jo.
Carol jednak zrezygnowała z podskoków. Weszła między nich i wyobrażała sobie, że jest narzeczoną Bobby’ego Garfielda, że Bobby ma prawo jazdy i buicka i że właśnie wybierają się do Bridgeport na koncert rockandrollowy. Uważała, że Bobby jest bardzo w porządku; najbardziej w porządku było w nim to, że ani trochę nie zdawał sobie z tego sprawy.
Bobby wrócił ze szkoły o trzeciej po południu. Byłby wcześniej, ale w ramach akcji „Kup Sobie Rower na Święto Dziękczynienia” codziennie zbierał puste butelki. Najlepsze wyniki osiągał w krzakach przy Asher Avenue. Tym razem znalazł trzy rheingoldy i jedną nehi – niezbyt wiele, ale osiem centów to jednak osiem centów. „Ziarnko do ziarnka”, jak mawiała mama.
Umył ręce (butelki nie były zbyt czyste), wziął z lodówki coś na ząb, przejrzał kilka starych komiksów o Supermanie, znowu coś przegryzł, potem obejrzał „American Bandstand”. Zadzwonił do Carol, żeby jej powiedzieć o występie Bobby’go Darina – uważała, że Darin jest w porządku, szczególnie kiedy strzelał palcami podczas wykonywania „Queen of the Hop” – ale ona już wiedziała. Oglądała telewizję w towarzystwie trzech albo czterech niedorozwiniętych przyjaciółek, których chichoty słychać było w tle. Bobby’emu ten odgłos skojarzył się z ćwierkaniem ptaków w sklepie zoologicznym. Na ekranie Dick Clark udowadniał właśnie, jak łatwo pozbyć się pryszczy za pomocą JEDNEGO płatka Stri-Dex Medicated Pad.
O czwartej zadzwoniła mama. Pan Biderman poprosił, żeby została dzisiaj po godzinach. Przykro jej, ale w związku z tym urodzinowa kolacja musi zostać odwołana. W lodówce jest jeszcze wczorajszy gulasz; niech go sobie podgrzeje, a ona będzie około ósmej, żeby powiedzieć dobranoc. I na litość boską, Bobby, pamiętaj, żeby zakręcić zawór przy butli!
Bobby wrócił przed telewizor, trochę zawiedziony, ale w gruncie rzeczy niezbyt zaskoczony. Dick Clark właśnie przedstawiał jurorów oceniających najnowsze płyty; Bobby pomyślał, że człowiek siedzący pośrodku powinien kupić sobie dwie ciężarówki wypełnione paczkami ze Stri-Dex Medicated Pad.
Wyjął z kieszeni swoją nową pomarańczową kartę biblioteczną i od razu poczuł się lepiej. Teraz już nie będzie musiał przesiadywać w domu przed telewizorem ani wertować stosów wielokrotnie przeczytanych komiksów. Może w każdej chwili pójść do biblioteki i pokazać bibliotekarce DOROSŁĄ kartę. Dzisiaj powinna mieć dyżur Panna Wścibska, która naprawdę nazywała się Harrington i, zdaniem Bobby’ego, była prześliczna. Używała perfum. Ich delikatny zapach był jak miłe wspomnienia. Co prawda akurat w tej chwili Smutny John miał lekcję gry na puzonie, ale później, po wizycie w bibliotece, Bobby mógłby wpaść do niego i na przykład pograliby w karty.
A poza tym, przypomniał sobie, muszę zanieść butelki do skupu. Przecież zbieram pieniądze na rower.
I nagle życie przestało być puste.
Mama Johna zaprosiła Bobby’ego na kolację, ale podziękował, mówiąc, że musi wracać do domu. Miał wprawdzie wielką ochotę na pieczone ziemniaki pani Sullivan, wiedział jednak, że pierwszą rzeczą, jaką jego mama zrobi po powrocie z pracy, będzie sprawdzenie, czy z lodówki znikły resztki wczorajszego obiadu. Gdyby nie znikły, opanowanym, pozornie nawet obojętnym tonem zapytałaby Bobby’ego, co jadł na kolację. Powiedziałby jej wtedy, że został na kolacji u Smutnego Johna, a ona skinęłaby głową, zapytała, co przygotowała pani Sullivan i czy było coś na deser, i czy nie zapomniał jej podziękować, potem zaś usiedliby razem na kanapie, oglądali telewizję i może nawet zjedliby lody, i wszystko byłoby w porządku... lecz tylko pozornie. Prędzej czy później przyszłoby mu za to zapłacić. Może nie jutro ani pojutrze, może nawet nie za tydzień ani dwa, ale kiedyś – na pewno. Nie wątpił, iż rzeczywiście musiała zostać dłużej w pracy, lecz konieczność samotnego spędzenia popołudnia i zjedzenia na kolację resztek wczorajszego obiadu stanowiła również karę za to, że wbrew jej woli odezwał się do nowego lokatora. Gdyby podjął próbę uniknięcia tej kary, w przyszłości otrzymałby ją powtórnie, wraz z odsetkami – zupełnie jak w banku.
Kiedy wrócił od kolegi, było kwadrans po szóstej i zapadał zmrok. Miał do czytania dwie książki: „The Case of the Velvet Claws” z cyklu o Perrym Masonie oraz powieść science fiction Clifforda Simaka „Pierścień wokół Słońca”. Obie wyglądały na całkowity „chłam”, ale Panna Wścibska nie czyniła mu z tego powodu żadnych wyrzutów. Wręcz przeciwnie, pochwaliła go, że jak na swój wiek czyta bardzo poważne książki, i zachęciła, żeby robił tak dalej.
W drodze powrotnej do domu Bobby zabawiał się wymyślaniem historyjki o tym, jak to wraz z panną Harrington podróżował na pokładzie statku pasażerskiego, który zatonął; spośród pasażerów i załogi uratowali się tylko oni dwoje, uczepieni koła ratunkowego z napisem S.S. LUSITANIC. Fale wyrzuciły ich na maleńką wyspę z dżunglą, palmami kokosowymi i wulkanem, leżeli na piasku, a panna Harrington drżała z zimna i szczękała zębami, i prosiła, żeby ją ogrzał, co oczywiście uczynił, i to z przyjemnością, a potem z dżungli wyłonili się tubylcy, pozornie przyjaźnie nastawieni, ale niebawem okazało się, że to kanibale, którzy mieszkali na zboczach wulkanu i mordowali swoje ofiary na polanie otoczonej kręgiem czaszek, więc sprawy przybrały raczej niekorzystny obrót, ale akurat kiedy pannę Harrington i Bobby’ego ciągnięto w kierunku polany, ziemia się zatrzęsła, z krateru wystrzeliły kłęby dymu i...
– Jak się masz, Robercie.
Bobby gwałtownie podniósł głowę, zaskoczony chyba jeszcze bardziej niż rankiem, kiedy Carol niespodziewanie wyskoczyła zza drzewa i przylepiła mu do policzka soczystego całusa. Nowy lokator. Siedział na najwyższym stopniu przed gankiem i palił papierosa. Zamiast zniszczonych skórzanych półbutów miał teraz na stopach sfatygowane kapcie, zdjął też płaszcz, bo wieczór był ciepły. Wyglądał jak człowiek, który jest u siebie w domu.
– Ach, pan Brautigan. Dobry wieczór.
– Nie chciałem cię przestraszyć.
– Nie przestra...
– Chyba jednak przestraszyłem. Byłeś myślami daleko stąd, prawda? Proszę, mów mi Ted.
– W porządku.
Jednak Bobby wcale nie był pewien, czy to w porządku. Zwracanie się do dorosłego (szczególnie do STAREGO dorosłego) po imieniu nie tylko kłóciło się z zasadami wyznawanymi przez mamę, ale i z jego wewnętrznym przekonaniem.
– Jak tam w szkole? Dowiedziałeś się czegoś nowego?
– Dziękuję, nieźle.
Bobby przestąpił z nogi na nogę i przełożył książki do drugiej ręki.
– Posiedzisz ze mną przez chwilę?
– Chętnie, ale naprawdę tylko trochę. Mam jeszcze mnóstwo do roboty.
Przede wszystkim zamierzał sobie zrobić kolację. Miał coraz mniejszą ochotę na odgrzewany wczorajszy gulasz.
– Jasne. Mnóstwo do roboty i tempus fugit.
Bobby usiadł obok pana Brautigana – czyli Teda – na szerokim stopniu i pomyślał, wdychając zapach dymu z jego chesterfielda, że chyba jeszcze nigdy w życiu nie widział kogoś tak bardzo zmęczonego. Niemożliwe, żeby to była sprawa przeprowadzki. Jak bardzo można się zmęczyć przy przewożeniu i noszeniu trzech niewielkich walizek i trzech papierowych toreb na zakupy? Oczywiście za jakiś czas mogła się jeszcze zjawić ciężarówka z meblami, ale Bobby nie przypuszczał, żeby się tak stało. Mieszkanie, które zajął nowy lokator, składało się tylko z jednego dużego pokoju z wydzieloną częścią kuchenną. Bobby i Smutny John byli tam wkrótce po tym, jak stara panna Sidley dostała udaru i zabrano ją do córki.
– Tempus fugit znaczy „czas ucieka” – powiedział Bobby. – Mama często to powtarza. Mówi też, że czas i woda w rzece na nikogo nie czekają i że czas leczy wszystkie rany.
– Twoja mama zna wiele maksym, prawda?
– Aha. – Na myśl o tych wszystkich maksymach nagle ogarnęło go znużenie. – Całe mnóstwo.
– Ben Jonson nazwał czas starym łysym oszustem – powiedział Ted Brautigan, po czym zaciągnął się głęboko i wypuścił dym nosem. – A Borys Pasternak mawiał, że jesteśmy niewolnikami czasu, zakładnikami wieczności.
Bobby wpatrywał się w niego z zapartym tchem, chwilowo zapomniawszy o pustym żołądku. Koncepcja, że czas to stary łysy oszust, ogromnie przypadła mu do gustu; instynktownie czuł, że tak właśnie jest, choć nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Tym bardziej mu się to podobało. Zupełnie jakby patrzył pod światło na jajko, w którym majaczy jakiś niewyraźny kształt, albo jakby obserwował cień rzucany przez szklany posąg.
– Kto to jest Ben Jonson?
– Anglik, który umarł dawno temu – odparł Brautigan. – Okropnie zarozumiały i chciwy, a do tego cierpiał na bębnicę, ale...
– Co to jest bębnica?
Ted wsunął czubek języka między wargi i wypuścił powietrze przez usta, co dało krótki, ale bardzo realistyczny efekt dźwiękowy przypominający pierdnięcie. Bobby zasłonił sobie usta ręką i zachichotał.
– Wszystkie dzieciaki uważają, że puszczanie bąków to zabawna sprawa – powiedział Brautigan, kiwając głową. – Dla kogoś w moim wieku to po prostu składnik życia, które coraz trudniej nam zrozumieć. Jednak między pierdnięciami Ben Jonson powiedział wiele mądrych rzeczy. Może nie aż tak dużo jak doktor Samuel Johnson, ale i tak całkiem sporo.
– A ten Borys...
– Pasternak. To Rosjanin – rzekł Brautigan krótko. – Zresztą nieważne. Mogę zobaczyć twoje książki?
Bobby podał je, a pan Brautigan (Ted, poprawił się chłopiec w myślach. Masz do niego mówić po imieniu), zaledwie zerknąwszy na okładkę Perry’ego Masona, natychmiast odłożył książkę na bok. Powieść Simaka oglądał znacznie dłużej, taksując ją spojrzeniem przez kłęby papierosowego dymu. Wreszcie skinął głową.
– Czytałem ją – powiedział. – Jeszcze niedawno miałem mnóstwo czasu na czytanie.
Bobby natychmiast się ożywił.
– Naprawdę? I co, dobra?
– Jedna z jego najlepszych – odparł pan Brautigan, czyli Ted, po czym zerknął z ukosa na Bobby’ego. Jedno oko miał przymknięte, drugim spoglądał spod uniesionej brwi, tak że wyglądał mądrze i zarazem tajemniczo, jak jakaś zagadkowa, niejednoznaczna postać z filmu kryminalnego. – Jesteś pewien, że wolno ci wypożyczać takie książki? Na pewno nie masz więcej niż dwanaście lat.
– Jedenaście. – Bobby nie posiadał się z dumy, że Ted dał mu aż dwanaście lat. – Dzisiaj skończyłem. Tak, mogę. Nawet jeśli wszystkiego nie zrozumiem, to jeśli jest ciekawa, na pewno mi się spodoba.
– Masz dzisiaj urodziny? – Na Tedzie ta wiadomość wywarła chyba spore wrażenie, zaciągnął się bowiem mocno papierosem i wyrzucił niedopałek na chodnik. – Wszystkiego najlepszego, Robercie!
– Dziękuję. Ale wolę, jak mówią na mnie Bobby.
– W takim razie wszystkiego najlepszego, Bobby. Urządzasz przyjęcie?
– Nie, bo mama musiała zostać dłużej w pracy.
– No to może wpadnij do mojej klitki? Nie mam wiele, ale przynajmniej wiem, jak otwiera się puszki, a oprócz tego...
– Dziękuję, mama zostawiła mi jedzenie w lodówce.
– Rozumiem. – Zdumiewające, ale chyba naprawdę rozumiał. Oddał książki Bobby’emu. – W swojej powieści Simak twierdzi, że jest mnóstwo takich planet jak nasza. A nawet nie takich jak, tylko po prostu naszych, równoległych kul ziemskich otaczających Słońce ogromnym pierścieniem. Fascynujący pomysł.
– Aha. – Bobby wiedział o światach równoległych z innych książek i z komiksów.
Zapadło milczenie. Dopiero po chwili chłopiec zorientował się, że Ted Brautigan przygląda mu się uważnie.
– Co się stało?
„Zauważyłeś coś zielonego?” – zapytałaby matka.
Wydawało mu się, że nie otrzyma odpowiedzi, jako że Ted zamyślił się tak głęboko.
– Nic. – Brautigan wreszcie otrząsnął się i wyprostował. Po prostu przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Może chciałbyś trochę zarobić? Nie mogę ci wiele zaproponować, ale...
– Rety! No pewnie! – „Przecież zbieram na rower!”, nieomal dodał, ale w ostatniej chwili się zreflektował. „Nie należy zbyt dużo mówić o sobie”, mawiała mama. – Zrobię wszystko, co pan zechce!
Na twarzy Teda Brautigana pojawiło się rozbawienie i równocześnie niepokój. Zmieniła się przez to ogromnie – dopiero teraz Bobby uwierzył, że ten stary mężczyzna był kiedyś młody... i wcale niekoniecznie układny.
– Nieznajomym raczej nie powinno się mówić takich rzeczy i chociaż ja jestem dla ciebie Ted, a ty dla mnie Bobby, to w gruncie rzeczy wcale się nie znamy.
– Czy któryś z tamtych Johnsonów mówił coś o nieznajomych?
– Nie wydaje mi się, ale za to jest coś na ten temat w Biblii: „...bo gościem jestem u Ciebie, przechodniem – jak wszyscy moi przodkowie. Odwróć oczy ode mnie, niech doznam radości, zanim odejdę...” – Ted zawiesił na chwilę głos. Znowu stał się starym człowiekiem. – „...zanim odejdę i mnie nie będzie” – dokończył poważnym tonem. – To z psalmu, ale nie pamiętam którego.
– Jasne, że nikogo bym nie zabił ani nie obrabował, ale chętnie bym trochę zarobił.
– Daj mi trochę czasu. Muszę się zastanowić.
– Jasne. Proszę tylko pamiętać, że jestem chętny i nie boję się pracy. Na przykład jakieś prace domowe albo coś w tym rodzaju...
– Prace domowe? Czemu nie. Tyle że chyba nie nazwałbym tego w ten sposób.
Ted otoczył kościste kolana jeszcze bardziej kościstymi ramionami i w milczeniu spoglądał ponad trawnikiem na Broad Street. Robiło się coraz ciemniej, nadeszła ta część wieczoru, którą Bobby lubił najbardziej. Jadące ulicą samochody miały włączone światła pozycyjne, od strony Asher Avenue dobiegał głos pani Sigsby wzywającej bliźniaczki na kolację. O tej porze dnia – podobnie jak rankiem, kiedy stał w łazience, sikał do sedesu, a przez małe okienko promienie słońca padały na jego półprzymknięte jeszcze powieki – Bobby czuł się tak, jakby był czyimś snem.
– Gdzie pan... Gdzie mieszkałeś, zanim się tu sprowadziłeś?
– W dużo mniej przyjemnym miejscu od tego. Dużo mniej przyjemnym. A jak długo ty tutaj mieszkasz, Bobby?
– Odkąd pamiętam. Na pewno od śmierci taty, a on umarł, kiedy miałem trzy lata.
– I znasz wszystkich przy tej ulicy? A przynajmniej w sąsiedztwie?
– Prawie wszystkich.
– A więc na pewno zwróciłbyś uwagę na kogoś obcego? Zauważyłbyś każdą nową twarz?
Bobby uśmiechnął się i skinął głową.
– Tak myślę.
Czekał na ciąg dalszy (zaczęło się interesująco), ale się nie doczekał. Ted wstał powoli, wyprostował się, przyłożył ręce do krzyża i wygiął się do tyłu z grymasem na twarzy. Rozległo się trzeszczenie stawów.
– Chodźmy, robi się zimno – powiedział do chłopca. – Kto otwiera drzwi, ty czy ja?
– Chyba powinieneś wypróbować swój klucz, prawda?
Ted – coraz łatwiej było tak właśnie o nim myśleć – wyjął z kieszeni kółko z dwoma kluczami: do drzwi frontowych i do swojego pokoju. Oba były nowe i błyszczące, koloru fałszywego złota. Klucze Bobby’ego były matowe i porysowane. Ile on może mieć lat? – ponownie przemknęło chłopcu przez głowę. Co najmniej sześćdziesiąt. Sześćdziesięcioletni mężczyzna z zaledwie dwoma kluczami w kieszeni. Dziwne.
Ted otworzył drzwi i weszli do obszernego, mrocznego holu ze stojakami na parasole i wiszącym na ścianie starym obrazem przedstawiającym Lewisa i Clarka na Dzikim Zachodzie. Bobby zatrzymał się przed drzwiami swego mieszkania, Ted zaś ruszył w górę po schodach, ale po dwóch krokach zatrzymał się z ręką na poręczy.
– Ta powieść Simaka to świetna historia, choć nie najlepiej napisana. To znaczy, może nie źle, jednak wierz mi, są znacznie lepsze.
Bobby czekał, co będzie dalej.
– Oczywiście są też wspaniałe książki, w których nie ma ani kawałka dobrej opowieści. Od czasu do czasu czytaj dla samej opowieści, chłopcze. Nie bądź jak te snoby, które uznają tylko literaturę „wysokich lotów”. Od czasu do czasu czytaj też coś dla samych słów, dla języka. Nie bądź jak głupole, którzy nigdy tego nie robią. A jeśli uda ci się znaleźć książkę, w której jest i ciekawa historia, i piękny język, traktuj ją jak największy skarb.
– Myślisz, że dużo jest takich książek?
– Więcej, niż przypuszczają snoby i głupole. Znacznie więcej. Może nawet dam ci jedną na spóźniony prezent urodzinowy.
– Nie musisz.
– Wiem, ale może to zrobię. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego.
– Dziękuję.
Bobby wszedł do mieszkania, podgrzał sobie gulasz (pamiętał, żeby potem zakręcić zawór przy butli, a nawet żeby wstawić garnek do zlewozmywaka i zalać wodą), po czym samotnie zjadł kolację przy włączonym telewizorze, czytając „Pierścień wokół Słońca”. Prawie nie słyszał Cheta Huntleya i Davida Brinkleya podających wieczorne wiadomości. Ted miał rację – książka była bardzo ciekawa. Słowa też wydawały się w porządku, chociaż Bobby zdawał sobie sprawę, że w tej dziedzinie nie ma jeszcze zbyt dużego doświadczenia.
Chciałbym kiedyś napisać taką powieść, pomyślał, zamykając książkę i kładąc się na kanapie, by obejrzeć „Sugarfoot”. Ciekawe, czy kiedyś mi się uda.
Kto wie? Przecież KTOŚ musi pisać książki, tak samo jak ktoś musi naprawiać rury albo zmieniać przepalone żarówki w latarniach w parku.
Jakąś godzinę później, kiedy znów był pogrążony w lekturze, wróciła matka. Miała lekko rozmazaną szminkę w kąciku ust, a spod sukienki wystawał jej rąbek halki. W pierwszym odruchu Bobby chciał zwrócić jej na to uwagę, w porę jednak przypomniał sobie, że ona tego nie lubi. Poza tym, jakie to miało znaczenie? Wróciła już przecież do domu, gdzie, jak mawiała, są tylko sami swoi.
Zajrzała do lodówki, żeby sprawdzić, czy znikły resztki gulaszu, upewniła się, czy zawór przy butli jest zakręcony, skontrolowała, czy garnek i talerz są zalane wodą w zlewozmywaku. Następnie przelotnie musnęła wargami skroń Bobby’ego i znikła w łazience, żeby się przebrać. Była zajęta własnymi myślami. Nawet nie zapytała, jak spędził urodziny.
Później pokazał jej kartkę urodzinową, którą dostał od Carol. Obrzuciła ją niewidzącym spojrzeniem, stwierdziła, że jest „urocza”, i oddała, po czym kazała mu zmykać do łazienki, a potem do łóżka. Bobby zastosował się do polecenia, nie wspominając ani słowem o interesującej rozmowie z Tedem. Znajdowała się w takim nastroju, że z pewnością by ją to rozzłościło. Wiedział, że najlepiej będzie, jeśli da jej czas, aby sama wróciła do rzeczywistości i do niego, lecz mimo to ogarnął go smutek. Nieraz tak bardzo jej potrzebował, a ona w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy...
Nie wstając z łóżka, zamknął drzwi, odcinając się od odgłosów jakiegoś starego filmu, i wyłączył światło. Krótko potem, kiedy już zaczynał odpływać w sen, weszła do pokoju, usiadła obok niego na łóżku i powiedziała, że bardzo jej przykro, że była taka nieprzystępna, ale to ze zmęczenia, bo miała dzisiaj bardzo ciężki dzień. Prawdziwy dom wariatów. Przesunęła palcem po jego czole, a potem pocałowała go w nie, tak że aż wstrząsnął nim dreszcz. Usiadł w pościeli i objął ją mocno, w pierwszej chwili zesztywniała, ale potem odwzajemniła uścisk. Pomyślał, że teraz może chyba zaryzykować i opowiedzieć jej o Tedzie. Przynajmniej trochę.
– Kiedy wróciłem z biblioteki, rozmawiałem z panem Brautiganem.
– Z kim?
– Z tym nowym lokatorem z drugiego piętra. Kazał mi mówić do siebie po imieniu.
– Przecież go zupełnie nie znasz!
– Powiedział, że dorosła karta biblioteczna to doskonały prezent dla takiego chłopca jak ja.
Co prawda w rzeczywistości Ted niczego takiego nie powiedział, Bobby jednak wystarczająco dobrze znał swoją mamę, żeby wiedzieć, jak należy z nią rozmawiać.
Odrobinę się uspokoiła.
– Wiesz może, gdzie mieszkał do tej pory?
– W jakimś mało przyjemnym miejscu.
– Hm, to niewiele nam mówi, prawda? – Bobby wciąż ją obejmował. Mógłby tak tulić się do niej godzinami, wdychać zapach szamponu, lakieru do włosów i tytoniu, ona jednak uwolniła się z objęć syna i położyła jego głowę na poduszce. – Jeśli ma być twoim przyjacielem... twoim DOROSŁYM przyjacielem, powinnam chyba poznać go trochę bliżej.
– No wiesz...
– Jeśli nie będzie zastawiał trawnika papierowymi torbami na zakupy, może go bardziej polubię. – Jak na Liz Garfield była to niemal deklaracja przyjaźni. Bobby czuł się całkowicie usatysfakcjonowany. Mimo wszystko dzień zakończył się zupełnie nieźle. – Dobranoc, jubilacie.
– Dobranoc, mamo.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Później – dużo później – wydawało mu się, że słyszy płacz dobiegający z jej sypialni, ale może tylko śnił.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI