Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Serce Bałtyku - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 sierpnia 2025
20,00
2000 pkt
punktów Virtualo

Serce Bałtyku - ebook

W nadmorskim miasteczku o duszę tego miejsca walczy dwoje przewodników. Iwona, uzbrojona w odziedziczony po dziadku megafon i głowę pełną opowieści o syrenach, chce ocalić magię wybrzeża. Jacek, zwolennik twardych faktów i naukowych dowodów, pragnie uporządkować chaos za pomocą weryfikowalnych danych. Ich filozofie są jak ogień i woda, a codzienne starcia to lokalna atrakcja. Gdy ogłoszony zostaje konkurs na oficjalną trasę miasta, a w tle pojawia się groźba budowy gigantycznego hotelu, ich rywalizacja nabiera nowego wymiaru. Zmuszeni do konfrontacji, Iwona i Jacek odkrywają starą tajemnicę, która może połączyć ich zwaśnione światy. Czy dwoje największych wrogów zdoła znaleźć wspólny język, by ocalić to, co kochają? Czy serce Bałtyku bije w rytm legend, czy twardych faktów?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 375 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Słońce, które wzeszło nad Bałtykiem tego czerwcowego poranka, miało w sobie obietnicę lenistwa. Było to jedno z tych słońc, które nie tyle praży, co otula, rozlewając na piasku płynne złoto i czyniąc z każdej drobinki kwarcu miniaturowy diament. Powietrze pachniało solą, sosnowym igliwiem z pobliskiego lasu i odległą, słodkawą nutą gofrów, której nie dało się jeszcze namierzyć, ale która wisiała w powietrzu jak zapowiedź małych, wakacyjnych grzechów.

Na granicy plaży i promenady, tuż przy drewnianym zejściu numer dwanaście, stała Iwona. Gdyby była obrazem, malarz miałby problem z wyborem dominującej palety barw. Miała na sobie lnianą, chabrową sukienkę, która pamiętała już niejedno lato, wydeptane espadryle i wielką, słomkową torbę, z której wystawał róg koca w szkocką kratę i termos z wizerunkiem uśmiechniętego wieloryba. Jej włosy, w kolorze dojrzałej pszenicy, związane były w niedbały kok, z którego wymykały się pojedyncze pasma, łaskocząc jej policzki przy każdym silniejszym podmuchu wiatru. Ale to wszystko było tylko tłem dla jej oczu. Miały barwę morskiej wody w pogodny dzień – mieszankę zieleni, błękitu i szarości, która zmieniała odcień w zależności od padającego światła. I teraz, gdy patrzyła na zbierającą się powoli grupę, oczy te iskrzyły mieszanką nerwowego oczekiwania i autentycznej, niemal dziecięcej radości.

W dłoni ściskała swój atrybut i przekleństwo jednocześnie: stary, biały megafon z pęknięciem na obudowie, zaklejonym srebrną taśmą izolacyjną. Dostała go w spadku po dziadku, starym rybaku, który używał go na kutrze, by przekrzyczeć wiatr i ryk silnika. Dla niego megafon był narzędziem pracy. Dla Iwony stał się symbolem jej kruchej, jednoosobowej działalności gospodarczej o szumnej nazwie „Szepty Bałtyku”. Działał na zasadzie rosyjskiej ruletki – czasem wzmacniał jej głos do potężnego, niemal boskiego tonu, a czasem wydawał z siebie tylko żałosne charczenie, zmuszając ją do improwizacji.

Grupa była niewielka, kameralna, dokładnie taka, jak lubiła. Była rodzina: ojciec, Marek, z miną człowieka, który wolałby być teraz gdziekolwiek indziej, najchętniej na polu golfowym lub przed ekranem komputera z notowaniami giełdowymi. Jego żona, Anna, uśmiechała się z lekką rezygnacją, jakby chciała powiedzieć „dajmy temu szansę, kochanie”. Ale prawdziwym powodem ich obecności był siedmioletni syn, Staś, chłopiec o oczach jak dwa spodki i włosach tak jasnych, że niemal białych. To on, zobaczywszy wczoraj na słupie ogłoszeniowym plakat Iwony – narysowany odręcznie, z wizerunkiem syreny i hasłem „Odkryj prawdziwe tajemnice morza” – uparł się z siłą wodospadu. Obok nich stała para po siedemdziesiątce, pan Tadeusz i pani Zofia, trzymający się za ręce z taką naturalnością, jakby robili to nieprzerwanie od pięćdziesięciu lat. Pani Zofia miała na twarzy wyraz łagodnej ciekawości, a pan Tadeusz, były inżynier, jak się później miało okazać, przyglądał się pęknięciu na megafonie Iwony z profesjonalnym zaniepokojeniem. Skład zamykały dwie studentki w identycznych okularach przeciwsłonecznych, które chichotały i robiły sobie selfie z morzem w tle.

– Dzień dobry, moi drodzy! Witam wszystkich na pokładzie „Szeptów Bałtyku”! – głos Iwony, jeszcze bez wsparcia techniki, był ciepły i dźwięczny. – Nazywam się Iwona i przez najbliższe dwie godziny będę waszym kapitanem, nawigatorem i tłumaczem z języka fal na ludzki. Mam nadzieję, że zostawiliście za sobą pośpiech, logikę i zdrowy rozsądek, bo tam, dokąd idziemy, na niewiele się przydadzą.

Marek, ojciec Stasia, uniósł brew. Studentki zachichotały. Pan Tadeusz skinął głową z aprobatą.

– Zanim ruszymy – kontynuowała Iwona, podnosząc megafon do ust z nabożną miną – dokonamy małego testu. Proszę o uwagę.

Nacisnęła guzik. Z megafonu wydobył się dźwięk przypominający agonię starego odkurzacza. Iwona uderzyła go otwartą dłonią od spodu. Charczenie przeszło w pisk.

– No dalej, dziadku – mruknęła pod nosem. – Nie rób mi tego dzisiaj.

Uderzyła go raz jeszcze, tym razem z czułością. Megafon odpowiedział głośnym, czystym „PUK!”.

– _Halo! Raz, dwa, trzy! Słychać mnie?_ – jej głos, wzmocniony i lekko metaliczny, potoczył się po plaży, płosząc stado mew. Grupa zgodnie skinęła głowami. Staś aż podskoczył z radości. Iwona uśmiechnęła się triumfalnie. – Doskonale. W takim razie proszę za mną. Zaczynamy tam, gdzie piasek jest najbielszy, a wspomnienia najstarsze.

Ruszyli wzdłuż linii brzegowej, oddalając się od gwarnych zejść i parawanów, które zaczynały już kiełkować na piasku jak kolorowe grzyby po deszczu. Iwona szła przodem, tyłem do kierunku marszu, by cały czas mieć kontakt ze swoją małą flotyllą.

– Większość przewodników w tym mieście – zaczęła, a jej wzmocniony głos niósł się nad szumem fal – opowie wam o historii miasta, o datach bitew, o stylach architektonicznych kościołów i o składzie chemicznym solanki w uzdrowisku. To wszystko jest bardzo ważne. To są fakty. To jest szkielet naszej rzeczywistości. Ale ja nie zajmuję się kośćmi. Ja zajmuję się duszą. A dusza tego miejsca, moi drodzy, nie mieszka w cegłach, tylko w opowieściach.

Zatrzymała się przy kępie wysokich traw, które wyrastały z niewielkiej wydmy. Piasek tutaj był inny, drobniejszy, prawie jak mąka.

– Czujecie pod stopami? – zapytała, zsuwając z nóg espadryle i zanurzając stopy w ciepłym piasku. – To jest piasek pamięci. Przez tysiące lat wiatr przynosił tu nie tylko ziarenka kwarcu, ale i szepty. Szepty rybaków wracających z połowu, szepty zakochanych chowających się w wydmach, szepty przemytników, żołnierzy i poetów. Ten piasek słyszał więcej niż najstarsze mury w mieście. Trzeba tylko umieć go słuchać.

Pani Zofia zamknęła oczy i uśmiechnęła się, jakby naprawdę coś usłyszała. Jej mąż, pan Tadeusz, przyglądał się Iwonie z rosnącym szacunkiem. To nie była tylko opowiadaczka bajek. To była pasjonatka.

– A czy ten piasek pamięta dinozaury? – wypalił nagle Staś, podnosząc garść białego pyłu i przesypując go między palcami.

Marek westchnął cicho, z nutą irytacji.

– Stasiu, pani opowiada legendy. Dinozaury to nauka.

– Ależ pamięta! – odparła natychmiast Iwona, kucając przy chłopcu. Jej oczy znalazły się na poziomie jego oczu. – Oczywiście, że pamięta. Pamięta czas, gdy cała ta plaża była dnem wielkiego, ciepłego morza, po którym pływały potwory większe niż nasz port. Pamięta czas, gdy lądolód, gruby na kilometr, zgniatał te skały na pył, z którego teraz budujesz zamki. Każda legenda, Stasiu, ma w sobie ziarenko prawdy. Nawet ta o dinozaurach. A każda nauka, choć twój tata może się ze mną nie zgodzić, zaczyna się od pytania: „A co, jeśli...?”. A to jest najpotężniejsze zaklęcie na świecie.

Spojrzała na Marka z łobuzerskim uśmiechem. Mężczyzna, zbity z tropu, wzruszył tylko ramionami, ale w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia.

Szli dalej. Iwona opowiadała o wydmach, które nazywała śpiącymi olbrzymami, o sosnach, których powykręcane konary są zapisem walki z wiatrem, i o małych, szarych kamykach, które nazywała skamieniałymi łzami żon czekających na powrót mężów z morza. Jej opowieść była płynna, hipnotyzująca. Nie operowała datami, ale emocjami. Nie mówiła o faktach, ale o uczuciach, które za nimi stały.

W pewnym momencie jedna ze studentek zapytała, wskazując na horyzont, gdzie majaczył dźwig budowlany.

– A co tam budują? Jakiś nowy, wielki hotel?

Iwona na ułamek sekundy straciła rezon. Jej uśmiech przygasł, a w oczach pojawił się cień, którego nikt, oprócz może pani Zofii, nie zauważył. To był plac budowy „Globo-Hotel”, szklanego monstrum, które miało wyrosnąć na najpiękniejszym, dzikim odcinku wybrzeża. Był to jej osobisty potwór z głębin, smok, który zagrażał jej królestwu opowieści.

– Tak – odparła po chwili, odzyskując głos. – Budują przyszłość. Ale my na razie zajmujemy się przeszłością. Jest o wiele ciekawsza.

Poprowadziła ich w stronę miejsca, które wybrała na kulminację swojej opowieści. Była to niewielka, zaciszna zatoczka, osłonięta od reszty plaży przez dwa ramiona niskiego klifu, porośniętego dziką różą. Na środku leżał ogromny, sczerniały od wody i słońca pień drzewa, który wyglądał jak grzbiet prehistorycznego gada. To było jej podium, jej scena.

– Proszę, usiądźcie, gdzie komu wygodnie – powiedziała, sama siadając na pniu. Koc w szkocką kratę posłużył za siedzisko dla państwa Tadeusza i Zofii. Rodzina Stasia usiadła na piasku. Studentki, o dziwo, schowały telefony. – Chcę wam teraz opowiedzieć historię. To najstarsza historia, jaką zna ta plaża. Opowiadał mi ją mój dziadek, jemu jego dziadek, a jemu… no cóż, jemu opowiedział ją pewnie sam wiatr. To historia o rybaku, syrenie i o tym, jak powstał pierwszy bursztyn.

Zanim zaczęła, zamknęła na chwilę oczy. W jej głowie, jak echo, odezwał się chrapliwy, ciepły głos dziadka: „Pamiętaj, wnusiu, historia musi mieć smak soli i zapach smoły. Ludzie muszą ją poczuć, a nie tylko usłyszeć”. Wzięła głęboki wdech.

– Dawno, dawno temu, gdy to miasteczko było tylko garstką chat przycupniętych do wydmy, żył tu młody rybak o imieniu Kazimierz. Nie miał nic, prócz małej, połatanej łodzi, sieci, które sam splatał, i serca, które było większe i głębsze niż sam Bałtyk. Każdego ranka, jeszcze przed świtem, wypływał w morze, a jego pieśni, które śpiewał, by dodać sobie otuchy, były jedyną muzyką, jaką znała ta zatoka.

Iwona mówiła cicho, spokojnie, jej głos splatał się z rytmicznym szumem fal.

– Pewnego dnia, podczas sztormu, który zerwałby maszty z największych okrętów, jego łódź została rozbita o skały. Kazimierz myślał, że to już koniec. Ale gdy tonął w lodowatej wodzie, poczuł, że oplatają go czyjeś ramiona. Silne, a jednocześnie delikatne. Gdy otworzył oczy, zobaczył najdziwniejszą i najpiękniejszą istotę, jaką można sobie wyobrazić. Miała oczy w kolorze letniego nieba, włosy jak morskie wodorosty, a od pasa w dół jej ciało pokrywały srebrzyste łuski, kończące się potężnym, rybim ogonem. Była to Amfitryda, jedna z bałtyckich syren.

Staś wstrzymał oddech. Jego ojciec, Marek, oparł łokieć na kolanie i podparł brodę, słuchając z uwagą, której sam by po sobie nie oczekiwał.

– Syrena uratowała mu życie, wyciągając go na brzeg tej właśnie plaży. Od tamtej pory, każdego wieczoru, Kazimierz przychodził w to miejsce, siadał na tym pniu i grał na piszczałce, którą wystrugał z wierzbowej gałęzi. A ona wypływała z głębin, by go słuchać. Nie mogli rozmawiać – on nie znał języka morza, ona mowy ludzi – ale rozumieli się bez słów. Rozmawiali muzyką, spojrzeniami i biciem serc. I tak, jak to w takich historiach bywa, zakochali się w sobie miłością niemożliwą, miłością dwóch światów, które nigdy nie miały się połączyć.

Iwona zrobiła przerwę, pozwalając słowom zawisnąć w powietrzu. Pan Tadeusz dyskretnie wyjął chusteczkę i podał ją żonie, która ocierała kącik oka.

– Kazimierz wiedział, że nie może żyć w morzu, a Amfitryda nie mogła żyć na lądzie. Każde spotkanie było jednocześnie radością i torturą, bo przypominało im o tym, co ich dzieli. Pewnej nocy, podczas pełni księżyca, Kazimierz powiedział: „Nie mogę ci ofiarować bogactw, domów ani ziemi. Mogę ci dać tylko jedno – moje serce i obietnicę, że będę cię kochał aż do ostatniego uderzenia”. A potem pocałował ją, a ich pocałunek smakował słodyczą i solą, nadzieją i rozpaczą. Amfitryda wiedziała, że musi odejść. Wiedziała, że ich miłość nie ma przyszłości i przyniesie im tylko ból. Gdy spojrzała na niego po raz ostatni, z jej pięknych oczu popłynęła jedna, jedyna łza. Ale nie była to zwykła łza. Była ciężka, złocista i ciepła. Gdy wpadła do zimnej, morskiej wody, stwardniała, zamieniając się w kamień, który lśnił wewnętrznym światłem. To było jej pożegnanie, jej dar. To był pierwszy bursztyn.

Iwona zamilkła. Wiatr ucichł, jakby też słuchał. Słychać było tylko odległy krzyk mew i cichy szloch pani Zofii.

– I dlatego – dokończyła Iwona, a jej głos był teraz niemal szeptem – prawdziwego bursztynu nie szuka się w piasku. Nie znajduje się go oczami. Szuka się go sercem. Bo każdy kawałek, który wyrzuci morze, to skamieniała łza, wspomnienie wielkiej, niemożliwej miłości. To kawałek duszy Bałtyku.

Cisza, która zapadła, była gęsta i pełna emocji. Nikt się nie ruszał. Nawet studentki patrzyły na morze z nowym rodzajem zadumy.

Pierwszy ocknął się Staś. Wstał i podszedł do linii wody. Chodził wzdłuż niej, wpatrując się w mokry piasek. Po chwili schylił się i podniósł coś małego i zielonkawego. Podbiegł do Iwony.

– Proszę pani – powiedział, otwierając dłoń. Leżał na niej kawałek gładkiego, oszlifowanego przez fale szkła z butelki. – Czy to też jest syrenia łza?

Iwona wzięła szkiełko do ręki. Było jeszcze ciepłe od słońca. Uśmiechnęła się najcieplej jak umiała.

– To jest łza bardzo, bardzo wesołej syreny – odpowiedziała poważnie. – Płakała ze śmiechu, gdy zobaczyła, jak stado fok próbuje tańczyć na plaży. To bardzo rzadki okaz. Masz wielkie szczęście.

Chłopiec spojrzał na szkiełko z nabożną czcią i schował je do kieszeni jak największy skarb. Marek, jego ojciec, podszedł do Iwony.

– Piękna historia – powiedział cicho, a w jego głosie nie było już ani śladu cynizmu. – Naprawdę piękna. Szkoda, że zaraz postawią tu tego szklanego potwora i nikt nie będzie pamiętał o żadnych syrenach.

Serce Iwony zabiło mocniej. Więc on też wiedział. Wszyscy wiedzieli. To monstrum rzucało cień na całe miasteczko.

– Może właśnie dlatego trzeba o nich opowiadać – odparła, patrząc mu prosto w oczy. – Głośniej niż kiedykolwiek.

Wycieczka dobiegała końca. Wracali tą samą drogą, ale grupa była już inna. Ludzie szli w milczeniu, rozglądając się wokół, jakby widzieli tę plażę po raz pierwszy. Pan Tadeusz rozmawiał z Iwoną o właściwościach rezonansowych jej megafonu. Studentki pytały, czy są inne legendy.

Gdy dotarli z powrotem do zejścia numer dwanaście, Iwona wyłączyła megafon.

– Dziękuję wam za ten wspólny rejs – powiedziała. – Mam nadzieję, że zabierzecie ze sobą nie tylko piasek w butach, ale i odrobinę magii.

Ludzie zaczęli się rozchodzić. Pani Zofia podeszła i uścisnęła jej dłoń. Marek wrzucił do jej słomkowej torby banknot, który był o wiele większy, niż wynosiła cena wycieczki.

– Za najlepszą opowieść, jaką słyszałem od lat – powiedział. – I za lekcję dla mnie.

Gdy została sama, Iwona usiadła na ławce i zajrzała do torby. Pieniądze. Wystarczy na opłacenie zaległego czynszu i na nową baterię do megafonu. Poczuła ulgę, ale zaraz potem ukłucie niepokoju. To była wygrana bitwa, ale wojna dopiero się zaczynała. Wojna z „Globo-Hotelem”. Wojna o duszę tego miejsca. I wojna z nim.

Jak na zawołanie, zobaczyła go w oddali. Szedł w jej kierunku, prowadząc swoją grupę. Jacek. Maszerował równym, pewnym krokiem. Jego turyści, głównie starsi Niemcy, szli za nim w karnym ordynku, wyposażeni w słuchawki i notatniki. Miał na sobie idealnie wyprasowaną koszulę, spodnie w kant i praktyczne sandały trekkingowe. Nawet z tej odległości widziała, że jego postawa wyrażała porządek, dyscyplinę i niezachwianą pewność siebie. Był jej dokładnym przeciwieństwem. Jej antytezą.

Wiedziała, co opowiadał swojej grupie. Nie o syrenach, ale o składzie mineralnym piasku. Nie o miłości, ale o prądach morskich. Nie o duszy, ale o stratygrafii klifu. Mijał właśnie miejsce, gdzie opowiadała swoją legendę. Zatrzymał się na chwilę, podniósł coś z ziemi i pokazał swojej grupie, tłumacząc coś z ożywieniem. Nawet z daleka mogła się domyślić. Pewnie znalazł kawałek plastiku albo inny śmieć i tłumaczył im o zanieczyszczeniu Bałtyku, demaskując przy okazji lokalne „przesądy”.

Poczuła ukłucie irytacji. Podniosła swój megafon i w akcie czystej, nieprzemyślanej złośliwości, nacisnęła guzik. Megafon, jakby czując jej intencje, zadziałał perfekcyjnie, wydając z siebie potężny, przeciągły dźwięk syreny okrętowej.

„BUUUUUUUUUUUUUUUU!”

Grupa Jacka aż podskoczyła. On sam spojrzał w jej kierunku z nietajoną wrogością. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy ponad głowami turystów. W jego spojrzeniu była lodowata nagana. W jej – niepohamowane, triumfalne rozbawienie.

Wyłączyła megafon. Wstała, zarzuciła torbę na ramię i ruszyła w stronę miasta, czując na plecach jego potępiające spojrzenie. Słońce stało już wysoko, a obietnica lenistwa, którą niosło o poranku, rozwiała się bez śladu. Zastąpiła ją inna obietnica. Obietnica walki.

A Iwona, wbrew wszystkiemu, uśmiechnęła się pod nosem. Ta walka zapowiadała się o wiele ciekawiej niż spokojne lato.ROZDZIAŁ 2

Dźwięk uderzył w niego jak fizyczna fala ciśnienia. Potężny, przeciągły, dysonansowy ryk syreny okrętowej, który nie miał absolutnie żadnego prawa istnieć w tym miejscu i o tej porze. Był anomalią. Błędem w systemie. Jacek zamarł w połowie kroku, a jego umysł w ciągu ułamka sekundy przeanalizował i odrzucił wszystkie racjonalne możliwości: nie było w pobliżu żadnego statku o takim tonażu, sygnały mgłowe uruchamiano przy widoczności poniżej mili morskiej, a obecna była doskonała, a alarm tsunami na Bałtyku był statystycznie nieprawdopodobny. Została tylko jedna, irracjonalna, chaotyczna i organicznie denerwująca zmienna: Iwona.

Jego grupa, składająca się z dwunastu niemieckich turystów w wieku emerytalnym, zareagowała z przewidywalnym, acz niepożądanym zaniepokojeniem. Pani Schmidt, była bibliotekarka z Hamburga, upuściła swój notatnik. Herr Müller, emerytowany inżynier z Monachium, którego Jacek w duchu polubił za precyzyjne pytania, zdjął słuchawki i spojrzał na morze z wyrazem najwyższego zdegustowania. Reszta grupy zamruczała coś po niemiecku, a w słowach tych dało się wychwycić uniwersalny ton skargi.

Jacek nie drgnął. Pozwolił, by dźwięk wybrzmiał do końca, obserwując jego wpływ na otoczenie: poderwane do lotu mewy, kilka głów odwracających się na odległych ręcznikach, i wreszcie, tę drobną, chabrową sylwetkę przy zejściu numer dwanaście, która z nonszalancką gracją odwróciła się i ruszyła w stronę miasta. Przez ułamek sekundy ich oczy się spotkały. W jej spojrzeniu, nawet z tej odległości, dostrzegł iskrę czystej, nieskrępowanej satysfakcji. Akt sabotażu. Dziecinny, nieprofesjonalny i, co najgorsze, skuteczny.

Poczuł, jak w jego żołądku zaciska się zimny węzeł irytacji. Było to uczucie doskonale mu znane. Pojawiało się zawsze, gdy porządek był zakłócany przez chaos. A Iwona była chodzącym, mówiącym i, jak się właśnie okazało, wyjącym ucieleśnieniem chaosu.

Podniósł dłoń, uspokajając grupę. Jego ruch był opanowany, ekonomiczny.

– Meine Damen und Herren, bitte keine Sorge – powiedział do mikrofonu przypiętego do kołnierzyka jego koszuli. Jego niemiecki był płynny, z lekkim, akademickim akcentem, który jego klienci cenili niemal tak samo jak treść wykładów. – Das war kein Alarmsignal. Das war lediglich eine Demonstration der lokalen Folklore. Eine… akustische Legende.

Kilka osób uśmiechnęło się pod nosem. Herr Müller prychnął z uznaniem dla suchego żartu. Porządek został przywrócony.

Jacek był przeciwieństwem Iwony nie tylko w filozofii, ale i w estetyce. Miał na sobie błękitną koszulę z krótkim rękawem, wyprasowaną w tak ostry kant, że można by się o nią skaleczyć. Beżowe spodnie z materiału technicznego, z wieloma kieszeniami, w których każda rzecz miała swoje logiczne miejsce. Na nogach nosił sandały trekkingowe – model z poprzedniego sezonu, który kupił po przeczytaniu dwudziestu siedmiu recenzji i porównaniu siedmiu parametrów technicznych, w tym współczynnika ścieralności podeszwy. Jego strój był manifestem: jestem przygotowany, kompetentny i nie zaskoczy mnie ani nagły deszcz, ani gwałtowny spadek indeksu giełdowego.

Jego sprzęt był przedłużeniem tej filozofii. Zamiast rozpadającego się megafonu, używał nowoczesnego, bezprzewodowego systemu audio. Każdy z jego turystów miał na szyi mały odbiornik z dyskretną słuchawką, dzięki czemu głos Jacka docierał do nich czysto i klarownie, bez względu na szum wiatru czy, jak się okazało, ataki dźwiękowe konkurencji. W dłoni trzymał tablet, na którym wyświetlał właśnie mapę geologiczną południowego wybrzeża Bałtyku z okresu plejstocenu. Wszystko było zaplanowane, zarchiwizowane i poddane rygorystycznej kontroli jakości. Jego firma, „Fakty na Fali”, była jednoosobowa, ale w jego umyśle miała strukturę międzynarodowej korporacji z jasno zdefiniowaną misją: dostarczać weryfikowalnych danych w sposób uporządkowany i efektywny.

– Jeśli mogę prosić, wrócimy do tematu – kontynuował, gdy grupa odzyskała spokój. Wskazał tabletem na linię horyzontu. – Jak wspomniałem, obecna linia brzegowa jest zjawiskiem geologicznym stosunkowo młodym. Mówimy tu o procesach, które zaszły w ciągu ostatnich dziesięciu do dwunastu tysięcy lat, po ustąpieniu ostatniego zlodowacenia, zwanego Vistulianem. Siły, które ukształtowały tę plażę, były niewyobrażalnie potężne: nacisk lądolodu o grubości przekraczającej tysiąc metrów, procesy izostatyczne, eustatyczne zmiany poziomu morza…

Mówił z pasją. Była to jednak pasja inna niż ta Iwony. Nie była to gorąca, emocjonalna eksplozja, ale zimny, precyzyjny ogień intelektualnej fascynacji. Jacek kochał fakty. Kochał systemy, klasyfikacje, daty i niezaprzeczalne dowody. W świecie pełnym ludzkich błędów, kłamstw i bolesnych nieporozumień, geologia była jego schronieniem. Skała nie kłamała. Proces sedymentacji nie miał ukrytych motywów. Chronologia warstw była prawdą absolutną, zapisaną w uniwersalnym języku czasu.

Jego grupa chłonęła tę wiedzę. To nie byli przypadkowi turyści, szukający rozrywki. To byli ludzie, dla których wakacje były kolejną okazją do poszerzania horyzontów. Pani Schmidt notowała w swoim notesie terminy „transgresja litorynowa” i „akumulacja eoliczna”. Herr Müller co chwilę zadawał pytania o twardość minerałów w skali Mohsa. Byli w swoim żywiole. A Jacek był ich kapłanem.

Poprowadził ich w stronę tej samej zacisznej zatoczki, w której jeszcze kwadrans temu Iwona snuła opowieść o syrenie. Rozpoznał to miejsce natychmiast. Na piasku wciąż widoczne były ślady stóp jej małej grupy i charakterystyczny, okrągły odcisk jej koca. W powietrzu unosił się jeszcze jakiś niemierzalny, irytujący fantom emocji.

– Proszę, zatrzymajmy się tutaj na chwilę – powiedział, stając przy wielkim, sczerniałym pniu. – To doskonałe miejsce, by omówić jeden z najbardziej znanych, a jednocześnie najbardziej mitologizowanych produktów tego regionu.

Pochylił się i zaczął przesuwać dłonią po mokrym piasku w miejscu, gdzie fale najczęściej wyrzucały morskie skarby. Jego ruchy były metodyczne, jak u archeologa na wykopaliskach. Po chwili jego palce natrafiły na coś twardego. Wyjął to i uniósł pod światło. Był to niewielki, nieregularny kawałek bursztynu, w kolorze ciemnego miodu, z zatopionym w środku pęcherzykiem powietrza sprzed milionów lat.

– Bursztyn bałtycki – zaczął, a w jego głosie pojawiła się nuta niemal ojcowskiej dumy. – A właściwie sukcynit, czyli kopalna żywica drzew iglastych, głównie z rodzaju _Pinus succinifera_, porastających tereny dzisiejszej Skandynawii i Morza Bałtyckiego w okresie eocenu. Mówimy tu o okresie od 56 do 34 milionów lat temu.

Pokazał bursztyn swojej grupie. Herr Müller wyjął z kieszeni lupę jubilerską, by lepiej mu się przyjrzeć.

– Lokalne legendy, często opowiadane w celach komercyjnych – tu Jacek pozwolił sobie na ledwo zauważalne uniesienie kącika ust – przypisują powstanie bursztynu łzom mitycznych stworzeń, takich jak syreny. Jest to oczywiście narracja atrakcyjna emocjonalnie, ale, jak się domyślacie, nie mająca żadnego pokrycia w faktach. Prawdziwa historia jest o wiele bardziej fascynująca.

Przez ułamek sekundy, gdy obracał bursztyn w palcach, a słońce wydobywało z niego wewnętrzny blask, w jego głowie pojawił się nieproszony obraz. Fragment legendy, którą czytał poprzedniego wieczoru. Opowieść o syrenie, która oddała swoje serce rybakowi w postaci złotej łzy. Był to absurdalny, nielogiczny, sentymentalny obraz. A jednak, na moment, pozwolił mu dostrzec w tym kawałku żywicy coś więcej niż tylko polimer węglowodorowy. Zobaczył w nim skondensowany czas, dramat milionów lat, samotność prehistorycznego lasu.

Potrząsnął głową, odganiając tę myśl jak natrętną muchę. To była pułapka. Pułapka chaosu, w którą tak łatwo było wpaść. Wrócił do faktów.

– Żywica, wypływając z uszkodzonych drzew, często więziła w sobie fragmenty otaczającego ją świata: owady, części roślin, pęcherzyki powietrza. Stawała się kapsułą czasu. Następnie, w wyniku procesów fosylizacji, polimeryzacji i utleniania, przekształcała się w to, co znamy jako bursztyn. Potężne rzeki spływające z lądu fennoskandzkiego transportowały te bryłki i osadzały je w delcie na terenie dzisiejszej Zatoki Gdańskiej. To dlatego właśnie ten region jest największym na świecie rezerwuarem sukcynitu. To nie magia. To geologia, hydrologia i czas.

Herr Müller skinął głową z aprobatą.

– Faszinierend. Czysta nauka.

– Genau – potwierdził Jacek. – Dokładnie.

Wstał i rozejrzał się po zatoczce. Jego wzrok padł na horyzont, na ten sam dźwig budowlany, o który pytała studentka z grupy Iwony.

– A propos procesów kształtujących wybrzeże – powiedział, wskazując na budowę. – Obserwujemy właśnie najnowszy, i prawdopodobnie najbardziej inwazyjny, etap tego procesu. Antropopresję.

Podszedł do krawędzi niskiego klifu i wskazał na teren budowy.

– Według dostępnych planów, powstaje tam kompleks hotelowo-rekreacyjny sieci „Globo-Hotel”. Inwestycja obejmuje budynek główny o kubaturze 120 tysięcy metrów sześciennych, dwa baseny, podziemny parking na 300 samochodów oraz molo o długości 150 metrów. Wymaga to oczywiście głębokiej ingerencji w naturalną linię brzegową. Z geologicznego punktu widzenia, interesujące będzie obserwowanie wpływu nowej hydrodynamiki na procesy abrazyjne i akumulacyjne w tej części zatoki w perspektywie następnych pięćdziesięciu lat.

Mówił o tym jak o eksperymencie laboratoryjnym. Chłodno, analitycznie. Nie było w jego głosie ani żalu Iwony, ani ekscytacji Konrada. Był tylko beznamiętny opis obserwowalnego zjawiska. Ale w środku, w tym samym miejscu, gdzie zacisnął się węzeł irytacji po ataku megafonem, czuł coś innego. Czuł sprzeciw. Nie był to jednak sprzeciw emocjonalny. Był to sprzeciw estetyczny i intelektualny. Sprzeciw wobec brutalnego uproszczenia skomplikowanego, eleganckiego systemu, jakim było to wybrzeże. To było jak wstawienie betonowego klocka w środek filigranowej, gotyckiej katedry. Błąd. Dysharmonia. Zgrzyt w idealnej maszynie natury. Ale nigdy by się do tego nie przyznał. Emocje były słabością. Dane były siłą.

Jego wzrok powędrował wzdłuż plaży. Zatrzymał się na tym samym miejscu, które obserwowała Iwona – na starym, opuszczonym pensjonacie „Bryza”, z którego łuszczyła się farba, a w oknach hulał wiatr. Znał jego historię. Znał datę budowy, nazwisko architekta i przyczyny ekonomiczne upadku. Znał też jego właścicieli, a raczej ich syna, Konrada, który teraz, z korporacyjnym uśmiechem i tabletem w dłoni, próbował sprzedać miastu przyszłość w postaci szklanych hoteli, nazywając to „innowacją”. Jacek widział w tym tylko powtórkę z historii. Kolejny cykl boomu i kryzysu, opisany w podręcznikach do ekonomii. Nic nowego. Nic fascynującego.

Wracali powoli w stronę promenady. Jacek kontynuował swój wykład, mówiąc o faunie i florze strefy przybrzeżnej. I wtedy zobaczył to, co z daleka widziała Iwona. Przy krawędzi wydmy, częściowo zasypany piaskiem, leżał kawałek błękitnego plastiku – prawdopodobnie fragment jakiejś zabawki. Jacek zatrzymał się.

– Proszę spojrzeć tutaj – powiedział, wskazując na znalezisko. – To doskonały przykład na tworzenie się nowej warstwy stratygraficznej. Antropocenu.

Kucnął i delikatnie odgarnął piasek, jakby odkrywał cenny artefakt.

– Tworzywa sztuczne, ze względu na swoją trwałość i powszechność, stają się doskonałym znacznikiem geologicznym naszych czasów. Za tysiąc, dziesięć tysięcy lat, archeolodzy przyszłości, analizując profil osadów, będą w stanie precyzyjnie określić naszą epokę właśnie po tej warstwie plastiku. Będzie ona dla nich tym, czym dla nas jest warstwa irydu na granicy kredy i paleogenu, świadcząca o uderzeniu asteroidy. My jesteśmy asteroidą.

Mówił to bez cienia dramatyzmu. Był to dla niego po prostu kolejny, fascynujący fakt. Dowód na to, że nawet największy bałagan da się sklasyfikować i opisać naukowym językiem. Podniósł kawałek plastiku, włożył go do specjalnej kieszeni w spodniach, przeznaczonej na „próbki”, i ruszył dalej.

Wycieczka zakończyła się przy zejściu numer dwanaście, dokładnie tam, gdzie się zaczęła. Jacek wyłączył swój system audio.

– Dziękuję państwu za uwagę. To był ostatni punkt naszego programu „Geologiczna historia wybrzeża Bałtyku”. Mam nadzieję, że dostarczyłem państwu satysfakcjonującej ilości danych.

– Sehr interessant, Herr Jacek! Wirklich! – zapewniła go pani Schmidt.

– Danke schön – podziękował Herr Müller, ściskając mu dłoń. – Konkretnie, na temat i bez zbędnych anegdot. Doskonała robota.

Grupa rozeszła się w poczuciu dobrze zainwestowanego czasu i pieniędzy. Zostawili go samego na tej samej ławce, na której przed chwilą siedziała Iwona. Wyjął z kieszeni dwie rzeczy: kawałek miodowego bursztynu i fragment błękitnego plastiku. Położył je obok siebie na dłoni.

Jeden był dziełem milionów lat powolnych, naturalnych procesów. Skondensowaną historią Ziemi. Był piękny w swojej złożoności i autentyczności. Drugi był dziełem człowieka. Produktem masowej produkcji, symbolem pośpiechu i nietrwałości, który paradoksalnie miał przetrwać tysiąclecia jako śmieć. Jeden był opowieścią. Drugi tylko daną.

Jacek spojrzał na bursztyn. Przez moment pozwolił sobie na luksus nienaukowego myślenia. Wyobraził sobie syrenę. Wyobraził sobie jej łzę. Poczuł absurdalny, sentymentalny żal.

A potem spojrzał na plastik. I poczuł coś o wiele gorszego. Poczuł pustkę.

Schował oba przedmioty do kieszeni. Wstał i spojrzał w stronę miasta. Gdzieś tam była ona, ze swoim pękniętym megafonem i głową pełną historii, które były piękne, potężne i, w jego mniemaniu, całkowicie nieprawdziwe. Zakłócała porządek. Tworzyła chaos. A jednak, to jej świat, świat syrenich łez, wydawał się w tej chwili o wiele bardziej spójny i sensowny niż jego własny świat, w którym najtrwalszym dziedzictwem człowieka miał być kawałek plastiku.

Zacisnął dłonie w pięści. Ta kobieta była problemem. Problemem, który należało rozwiązać. Systematycznie, logicznie i raz na zawsze.ROZDZIAŁ 3

Promenada w południe była żywym, pulsującym organizmem. Była aortą miasteczka, przez którą przepływała gorąca, wakacyjna krew. Powietrze, gęste od jodu i wilgoci, drgało od kakofonii dźwięków: piskliwego śmiechu dzieci goniących gołębie, mechanicznego nawoływania z salonu gier („Wygrana! Wygrana gwarantowana!”), syku oleju z setek smażalni i wszechobecnego, rytmicznego krzyku mew, które brzmiały jak wieczni, niezadowoleni recenzenci. Zapachy mieszały się w jedną, oszałamiającą całość: słodka woń przypalanych gofrów walczyła o prymat z ciężkim, tłustym aromatem smażonej ryby, a wszystko to było podbite chemiczną nutą kremu do opalania i subtelnym, niepokojącym zapachem przegrzanego plastiku z dmuchanych zabawek.

Tłum falował, poruszając się z leniwą, wakacyjną determinacją. Rodziny z dziećmi uzbrojonymi w gigantyczne lody, niemieccy emeryci w jednakowych kapeluszach, roześmiane grupki nastolatków i samotni spacerowicze – wszyscy oni tworzyli ludzką rzekę, która płynęła leniwie między straganami a plażą.

Iwona wpadła w ten nurt jak kolorowa, chabrowa łódka. Szła z energią, która kontrastowała z ogólnym rozleniwieniem. Wciąż czuła w sobie echo sukcesu porannej wycieczki. Banknot od Marka, ojca Stasia, przyjemnie szeleścił w jej słomkowej torbie, obiecując małe zwycięstwo nad stosem rachunków czekających w domu. Jej prowokacja z megafonem, choć dziecinna, sprawiła jej dziką, niemal grzeszną satysfakcję. Widok urażonej miny Jacka był dla niej jak deser po dobrze zjedzonym obiedzie.

Jej celem była „Pod Wydmą”, mała, przytulna kawiarnia pani Krysi, jej nieoficjalna baza, konfesjonał i biuro w jednym. Planowała zamówić największe latte z bitą śmietaną i cynamonem, usiąść przy swoim ulubionym stoliku pod oknem i w spokoju policzyć utarg, delektując się chwilą triumfu.

Z drugiej strony promenady, pod prąd ludzkiej rzeki, nadciągał Jacek. Poruszał się jak lodołamacz, z niewzruszoną precyzją, omijając wózki, rozbiegane dzieci i turystów zatrzymujących się nagle, by zrobić zdjęcie gołębiowi. Jego twarz była pozbawioną emocji maską, ale wewnątrz wciąż wrzało. Irytacja wywołana atakiem dźwiękowym Iwony przeszła w stan zimnej, analitycznej wrogości. A pod tym wszystkim, głęboko ukryte, tliło się to niepokojące uczucie pustki po konfrontacji z kawałkiem plastiku – uczucie, którego nie potrafił nazwać, a tym bardziej zaakceptować.

Jego celem była mała, antykwaryczna księgarnia na końcu promenady, miejsce pachnące starym papierem i spokojem. Potrzebował dawki porządku, ciszy i zweryfikowanych faktów, by zneutralizować chaos, który Iwona wprowadziła w jego dzień.

Nie widzieli się nawzajem. Dzielił ich gęsty, kolorowy tłum. Los, a może po prostu prawa fizyki rządzące ruchem ciał w ograniczonej przestrzeni, miał dla nich inny plan.

Stało się to dokładnie przed straganem z pamiątkami, tym samym, w którym pracowała Zosia. Zosia, oparta o ladę, z miną osoby skazanej na dożywocie wśród plastikowych ciupag i muszelek sklejonych na kształt żółwia, obserwowała świat zza ciemnych okularów. Właśnie w tym momencie, gdy drogi Iwony i Jacka miały się przeciąć, z tłumu wypadł mały chłopiec, ścigając wielką, tęczową piłkę plażową. Piłka, popchnięta silnym podmuchem wiatru od morza, potoczyła się z nieoczekiwaną prędkością, odbiła od nogi jakiegoś turysty i poszybowała w powietrzu.

Iwona, zamyślona o smaku cynamonowego latte, zareagowała instynktownie. Wyciągnęła ręce, by złapać piłkę i uchronić przed nią starszą panią. Jacek, idący tuż za nią, był w trakcie wykonywania precyzyjnego manewru omijającego wózek z bliźniakami. Nagłe zatrzymanie się Iwony było zdarzeniem nieprzewidzianym w jego algorytmie ruchu. Nie miał szans. Wpadł prosto na nią.

Zderzenie nie było mocne, ale wystarczająco gwałtowne, by wytrącić ich z równowagi. Słomkowa torba Iwony zsunęła się z jej ramienia i z głośnym plaśnięciem wylądowała na chodniku. Jej zawartość – koc, termos, portmonetka, klucze i świeżo zarobione banknoty – rozsypała się w malowniczym nieładzie. Piłka plażowa, zignorowana przez oboje, potoczyła się dalej i wpadła w objęcia swojego małego właściciela.

– O, do licha! – syknęła Iwona, tracąc równowagę i lądując na kolanach pośród swojego dobytku.

– Proszę uważać, jak pani chodzi! – głos Jacka, tuż nad jej uchem, był zimny jak stal. Nie było w nim troski, tylko czysta, skondensowana irytacja. – Promenada to ciąg komunikacyjny, a nie boisko sportowe.

Iwona podniosła głowę. Stał nad nią, wysoki i niewzruszony, patrząc na nią z góry z miną entomologa przyglądającego się szczególnie chaotycznemu insektowi. To było zbyt wiele. Resztki dobrego humoru wyparowały w jednej chwili.

– Ja mam uważać? – odparła, a jej głos drżał z oburzenia. Podniosła z ziemi banknot stuzłotowy od Marka i wetknęła go z powrotem do portmonetki. – To pan wpadł na mnie jak taran! Niektórzy ludzie, wie pan, reagują na otaczający ich świat! To się nazywa instynkt! Ale pan pewnie musiałby najpierw sprawdzić definicję w słowniku!

Jacek nawet nie drgnął, by jej pomóc. Zamiast tego skrzyżował ramiona na piersi.

– Instynkt to domena zwierząt, proszę pani. Ludzi cywilizowanych cechuje przewidywanie i planowanie. A pani, jak widzę, planowała co najwyżej wywołać publiczne zgorszenie, używając sprzętu nagłaśniającego w sposób niezgodny z jego przeznaczeniem i normami współżycia społecznego.

Wiedziała. Oczywiście, że wiedział. Trafił w czuły punkt. Jej mały, dziecinny akt zemsty.

– A pan, jak widzę, zaplanował zanudzenie na śmierć dwunastu Bogu ducha winnych niemieckich emerytów – odcięła się, wstając i otrzepując sukienkę z piasku. Zaczęła gorączkowo zbierać swoje rzeczy, czując na sobie ciekawskie spojrzenia przechodniów. Zosia na straganie uniosła okulary na czoło, nie chcąc przegapić ani sekundy przedstawienia. – Widziałam ich miny. Wyglądali, jakby pan im odczytywał skład chemiczny betonu.

– Przynajmniej dostarczam im zweryfikowanych informacji, a nie wyssanych z palca historyjek o płaczących potworach morskich – jego głos był cichy, ale każde słowo było jak mała, ostra igła. – Nazywam się przewodnikiem historycznym. Kluczowe słowo: „historycznym”. Moim obowiązkiem jest rzetelność. A pani? Czym pani jest? Bajarką? Sprzedawczynią sentymentalnych kłamstw?

To zabolało. Zabolało o wiele bardziej niż oskarżenie o hałasowanie. Uderzył w samo serce tego, co robiła, w jej pasję, w dziedzictwo dziadka.

– To nie są kłamstwa! – wyprostowała się, zapominając o reszcie swoich rzeczy. Jej chabrowe oczy pociemniały z gniewu. – To są legendy! Opowieści! Pan operuje na faktach, a ja na metaforach! Pan mówi ludziom, _co_ się wydarzyło, a ja próbuję im pokazać, _co czuli_ ludzie, którym się to przydarzyło! Czy pan naprawdę nie widzi różnicy?!

– Owszem, widzę. Różnica jest fundamentalna – odparł Jacek, nie spuszczając z niej wzroku. – Ja szanuję swoich klientów na tyle, by mówić im prawdę. Pani traktuje ich jak dzieci, którym trzeba opowiedzieć bajkę na dobranoc, żeby się nie bały ciemności. To jest nieuczciwe. To jest intelektualne lenistwo.

– Leniwstwo?! – niemal krzyknęła. – Pan nazywa lenistwem próbę dotarcia do duszy tego miejsca? Pan chodzi po tej plaży i widzi tylko procesy sedymentacyjne! Ja widzę historie miłosne, tragedie i marzenia! Pan patrzy na stary dom i widzi datę budowy i styl architektoniczny! Ja widzę pokolenia, które się w nim rodziły i umierały! Pański świat jest płaski, panie Jacek! Płaski, nudny i pozbawiony kolorów!

– Mój świat jest prawdziwy – odparł spokojnie. – A prawda ma swoją własną, surową urodę. Nie potrzebuje ozdobników z brokatu i tęczy. A co do duszy tego miejsca... Jak pani zamierza obronić tę „duszę” przed buldożerami „Globo-Hotel”? Opowie panu prezesowi legendę o syrenie? Myśli pani, że go to wzruszy?

To był cios poniżej pasa. Wiedział, jak bardzo ją to boli. Wiedział, że to jej największy lęk.

– A pan co zrobi? – syknęła. – Pokaże mu pan wykres zasolenia Bałtyku? Myśli pan, że on się przejmie twardością minerałów w skali Mohsa? Oni rozumieją tylko język pieniędzy! A jedyne, co mamy, jedyne, co odróżnia to miejsce od setek innych nadmorskich kurortów, to właśnie te historie! To nasza unikalna wartość!

– Mylisz się – powiedział, po raz pierwszy używając formy „ty”. Dźwięczało to w jego ustach dziwnie, zbyt intymnie jak na publiczną kłótnię. – Unikalną wartością jest weryfikowalne dziedzictwo historyczne i przyrodnicze. Ale żeby je obronić, trzeba przedstawić je w sposób profesjonalny. Trzeba mieć dane, ekspertyzy, argumenty. Trzeba przygotować prezentację, która pokaże im, że zniszczenie tego miejsca to nie tylko sentymentalna, ale i ekonomiczna strata. Trzeba rozmawiać ich językiem. A pani, ze swoim pękniętym megafonem i opowieściami o płaczących rybach, jest pani dla nich co najwyżej zabawną, lokalną ciekawostką. Słabym punktem.

Każde słowo było precyzyjnie wymierzone. Poczuła, jak do oczu napływają jej łzy złości i bezsilności. Nienawidziła go. Nienawidziła go za jego spokój, za jego logikę, za to, że w jego okrutnych słowach, gdzieś głęboko, tkwiło ziarno prawdy, którego nie chciała przyjąć do wiadomości. I najbardziej nienawidziła go za to, że ją przejrzał.

– Ogłosili konkurs – rzuciła cicho, jakby rzucała ostatnią kartę. – Na oficjalną trasę miasta.

Jacek skinął głową. Żadnego zaskoczenia.

– Wiem. Byłem w urzędzie dziś rano. Złożyłem już wniosek. Mój projekt nazywa się „Dziedzictwo Faktów. Mierzalna Wartość Przeszłości”.

– Ja też złożyłam wniosek – odparła, podnosząc z ziemi termos z wielorybem. – „Szepty Bałtyku. Historia, którą można poczuć”.

Spojrzeli na siebie. To już nie była sprzeczka. To było wypowiedzenie wojny.

– Niech wygra lepsza historia – powiedziała Iwona, a jej głos był już opanowany, zimny.

Jacek pozwolił sobie na cień uśmiechu. Był to uśmiech pozbawiony ciepła, uśmiech chirurga przed skomplikowaną operacją.

– Historia jest tylko jedna. Wygra ta prawdziwa. A pani, radzę naładować baterie w tym swoim urządzeniu. Albo jeszcze lepiej, zainwestować w coś, co powstało w tym stuleciu. Profesjonalizm to podstawa.

Odwrócił się i odszedł, nie oglądając się za siebie. Ruszył w stronę swojej księgarni, zostawiając ją na środku promenady z resztkami rozsypanych rzeczy i sercem walącym jak młot.

Stała tak przez chwilę, czując na sobie spojrzenia gapiów. Zosia na straganie gwizdnęła cicho z podziwem. Iwona poczuła, jak jej policzki płoną. Szybko pozbierała resztę swojego dobytku i wepchnęła go do torby. Zapomniała o kawie, o liczeniu pieniędzy, o chwili triumfu. Został tylko gniew i paląca, upokarzająca determinacja.

„Profesjonalizm to podstawa” – zadrwiła w myślach, idąc szybkim krokiem w przeciwnym kierunku. – „Zobaczymy, panie historyku. Zobaczymy, czyja opowieść poruszy to miasto. Zobaczymy, co jest więcej warte – pańskie nudne fakty czy moja dusza.”

Z daleka, z okna swojej kawiarni, całą scenę obserwowała pani Krysia. Wycierała akurat szklankę, a na jej twarzy błąkał się ledwo zauważalny, mądry uśmiech.

– Zaczęło się – mruknęła do siebie, patrząc, jak dwie oddalające się od siebie sylwetki znikają w pulsującym, wakacyjnym tłumie. – Oj, będzie się działo.ROZDZIAŁ 4

Klucz w zamku przekręcił się z oporem, z metalicznym zgrzytem, jakby mechanizm również był zmęczony i zniechęcony. Drzwi otworzyły się, wpuszczając Iwonę do środka i zamykając za nią świat promenady – świat gapiów, hałasu i, co najgorsze, świat Jacka. Zatrzasnęła je za sobą z siłą, która sprawiła, że podskoczyły muszelki nawleczone na sznurek i wiszące na klamce. Przez chwilę stała w półmroku korytarza, oparta plecami o chłodne drewno, z zamkniętymi oczami. Oddychała głęboko, próbując uspokoić serce, które wciąż waliło w piersi rytmem bojowego bębna.

Jej mieszkanie, niewielkie poddasze w stuletniej kamienicy o dwa kroki od portu, było jej królestwem, fortecą i archiwum jednocześnie. Zapach, który ją otoczył, był unikalną mieszanką kurzu z książek, terpentyny z czasów, o których starała się nie myśleć, i słonej, morskiej wilgoci, która wciskała się tu każdą szparą. Światło, wpadające przez dwa okna dachowe, było miękkie i rozproszone, rzucając długie cienie i nadając każdemu przedmiotowi aurę tajemniczości.

To nie było mieszkanie, które można by znaleźć w katalogu Ikei. Było antytezą uporządkowanego minimalizmu Jacka. Tutaj każdy przedmiot miał swoją historię i wydawał się prowadzić cichą, wewnętrzną egzystencję. Na ścianach, zamiast modnych grafik, wisiały stare mapy nawigacyjne Bałtyku, pożółkłe i poplamione w miejscach, gdzie dziadek rozlał kiedyś kawę. Obok nich wisiała prawdziwa, ciężka sieć rybacka, pełna zaplątanych w nią zasuszonych wodorostów i małych muszelek. Na parapecie stała cała armia bursztynów – od mlecznobiałych, przez miodowe, aż po niemal czarne – każdy znaleziony osobiście, każdy będący pamiątką konkretnego spaceru, konkretnej myśli.

Przeszła do głównego pokoju, który był jednocześnie jej salonem, sypialnią i pracownią. Zsunęła z ramienia ciężką, słomkową torbę i rzuciła ją na jedyny nowoczesny mebel w pomieszczeniu – turkusową kanapę, która uginała się pod stosem książek, szkicowników i wełnianych koców. Wciąż czuła na policzkach wypieki gniewu i upokorzenia. Słowa Jacka, precyzyjne i okrutne jak narzędzia chirurga, odbijały się echem w jej głowie.

„Intelektualne lenistwo.”

„Sprzedawczyni sentymentalnych kłamstw.”

„Słaby punkt.”

Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Z tej wysokości widziała mozaikę czerwonych dachówek, labirynt wąskich uliczek i fragment portu, gdzie kołysały się leniwie kutry rybackie. Widok, który zwykle ją uspokajał, teraz tylko potęgował jej frustrację. To było jej miasto. Jej historie. Jak on śmiał? Jak śmiał przychodzić tu ze swoim podręcznikiem do geologii i odzierać to miejsce z całej jego magii, z całej duszy, a potem oskarżać ją o nieprofesjonalizm?

Odeszła od okna i jej wzrok padł na niewielki, dębowy stół, który służył jej za biurko. I wtedy cała złość, cały bojowy zapał, ulotnił się, zastąpiony przez dobrze znany, tępy ból w żołądku. Na stole, przywalony kamieniem w kształcie serca, leżał wróg o wiele groźniejszy niż Jacek. Stos rachunków.

Były tam wszystkie. Koperty z czerwonymi stemplami, które krzyczały „OSTATECZNE WEZWANIE DO ZAPŁATY”. Rachunek za prąd, który groził odcięciem zasilania. Czynsz za mieszkanie, spóźniony o dwa tygodnie. I najgorszy ze wszystkich – pismo z urzędu skarbowego dotyczące niezapłaconych składek ZUS za jej jednoosobową firmę, napisane językiem tak beznamiętnym i ostatecznym, że mroziło krew w żyłach.

Z westchnieniem usiadła przy stole. Wysypała na jego blat zawartość portmonetki – garść monet, kilka mniejszych banknotów i ten jeden, stuzłotowy, od Marka. Triumf, który czuła jeszcze godzinę temu, teraz wydawał się gorzki i żałosny. Zaczęła liczyć. Dwieście czterdzieści złotych. Dwieście czterdzieści złotych radości, wzruszenia i autentycznego połączenia z drugim człowiekiem. I ponad dwa tysiące złotych długu, który patrzył na nią z pożółkłego papieru.

Matematyka była bezlitosna. Była bardziej nieugięta niż logika Jacka. Dwieście czterdzieści złotych nie zamieni się magicznie w dwa tysiące, bez względu na to, jak piękną historię by o tym opowiedziała.

Poczuła, jak ogarnia ją fala zwątpienia. Może Jacek miał rację? Może była tylko dzieckiem, które bawiło się w opowiadanie bajek, ignorując brutalną, dorosłą rzeczywistość, w której światem rządziły liczby, terminy i regulacje prawne? Jej historie mogły poruszyć serca turystów, ale nie mogły poruszyć serca urzędnika w ZUS-ie. Jej metafory mogły budować mosty między ludźmi, ale nie mogły zapłacić za prąd.

Wstała i zaczęła krążyć po pokoju, jak zwierzę w klatce. Klatce zbudowanej z jej własnych marzeń i długów.

„Profesjonalizm to podstawa” – zadrwił w jej głowie jego głos.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij