Serce - ebook
Serce - ebook
Siedemnastego października 1886 roku, w pierwszy dzień roku szkolnego we Włoszech, ukazała się powieść Amicisa Cuore – Serce (wyd. pol. 1887), która natychmiast odniosła sukces. W ciągu kilku następnych miesięcy wydawano ją wielokrotnie, przetłumaczono na wiele języków. Książka, arcydzieło literackie, weszła na stałe do kanonu literatury dla dzieci i młodzieży na całym świecie.
W czasach, gdy dobroć jest pojęciem niemodnym, telewizja zastępuje więzi rodzinne, a szkoła nie zawsze przekazuje dobre wzorce, warto zrobić wycieczkę w przeszłość, kiedy miłość, przyjaźń i odwaga znaczyły tyle, ile powinny.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-14381-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W cztery lata później, i będąc już w gimnazjum, syn odczytał rękopis i dodał do niego to i owo, w świeżej mając pamięci ludzi i zdarzenia. A teraz czytajcie, chłopcy, tę książkę. Mam nadzieję, że zajmie was ona i ku dobremu pobudzi.Pierwszy dzień szkoły
17, poniedziałek
Dzisiaj pierwszy dzień szkoły.
Jak sen przeleciały te trzy miesiące wakacji na wsi!
Mama poprowadziła mnie zaraz rano do Sekcji Baretti, żeby mnie zapisać do trzeciej elementarnej. Szedłem dosyć niechętnie i myślałem o wsi. A ulice aż się roiły od chłopców. Obie księgarnie po drodze pełne były ojców i matek kupujących tornistry, papier, książki, kajety, a przed szkołą taki był ścisk, że i pedel, i strażnik miejski musieli pilnować miejsca, żeby się ludzie nie podusili. Wtem we drzwiach ktoś mię trącił w ramię. Był to mój pierwszy nauczyciel z drugiej wyższego oddziału, zawsze wesół, śmiejący się, ze swoją rudą, nastroszoną czupryną.
– No, Henryku! – rzekł. – Rozłączamy się tedy na zawsze!
Wiedziałem dobrze, że się rozłączymy, a przecież słowa te były mi bardzo przykre.
Weszliśmy z trudem. Panie, panowie, kobiety z ludu, robotnicy, służący, zakonnice – wszyscy prowadzą chłopców jedną ręką, a w drugiej trzymają książeczki z promocjami, zapełniając sienie, schody takim gwarem, że to zupełnie jakby się do teatru szło.
Ucieszyłem się, zobaczywszy znowu tę wielką salę parterową z sześcioma drzwiami wiodącymi do sześciu klas, którą przebiegałem codziennie prawie przez trzy lata z rzędu. I tu był ścisk. Jedne nauczycielki wchodziły, drugie wychodziły.
Moja dawna nauczycielka z wyższego oddziału pierwszej skinęła mi głową, stając we drzwiach swej klasy i rzekła:
– Idziesz więc, Henryku, na wyższe piętro w tym roku. Nie zobaczę cię już przebiegającego tutaj. – I smutnie spojrzała na mnie.
Wtem zobaczyłem dyrektora. Otoczony był ze wszystkich stron tłumem zafrasowanych kobiet, dla których synów zabrakło już miejsca; a broda jego wydała mi się bardziej szpakowata niż zeszłego roku. Widziałem też niemało dawnych kolegów, którzy przez wakacje porośli, pogrubieli jakoś.
Na dole, gdzie się już odbywały egzaminy wstępne, była cała czereda małych bębnów, które nie chciały do klasy iść, kłóciły się i niektóre uciekały z ławek, zaś inne, widząc, że już rodzice odchodzą, zaczynały głośno płakać, krzyczeć, tak że się matki musiały wracać, żeby je uspokoić albo zabrać ze sobą, a nauczycielki były w desperacji.
Mój mały braciszek dostał się do klasy panny Delcati, a ja po szedłem na pierwsze piętro, do oddziału nauczyciela Perboni. O dziesiątej byliśmy już wszyscy w klasie. Pięćdziesięciu czterech chłopaków, jak obszył. Ale wśród nich znalazło się ledwo piętnastu czy szesnastu dawnych moich kolegów z drugiej; pomiędzy nimi Derossi, ten, który zawsze był prymusem.
Taka mała, taka smutna wydała mi się szkoła, kiedym pomyślał o łąkach, o lasach, o górach, w których przepędziłem lato! A i o nauczycielu z drugiej klasy też sobie myślałem; taki był zawsze dobry, tak się śmiał z nami, taki nieduży był, że się zdawał naszym towarzyszem, i bardzo mi było żal, że już nie zobaczę jego rudej, zjeżonej czupryny. Nasz teraźniejszy nauczyciel jest wysoki, nie nosi brody, ale ma za to długie, siwe włosy i prostą zmarszczkę na czole. Ma głos gruby i tak bystro patrzy, jakby nas wszystkich na wylot chciał przejrzeć. Nigdy się też nie śmieje.
Tak tedy powiedziałem sobie: Oto pierwszy dzień szkoły. Jeszcze dziewięć miesięcy. Ile pracy! Ile egzaminów miesięcznych! Ile trudów!
Tak się złożyło, że przy wyjściu spotkałem matkę i pobiegłem ucałować jej ręce. Rzekła mi: – Odwagi, Henryku! Będziemy się razem uczyli. – Więc wróciłem wesół do domu. Ale nie mam już mego dawnego nauczyciela, co się tak mile uśmiechał, a szkoła nie wydaje mi się tak piękna jak pierwej.
------------------------------------------------------------------------
1 Sekcja Baretti – nazwa szkoły.Nasz nauczyciel
18, wtorek
Chociaż nie mogę powiedzieć, bo i nowy nauczyciel podobał mi się po dzisiejszym ranku. Podczas wejścia, kiedy już siedział na swoim miejscu, zatrzymywali się przed drzwiami klasy dawni jego uczniowie z ubiegłego roku, aby go pozdrowić. Zatrzymywali się, przechodząc, i pozdrawiali go:
– Dzień dobry, panie nauczycielu! Dzień dobry, panie Perboni!
Niektórzy wchodzili, podawali mu rękę i schylali głowy. Znać było, że go lubią i chcieliby do niego powrócić.
Odpowiadał: „Dzień dobry!” – ściskał wyciągające się ku niemu ręce, ale na nikogo nie patrzał i wszystkie powitania przyjmował jakby obojętnie, z tą swoją prostopadłą zmarszczką na czole, obrócony do okna i patrzący na dach domu naprzeciwko. Zamiast się cieszyć pozdrowieniami tymi, znać było, że cierpi i że mu jest smutno.
Kiedy przeszli, obrócił się do klasy i patrzał na nas, przejmując wzrokiem jednego po drugim i jak gdyby oczekując czegoś. Wreszcie zaczął dyktować, chodząc pomiędzy ławkami, a zobaczywszy chłopca, który miał twarz całą czerwoną od jakichś wyrzutów, przestał dyktować, wziął twarz jego w obie ręce i położył mu rękę na czole, żeby zobaczyć, czy ma głowę gorącą.
Tymczasem jeden z uczniów zaczął się śmiać w ławce za nim, robić miny i błaznować. Nauczyciel odwrócił się nagle. Chłopak siadł natychmiast, spuścił głowę i czekał na karę. Ale nauczyciel położył mu rękę na głowie i rzekł: – Nie czyń tego nadal. – Ani słowa więcej, po czym powrócił do stolika swego i kończył dyktować.
Skończywszy dyktować, patrzył przez chwilę w milczeniu, a potem tak przemówił z wolna swoim grubym, ale dobrym głosem:
– Słuchajcie. Cały rok szkolny mamy spędzić ze sobą. Starajmy się spędzić go w pokoju. Uczcie się i bądźcie dobrzy. Nie mam rodziny. Moją rodziną jesteście wy. Jeszcze zeszłego roku miałem matkę. Umarła mi. Zostałem sam. Was tylko mam teraz na świecie. Wy jesteście moją troską i moją pociechą. Wy będziecie dziećmi moimi. Dobra waszego chcę i wy chciejcie, żeby mi było z wami dobrze. Bolałoby mnie, gdybym któregoś z was ukarać musiał. Pokażcie, że macie serce. Szkoła nasza będzie mi domem rodzinnym, a wy będziecie moją chlubą i moją radością.
Nie żądam od was obietnicy, słowa. Wiem, że w swych sercach jużeście je dali. I dziękuję wam.
A wtem wszedł pedel, żeby na „finis” dzwonić. Wyszliśmy z ławek cicho jak w kościele, a ten chłopiec, co się prześmiewał, podszedł do nauczyciela i rzekł drżącym głosem:
– Panie nauczycielu! Niech mi pan przebaczy. Nauczyciel pocałował go w czoło i rzekł:
– Idź w spokoju, mój synu.
------------------------------------------------------------------------
2 Finis (łac.) – koniec; tu: koniec lekcji.Wypadek
21, piątek
Rok się zaczął nieszczęśliwie. Właśnie powtarzałem ojcu słowa nauczyciela, idąc do szkoły dziś rano, kiedyśmy zobaczyli na ulicy tłum ludzi, którzy się cisnęli do drzwi naszej sekcji. Więc ojciec zaraz rzekł:
– Wypadek jakiś. Źle się rok zaczyna…
Przepchnęliśmy się z trudem. Wielka sala pełna była rodziców i chłopców, których nauczyciele żadnym sposobem nie mogli w klasach utrzymać, a wszyscy zwróceni byli do kancelarii dyrektora i słychać było głosy: „Biedny chłopiec! Biedny Robetti!”. A ponad głowami, w głębi zapchanej ludźmi sali, widać było kask gwardzisty i łysą czaszkę dyrektora. Potem przyszedł pan w cylindrze, a ludzie mówili: „Doktor! Doktor!”.
Mój ojciec zapytał jednego z nauczycieli:
– Co się stało?
– Koło przeszło chłopcu przez nogę – odpowiedział nauczyciel.
– Nogę ma złamaną – rzekł inny.
Chłopiec jest uczniem z drugiej klasy. Idąc do szkoły i widząc, jak się malec jeden ze wstępnej matce wyrwał i na ulicy padł tuż, tuż przed nadjeżdżającym omnibusem, rzucił się do tego wstępniaka, porwał go z ziemi i na bezpiecznym miejscu postawił. Sam jednak nie zdążył cofnąć wyciągniętej nogi – i zgruchotało mu ją koło omnibusu. To syn kapitana artylerii.
Kiedy tak ludzie mówili, wpadła do sali jakaś pani, jak szalona rozpychając tłum przed sobą. To była matka Robettiego, po którą posłano. A wtem podbiegła ku niej druga pani i łkając głośno, zarzuciła jej ręce na szyję. To była matka ocalonego wstępniaka. Obie wpadły do pokoju dyrektora, skąd dał się słyszeć rozpaczliwy okrzyk:
– O mój Julek! O dziecko moje!
Tymczasem zatrzymał się przed drzwiami szkoły zamknięty powóz, a po chwili ukazał się dyrektor, niosąc na ręku biednego chłopca, który miał głowę zwieszoną przez ramię, twarz zupełnie białą i zamknięte oczy. Natychmiast uciszyli się wszyscy; słychać było tylko głośne łkania matki. Wtedy dyrektor zatrzymał się na chwilę, pobladł i uniósł chłopca w obu rękach, aby go pokazać tłumowi. O, wtedy nauczyciele, nauczycielki, rodzice, dzieci – wszyscy razem zaszemrali wzruszonym głosem: „Dzielny Robetti! Dzielny, biedny chłopczyna!” – i posyłali mu pocałunki od ust, a ci, co byli bliżej, całowali jego zwieszone bezwładnie ręce. Ale on otworzył oczy i rzekł:
– A mój tornister?
A matka ocalonego malca pokazała mu tornister i rzekła:
– Niosę ci go, aniele drogi, niosę…
I poszli; matka Robettiego miała twarz obu rękami zakrytą. Poszli, ułożyli chłopca w powozie, powóz ruszył. A my weszliśmy do szkoły w milczeniu.Mały Kalabryjczyk
22, sobota
Wczoraj wieczór, kiedy nauczyciel mówił z nami o biednym Robettim, który długo, długo będzie musiał chodzić o kulach, wszedł dyrektor z nowo zapisanym uczniem. Ten miał twarz bardzo ciemną, włosy czarne i duże czarne oczy, nad którymi gęste brwi prawie że się łączyły na czole. Chłopiec był zresztą cały ciemno ubrany i przepasany czarnym skórzanym pasem.
Szepnąwszy parę słów nauczycielowi, dyrektor wyszedł, zostawiając przy nim chłopca, który patrzył na nas swymi czarnymi oczyma jakby wystraszony. Wtedy nauczyciel wziął go za rękę i rzekł:
– Cieszcie się, dzieci! Wchodzi oto dziś do szkoły mały Włoch, urodzony w Reggio w Kalabrii, więcej niż pięćset mil od nas dalekiej. Rodzinna jego ziemia jest ziemią pełną chwały, która dała Włochom wielu sławnych ludzi, wielu tęgich pracowników i dzielnych żołnierzy. A jest to jedna z ziem najpiękniejszych naszej ojczyzny; dziedzina wielkich lasów i wielkich gór, zamieszkana przez lud pełen zdolności i odwagi.
Bądźcież mu przyjaźni a życzliwi, żeby się nie czuł oddalony od swych miejsc rodzinnych. Pokażcie mu, że mały Włoch, gdziekolwiek by wszedł do włoskiej szkoły, wszędzie znajdzie braci.
To rzekłszy, powstał i naznaczył na wielkiej mapie ściennej ten punkt, gdzie jest Reggio i Kalabria. Po czym zawołał głośno:
– Ernest Derossi!
Właśnie ten, co to zawsze nagrody pierwsze bierze. Derossi podniósł się.
– Pójdź, chłopcze! – rzekł nauczyciel.
Derossi wyszedł z ławki, zbliżył się do stołu i stanął wprost Kalabryjczyka.
– Jako prymus – powiedział nauczyciel – uściskaj w imieniu całej klasy nowego kolegę. Uściskaj syna Kalabrii, ty, dziecko Piemontu.
Derossi uściskał Kalabryjczyka serdecznie i swoim dźwięcznym głosem rzekł:
– Witaj nam, kolego!
Na co Kalabryjczyk z impetem ucałował go w oba policzki, a reszta zaczęła bić brawo.
– Cicho tam! – zawołał nauczyciel. – W szkole nie daje się oklasków!
Ale znać było po nim, że z nas kontent. A i Kalabryjczyk był kontent.
Zaraz mu też nauczyciel wyznaczył miejsce i sam go odprowadził na nie, po czym rzekł:
– Pamiętajcie, com wam powiedział! Bo to jest wielka rzecz! Bo o to, żeby chłopiec z Kalabrii czuł się w Turynie jak w domu, a chłopiec z Turynu czuł się jak w domu w Kalabrii – kraj nasz ojczysty lat pięćdziesiąt walczył, a więcej niż trzydzieści tysięcy Włochów oddało życie za to! Szanujcie się więc i kochajcie wzajem; a gdyby który z was obraził tego towarzysza za to, że nie w naszej prowincji się rodził, stałby się niegodny – słyszycie? – niegodny podnieść oczu na trójkolorowy sztandar naszej jedności włoskiej.
Zaledwie też Kalabryjczyk usiadł, kiedy co bliżsi obdarowali go stalówkami i pieczątkami, a jeden z ostatniej ławki przysłał mu oślą pocztą prawdziwą szwedzką markę.
------------------------------------------------------------------------
3 Kalabria – najbardziej na południe wysunięta część Półwyspu Apenińskiego.
4 …więcej niż trzydzieści tysięcy Włochów oddało życie za to – w połowie XIX w. Włochy były rozbite na szereg drobnych państewek, a północna część kraju znajdowała się pod zaborem austriackim. Budzące się poczucie narodowe ogarnęło wielu Włochów, którzy coraz powszechniej dążyli do zjednoczenia swego kraju w jedno państwo.
Już w okresie Wiosny Ludów, w latach 1848–1849, rewolucjoniści włoscy – prowadząc walki przeciwko absolutystycznym władcom i austriackim okupantom – jednocześnie rzucili hasło walki o zjednoczenie całego kraju.
Rewolucja 1848 r. skończyła się jednak porażką, a sprawa zjednoczenia odeszła w przyszłość.
Dokonało się ono inną drogą i odbywało etapami.
Spośród państewek włoskich Królestwo Sardynii (obejmujące obok Sardynii także Piemont ze stolicą w Turynie) było najbardziej rozwinięte gospodarczo. Cavour, długoletni premier rządu tego królestwa, drogą ustępstw i dyplomatycznych rozgrywek dążył do stworzenia zjednoczonego państwa włoskiego z królem Sardynii na czele.
W 1859 r. wybuchła wojna z Austrią, w której wojska sardyńskie w przymierzu z Francją zdobyły Lombardię. Na wieść o wojnie z Austrią wybuchły powstania w Parmie, Modenie, Toskanii i Romanii (środkowe Włochy), w których obalono rządy absolutystyczne. Kraje te w 1860 r. weszły w skład Królestwa Sardynii.
W tym samym roku wybuchło powstanie ludowe na Sycylii przeciw rządom Burbonów (Sycylia i południowa część Włoch tworzyły tak zwane Królestwo Obojga Sycylii ze stolicą w Neapolu). Na pomoc powstałym chłopom ruszył na czele tysiąca ochotników Garibaldi – bohater ludowy i rewolucjonista. Przybycie „tysiąca czerwonych koszul” (nazwa pochodzi od koloru koszul robotników) wywołało powszechny zryw rewolucyjny. Garibaldi zajął Sycylię, a później całe południowe Włochy. Wyzwolony przez rewolucję kraj został poddany władzy króla Sardynii Wiktora Emanuela II, którego w 1861 r. ogłoszono panującym całego Królestwa Włoskiego.
Poza zjednoczonym królestwem znajdowały się już tylko Rzym (wraz z okolicą stanowiący Państwo Papieskie) i Wenecja (pod zaborem austriackim).
W 1866 r. Włosi, tym razem w przymierzu z Prusami, odbili Wenecję. Państwo Papieskie, chronione przez wojska francuskie, istniało jeszcze cztery lata. W 1870 r. wojska włoskie wkroczyły do Rzymu, który odtąd stał się stolicą zjednoczonego państwa.Moi koledzy
25, wtorek
Ten chłopiec, co przysłał markę Kalabryjczykowi, nazywa się Garrone i ja go najlepiej lubię. Największy jest z całej klasy, ma blisko lat czternaście, dużą głowę i szerokie plecy. Sama w nim dobroć, kiedy się uśmiechnie, ale uśmiecha się rzadko i zwykle jest poważny jak dorosły człowiek.
Dosyć już dużo z moich kolegów znam bliżej. Drugi, który mi się także bardzo podoba, nazywa się Coretti. Nosi bluzę brunatną i beret z kociej sierści. Zawsze wesół, jest synem handlarza drzewem, który się bił w wojnie 66 roku pod księciem Humbertem i dostał podobno coś aż trzy medale. Lubię też małego Nellego, biednego garbuska, wątłego i bladego na twarzy. Jest także u nas jeden elegant, który po sobie zawsze piórka zbiera, a nazywa się Vatini.
W ławce znów przede mną siedzi chłopiec zwany Mularczykiem, bo ojciec jego jest mularzem; gęba okrągła jak jabłko, nosek jak kłębuszek. Mularczyk ma szczególny talent robienia zajęczego pyszczka. Więc wszyscy mu każą raz w raz robić zajęczy pyszczek i za boki się biorą ze śmiechu. Nosi on mały kapelusik, tęgo już obszarpany, który zwija i chowa w kieszeń jak chustkę do nosa.
Zaraz przy Mularczyku siedzi Garoffi, chudy i długi dryblas, z nosem jak dziób krogulczy i z bardzo małymi oczkami. Ten ciągle handluje, ciągle się mienia na pióra, pudełka zapałek, na obrazki, a zaś lekcje to sobie na paznokciach pisze, żeby je potem czytać, jak go wyrwą. Dalej siedzi paniczyk, Karol Nobis, bardzo pyszny w sobie, między dwoma chłopcami, których niezmiernie lubię. Jeden syn kowala, mizerak chorowity, nosi kamizelkę, która mu spada do kolan, zawsze jest czegoś przestraszony i nigdy się nie śmieje, a drugi rudy, z ręką uschniętą, co ją na temblaku trzyma. Ojciec jego wywędrował do Ameryki, a matka chodzi z koszem, sprzedając jarzyny. Ciekawym także typem jest mój sąsiad z lewej strony, Stardi, krótki i gruby, prawie że bez szyi, mruczek, który do nikogo nie przemówi i niewiele też rozumie, co do niego mówią, ale patrzy w nauczyciela jak w tuza, zmarszczywszy czoło i ścisnąwszy zęby, a spytać go o co, kiedy nauczyciel mówi, to za pierwszym i drugim razem nie odpowie, a za trzecim takiego kuksa da ci w bok, że świeczki w oczach stają. Dalej siedzi czarniawy i posępny na twarzy jeden, co się nazywa Franti. Biedak był już wypędzony z jednej sekcji szkolnej.
Są też dwaj bracia jednako odziani i tak są do siebie podobni jak dwie krople wody. Ci noszą kapelusze kalabryjskie na ucho, z bażancim piórem, z wielką fantazją. Ale najurodziwszy ze wszystkich, najwięcej zdolny i który z pewnością przez ten rok także będzie pierwszym uczniem – to Derossi. Nauczyciel się już na nim poznał i raz w raz go do tablicy wyrywa.
Ja przecież i tak wolę Precossiego, tego syna kowala, co ma tę długą kamizelkę i jest chorowity. Podobno go ojciec bije. Może, bo chłopak jest bardzo zalękniony, a jak kogo trąci albo o co spyta, to zawsze dodaje „przepraszam bardzo” – i tak żałośnie patrzy tymi smutnymi oczyma. Ale jednak Garrone jest i największy, i najlepszy ze wszystkich.
------------------------------------------------------------------------
5 Tuz (z niem.) – as; „patrzy jak w tuza” – patrzy z uwagą.Szlachetny postępek
26, środa
Zdarzyło mi się poznać Garronego bliżej tego ranka. Kiedym przyszedł do szkoły – a spóźniłem się trochę, bo mnie zatrzymała nauczycielka z pierwszej wyższej, aby zapytać, o której godzinie mogłaby przyjść nas odwiedzić, tak żeby zastać mnie w domu – nauczyciela jeszcze nie było, a trzej czy czterej chłopcy znęcali się nad biednym Crossim, tym rudym, co to ma rękę uschniętą, a matka jego sprzedaje jarzyny. Szturchali go liniami, rzucali mu w twarz łupiny od kasztanów, przezywali mańkutem i strachem na wróble, przedrzeźniając, jak to on rękę na temblaku nosi. A biedny kaleka stał w głębi ławek blady i milczał, patrząc błagalnie to jednemu, to drugiemu w oczy, żeby mu dali spokój. A że chłopcy naigrawali się z niego coraz złośliwiej, zaczął cały drżeć z gniewu i czerwienieć. Wtem Franti, ten wyrzutek z brzydką, ponurą twarzą, skoczył na ławkę i udając, że dźwiga dwa kosze na ręku, począł małpować matkę Crossiego, jak przychodziła i czekała na syna u drzwi szkoły, a teraz nie przychodzi, bo jest chora. Cała kupa uczniaków wybuchnęła śmiechem. Wtedy Crossi stracił głowę, chwycił kałamarz i cisnął nim co siły prosto w łeb Frantiego. Ale Franti się uchylił, a kałamarz trafił w samą pierś wchodzącego w tej chwili nauczyciela. Wszyscy umknęli na miejsca i ucichli ze strachu jak strusie. Nauczyciel pobladł, podszedł do stołu i gniewnym głosem zapytał:
– Który to uczynił?
Nie odpowiedział nikt. Więc nauczyciel krzyknął jeszcze gniewniej:
– Który?
Wtedy Garrone, ruszony litością nad biednym Crossim, podniósł się w ławce i rzekł:
– To ja!
Nauczyciel spojrzał na niego, popatrzył po uczniach osłupiałych i nagle uspokojonym głosem powiedział:
– Nie! To nie ty. – A po chwili: – Nie ukarzę winnego. Niech wstanie.
Crossi wstał i płacząc, tak mówił:
– Szturchali mnie, prześmiewali… straciłem głowę… rzuciłem…
– Siądź – rzekł nauczyciel. – Niech wstaną ci, którzy go doprowadzili do gniewu.
Wstało czterech z pochyloną głową.
– Znieważyliście – mówił nauczyciel – kolegę, który z wami nie szukał zaczepki, wyśmiewaliście się z nieszczęśliwego, prześladowaliście kalekę, który się nie mógł obronić. Spełniliście jeden z najnikczemniejszych, najhaniebniejszych czynów, jakim się człowiek zmazać może. Podli!
To powiedziawszy, wszedł między ławki, podłożył rękę pod brodę Garronego, który stał z głową schyloną, a podniósłszy mu twarz, spojrzał w oczy jego i rzekł:
– Szlachetna dusza w tobie!
Garrone, pomilczawszy chwilę, zamruczał coś niewyraźnie na ucho nauczycielowi, a ten odwrócił się do czterech winowajców i rzekł nagle:
– Przebaczam wam!