- W empik go
Serce - ebook
Serce - ebook
Hela i Romek to nastoletnie rodzeństwo, które każdego dnia uczy się samodzielności. Straciwszy ukochanego Ojca, musieli stanąć przed jeszcze jednym wrogiem - depresją Mamy, która z radosnej i otwartej kobiety, stała się osobą zamkniętą w sobie. Zaniechując kompletnie kontaktu z własnymi dziećmi z powodu choroby, zmusza je do nieustannej troski o samych siebie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2681-6 |
Rozmiar pliku: | 313 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– No, cóż, Helu? Jedziemy?
– A jedziemy.
– Kontenta jesteś?
– Kon... kontenta...
– Jakoś nie bardzo?
– Hm!
– Cóż to ma znaczyć, panno siostro?
– To, że sama nie wiem, czy mam się cieszyć z naszego wyjazdu...
– Jak to? Na wieś przecie jedziemy, do Laskowa... Wieś prawdziwa, nie żadne letnie mieszkanie...
– Prawda, ale na każdym z letnich mieszkań byliśmy zawsze u siebie, a teraz...
– Będziemy u krewnych, w domu najserdeczniejszych przyjaciół rodziców naszych.
– Będziemy w gościnie i... traktowani jak dzieci.
– Na równi z ich własnymi dziećmi.
Milczenie było jedyną odpowiedzią Heli. Skrzywiła ładne usteczka grymasem szyderczego lekceważenia i patrzeć zaczęła w okno, jakby chcąc dać poznać bratu, że uważa rozmowę za skończoną.
– Helu – po chwili zaczął znów Romek, piętnastoletni chłopiec, o rok tylko młodszy od siostry – powiedz prawdę: nie lubisz wuja Kazimierza?
– Naprzód nie jest wujem naszym; jakiś cioteczny od ciotecznych brat nieboszczyka ojca. A potem... mam być szczerą?... nie, nie przepadam za nim wcale.
– Zlituj się, Helu! – wykrzyknął Romek, widocznie zgorszony tak śmiałym wyznaniem. – Dlaczego? Taki miły ten wuj Kazimierz, serdeczny, przystojny... Z ojcem kochali się od dzieci, kolegowali w szkołach i w uniwersytecie; mama poważa go jak brata i radzi go się we wszystkim; całe sąsiedztwo szanuje go i wierzy w niego...
– Jak w wyrocznię! – sucho przerwała bratu Hela. – Widać to po nim... Pedant, uroczysty, zawsze skłonny do krytyki...
– Hela! gdzieżeś ty to wszystko widziała? – żywo ujął się Romek.
Za całą odpowiedź ruszyła Hela ramionami na znak politowania nad bratem.
– Widziałam – odparła wreszcie krótko – i dziwię się, żeś ty mógł nie dostrzec tego, co aż nadto jest widoczne.
W głosie jej, gdy to mówiła, brzmiało tak wyraźne lekceważenie spostrzegawczych zdolności brata, że nawet dobroduszny z natury Romek obruszył się trochę.
– O! ja nigdy nie szukam dziury w całym – odciął się siostrze.
– Zapewne! Wierzysz na słowo, gdy ci powiedzą, że całe.
Po tej wymianie docinków urwała się rozmowa. Po niejakiej chwili dopiero pierwszy rozpoczął ją Romek:
– Powiedzże już raz, co ci wuj zrobił?
– O, nic! Cóż mi mógł zrobić? – z przyciskiem wycedziła przez zęby Hela.
– Jakaś ty nieznośna z tymi półsłówkami. Dlaczegóż nie powiesz od razu, otwarcie, o co ci idzie?
– Jak to? Więc naprawdę nie wiesz o co? Nie słyszałeś, jak pan Kazimierz mówił do mamy: „Bądź spokojna o dzieci swoje, pani Stefanio: postaramy się, żeby im źle u nas nie było”.
– A widzisz!
– Poczekaj! „A to, co się w nich znajdzie złego, postaramy się przerobić na dobre”. Słyszałeś, czy nie?
– No, słyszałem... Ale nie rozumiem.
– Nie rozumiesz, że tu był przytyk do nas?
– Wcale nie przytyk; proste uznanie faktu. Nie jesteśmy przecie bez wad...
– Zapewne... może... – z niejakim wahaniem się przyznała Hela. – Mamy swoje wady... Ale co obcym do tego?
– Wuj Kazimierz nie jest obcym, to jedno; a potem: w domu jego, pod jego opieką będziemy.
– Otóż to! – wybuchnęła nareszcie Hela. – Będą nam ciągle przyganiać i ciągle prawić morały. Pan Kazimierz zawsze to czyni, ile razy jest u nas. A ją samą zaledwie pamiętam; Adama, Jadwigi i młodszych dzieci nie znam prawie.
– A Helenka? A Helenka?
– O! Helenka to co innego – żywo i z uczuciem zawołała Hela. – Ją jedną widzieć i bliżej poznać pragnę... Biedna, kochana Helenka!...
– A widzisz!
– Ale pomimo to nie mam wcale ochoty jechać tam na tak długo, na całe wakacje i gdyby mama chciała uczynić zadość moim najgorętszym życzeniom, to by nam pozwoliła powrócić z Laskowa za jakie dwa tygodnie i spędzić tu resztę wakacji z Barbarą i z Janem.
– Samym?
– A naturalnie! Cóż to, po pięć lat mamy?
– Wiesz dobrze, że ani możemy myśleć o czymś podobnym – odparł Romek z zimną krwią, co wywołało u Heli wręcz przeciwny objaw, bo z uniesieniem prawie rzekła:
– Nie rozumiem dlaczego! Ani jesteśmy dziećmi, ani przywykliśmy do ciągłej nad sobą opieki. Są dni, w których widujemy mamę tylko rano, gdy wejdziemy do niej, by jej powiedzieć „dzień dobry” i wieczorem, gdy jej mówimy „dobranoc”. Po całych tygodniach nie siada mama z nami do stołu. Nie pamiętam już nawet, kiedy wychodziła z nami... Opieka mamy nad nami jest więc tylko nominalna.
Prawdą było niestety wszystko, co Hela mówiła, a jakkolwiek nie było w tym winy pani Łozińskiej, w głosie jej córki brzmiała jednak gorycz i rozżalenie, które nie uszły uwagi Romka. Natychmiast też, ujmując się za matką, podchwycił:
– Wiesz przecie, że mama jest chora; potrzebuje spokoju i ciszy. Nie z własnej woli, lecz z polecenia lekarzy prowadzi życie tak odosobnione.
– Prawda – łagodniej i ze smutkiem przyznała Hela – ale właśnie dlatego przywykliśmy opiekować się sami sobą. Nauki nasze nie ucierpiały na tym dotąd – dodała z niejaką dumą.
I to także było prawdą. Hela, uczęszczająca na jedną z pierwszych pensji prywatnych – Romek, uczeń piątej klasy, pewien już promocji do szóstej, uczyli się oboje doskonale. Zdolni, pracowici przy tym i pilni, chciwi wiedzy, a może nawet i pierwszeństwa wśród rówieśników, należeli zawsze do celujących uczniów i wszystkim za wzór byli stawiani.
Nie było jednak komu cieszyć się ich postępami w naukach i winszować im młodocianych tryumfów. Pan Łoziński nie żył już od lat sześciu, a głęboki żal po stracie męża stargał zdrowie pani Stefanii, zawsze delikatnej i wątłej. Lekarze nazywali smutek jej chorobliwym, obawiali się nawet melancholii, a chociaż obawy ich nie ziściły się, pani Ł. popadła wszakże w jedną z tych ciężkich i uporczywych chorób nerwowych, których nieszczęsna ofiara staje się zupełnie niezdolną do pełnienia codziennych zajęć i obowiązków.
Smutny ten stan zdrowia trwał już bez polepszenia od lat kilku i wywołał zupełną zmianę dawnego trybu życia.
W domu, niegdyś ożywionym i wesołym, licznie przez przyjaciół nawiedzanym, panowała teraz ponura cisza, czyniąca go podobnym do więzienia lub szpitala. Pani Ł. przeniosła się wraz z dziećmi w oddaloną część miasta, gdzie turkot i wrzawa miejskiego ruchu słabym już tylko dochodziły echem. Mieszkanie po wielu poszukiwaniach dla niej wybrano, położone w oficynie okazałej, choć niewielkiej kamienicy, obszerne było i wygodne. Okna jego wychodziły z jednej strony na wyasfaltowane, klombem i wodotryskiem przyozdobione podwórze, z drugiej na ogródek, pełen drzew, kwiatów, słońca i woni.
Ładnie tu było i miło i w zacisznym, wytwórnie urządzonym ustroniu domowym mogłyby dzieci czuć się zupełnie szczęśliwymi, wzrastać zdrowo i normalnie się rozwijać, gdyby się czuły pod ciągle czynną i zawsze czujną opieką macierzyńską...
Ale tej właśnie im brakło. Po całych dniach zamknięta w dwu dla niej przeznaczonych pokojach, troskliwie dozorowana przez krewną męża, pannę Anielę, biedna matka rzadko tylko i zawsze na krótko widywała dzieci swoje. A wychowaniem ich wcale się zajmować nie mogła. Przez dni kilka czasem nie mając siły podnieść się z łóżka, nie będąc w stanie znieść żywszego blasku, głośniejszej rozmowy, przyśpieszonego kroku, pani Ł. gorzko bolała nad swoim, jak je nazywała, niedołęstwem i opłakiwała je nieraz gorzkimi łzami.
Gdy skutkiem chwilowego polepszenia czuła się dość silną, aby móc porozmawiać z dziećmi, wnet przywoływała je do siebie, wypytywała o zabawy, nauki, znajomości, starała się wnikać w ich myśli, odczuwać ich wrażenia, stawać się uczestniczką ich życia.
Ale gdy tylko łatwo zapalająca się Hela dała się unieść żywości i z przejęciem, od którego rumieńcem oblewała się jej twarzyczka, opowiadać zaczynała matce o koleżankach i o lekcjach, wyjawiać poglądy i pojęcia w dziewczęcej myśli kiełkujące, wnet pani Ł. bladła, nerwowego dostawała dreszczu i z sił wyczerpana, stawała się bliską omdlenia.
Ogarniał ją lęk, z którego przyczyn sama sobie sprawy zdać nie umiejąc, nie mogła mu się jednak uprzeć i zbielałymi ustami szeptała, całując córkę:
– Helu moja! Helutko!... ostrożnie, nie można tak... nie można... – aż wreszcie panna Aniela dawała Heli znaki, aby zmieniła przedmiot rozmowy.
Wtedy następowała zwykle przykra chwila milczenia. Pani Ł., wyczerpana podjętym wysiłkiem, walczyła z rozigranymi nerwami. Hela, zmartwiona swoją nieostrożnością, przyrzekała sobie w duchu, że nigdy już w życiu nie rozgada się tak w obecności matki i pocałowawszy ją, wychodziła z pokoju.
Powściągliwszy w mowie i spokojniejszego temperamentu Romek pożądańszym był gościem w pokoju chorej. Umiał ją opowiadaniem swoim zająć i zabawić żartami, a rysami twarzy i postawą tak niezmiernie przypominał ojca, że matka, patrząc na niego, miała złudzenie jakby powrotu minionej przeszłości i nieodżałowanego nigdy szczęścia, a tą chwilą błogiego marzenia uspokojona, zdrowszą się czuła w jego obecności.
Nieraz się więc zdarzało, że gdy Heli wzbraniano wejść do pokoju matki, Romek miał wstęp dozwolony, co Helę niewymownie jątrzyło. Przeciwko komu? Sama nie wiedziała biedaczka... Romek? Cóż on temu winien, że lepiej od niej umie się zachowywać przy mamie? Mama?... Jeszcze mniej winna od Romka; chora i taka nieszczęśliwa, taka niepocieszona po stracie tatusia, którego wybornie pamiętała Hela, pieszczoszka niegdyś ojca.
Ach! dobre to były czasy!... Mama nie chorowała nigdy i ciągle miała dzieci przy sobie, uczyła je lub przy lekcjach obecną była, towarzyszyła im na przechadzkę, pozwalała bawić się przy sobie, biegać, śmiać się.
Swobodnie i wesoło płynęło życic.
Ojciec lubił towarzystwo, mama umiała przyjąć i zabawić gości. Dobrze pamięta Hela, jakie to żywe rozmowy toczyły się w jasno oświeconym saloniku, jak często obijały się o jego ściany dźwięki muzyki i śpiewu lub giętki, melodyjny głos, wypowiadający utwór którego z natchnionych mistrzów słowa. Dzieckiem była dziesięcioletnim, gdy się to wszystko skończyło; ale pamięta.
A teraz co? Teraz okna przyćmione wiecznie zapuszczonymi roletami, grubymi chodnikami wyłożone posadzki, fortepian na klucz zamknięty. Lekcje muzyki nawet bierze Hela w domu znajomych, mieszkających na tej samej ulicy; w mieszkaniu cicho, smutno, pusto.
W dwu pokojach od reszty mieszkania pasażem odosobnionych spędza mama dni całe w towarzystwie panny Anieli, która wszechwładną tam jest panią.
Po trosze też ona wszystkim tu rządzi. Ona korzysta ze stosownej do rozmowy chwili, aby uwiadomić mamę o postępowaniu dzieci, przełożyć ich potrzeby; z nią się mama naradza, przez nią rozporządzenia wydaje. Niczego dzieciom nie brak. Helą opiekuje się i nieodstępnie jej towarzyszy Barbara, wyprawna jeszcze panna służąca mamy, rozsądna i szczerze do swojej pani przywiązana osoba. Romkowi usługuje i dogadza Jan, który go na ręku wypiastował. W domu ład i porządek wzorowy, bo żelazną dłonią dzierży berło gospodarstwa Barbara. Wszystko w porę gotowe, podane; niczego nie brak nigdy...
Ach! tylko opieki mamy, tylko jej w rodzinnym kółeczku obecności, jej pieszczot, jej napomnień, czujnego na każdy ruch dzieci jej oka, wszystkiego, co miewają najuboższe, głodne nieraz, źle odziane dzieci! Są chwile, w których te i tym podobne myśli kłębią się w głowie Heli tak, że naciskiem swoim rozsadzać się ją zdają. Serce jej wzbiera wtedy bólem i żalem, łzy cisną się do oczu i bardzo, bardzo biedną i smutną czuje się wtedy ta Hela, której niejedna koleżanka zazdrości zawsze ładnie leżących mundurków, świeżego kapelusika i mnóstwa tych wytwornych drobiazgów, jakie posiadać zwykły dzieci zamożnych rodzin. Zazdrości jej także niejedna swobody. Każda z nich ma nad sobą władzę rodzicielską, każda komuś ulega, od kogoś starszego jest zależną: jedna tylko Hela robi, co i jak jej się podoba i zupełną jest panią swej woli. Sama się tym zresztą przechwala „Pójdę... kupię... zrobię... powiem Barbarze, że tak chcę!”... są to słowa, które co chwila na ustach ma Hela. Przyzwyczajenie do niezależności wyrobiło w niej pewną szorstkość. Brak jej może dziewczęcego wdzięku, ale brak ten wynagradza pewnością siebie, która na pensji znakomite jej oddaje usługi. Uważają ją koleżanki za najszczęśliwszą pod słońcem panienkę.
Nigdy temu nie przeczy, choć nigdy także nie przyznaje, że tak jest, bo w głębi serca czuje się Hela ofiarą – nie wie tylko, czyją.
Istotnie, sama sobie sprawy z tego nie zdając, ofiarą była położenia.
Pod jego wpływem rozwijały się zalety jej i wady wrodzone z niego wynikały.
Żywość wiekowi jej właściwa nie znajdując sobie ujścia na zewnątrz, cała do wewnątrz się zwróciwszy, zamieniła się w bodziec ułatwiający prace umysłową, do której czuła Hela coraz większe zamiłowanie. Rozwinięta też była nad wiek swój, a przede wszystkim umiała myśleć porządnie i zaczynała sądzić wcale trafnie. Czuła jednak coraz słabiej i dlatego myślenie przyprawiało ją o niepokój wewnętrzny, a sądom brakło wyrozumiałości. Rozum jej kształcił się i rozwijał pracą, lecz serca nie rozwijał nikt... Coraz mniej było w nim tego ciepła, które, dobroczynnym wpływem pożycia z rodziną podsycane, uczy nas cierpliwego znoszenia wszystkiego, co, choć nieraz krzywdą być się wydaje, jest przecie tylko wynikiem niedających się zmienić warunków życia.
Romek, mniej żywy, serdeczniejszy i bardziej w sobie skupiony, nie tak biernie podlegał wpływowi położenia.
Więcej zresztą potrzebując pracować, nie miał tyle czasu do rozmyślania nad przykrościami wyjątkowych warunków, w jakich się znajdowali oboje. Nie czuł też w sobie tego rozdrażnienia i goryczy, z którymi tak często zdradzała się Hela i on to zawsze łagodził i uśmierzał wybuchy siostry, on zwracał jej uwagę, że tani, gdzie niczyjej nie ma winy, do nikogo też żalu mieć nie można. Prawdziwą dla obojga osłodę stanowiło wzajemne ich do siebie przywiązanie. W uśpionym i odrętwiałym sercu Heli było to jedyne uczucie żywsze, bo swobodnie każdej chwili objawić się mogące.
Ale, pomimo szczerej i głębokiej dla brata miłości, nie taiła się Hela z przekonaniem o swojej nad nim wyższości. Okazywała mu ją wyraźnie, ile razy w czymkolwiek różnili się w zdaniach i z tego powodu przychodziło czasem do sprzeczki.
I teraz oto przemówiło się rodzeństwo o pana Kazimierza.ROZDZIAŁ II
Kimże był ów pan Kazimierz, któremu tak zawzięcie odmawiała Hela tytułu wuja, zarówno jak i wszelkiego prawa do opiekowania się nią i jej bratem?
Miał przecie zupełne do tego prawa: krewnym był jej ojca, przyjacielem jego od szkolnej ławy, towarzyszem lat młodzieńczych, kolegą w pracy zawodowej. Dzieciństwo i pierwszą młodość razem spędziwszy, rozłączyli się dopiero po ukończeniu wyższego zakładu naukowego. Pan Łoziński powołany został na dyrektora jednej z największych fabryk – pan Kazimierz Różyc osiadł na roli w odziedziczonym po ojcu Laskowie. Pomimo oddalenia i gorliwego zajęcia się pracą, nie przestali się jednak widywać i ścisłe z sobą przyjaźnić, a gdy się pan Kazimierz ożenił, dom młodej pary stał się dla przyjaciela jakby domem najbliższych członków rodziny.
Znajdował w nim zawsze wypoczynek po pracy, pociechę w przykrości, dobrą radej w potrzebie, braterski uścisk dłoni i serdeczne słowo powitania. Dzieci państwa Kazimierzostwa przepadały za tym wujaszkiem, zawsze gotowym dzielić ich zabawy, zawsze przywożącym z sobą jakieś tajemnicze pakunki, z których, jak z rogu obfitości, sypały się zabawki, cukierki, najrozmaitsze podarki tak trafnie zawsze wybrane, jakby wujek Adaś umiał czytać w najskrytszych myślach i wiedział, czym komu najlepiej dogodzi.
Najstarsza z trojga żyjących podówczas dzieci, Helenka, żartobliwie „czarnym charakterem” w rodzinie zwana z powodu śniadości płci i czarności włosów, a także i czarnych godzin niepokoju, którego ruchliwość jej i swawola nabawiały rodziców, szczególniejszą była wujka ulubienicą.
Zapowiadała mu nawet, że będzie musiał ożenić się z nią i kazała mu czekać na siebie, aż wyrośnie na dużą pannę, co zresztą, jej zdaniem, miało nastąpić za dwa lub trzy lata.
– Zestarzeję się, nim ty dorośniesz – odpowiadał jej na to pan Łoziński – zgarbiony będę, siwy, o kiju chodzący.
– Nic nie szkodzi – upierała się mała – ja takiego właśnie chcę.
Nie czekał wszakże tak długo. Przyjechała do państwa Kazimierzostwa w odwiedziny kuzyneczka pani domu, młodziutka i ładna panna Stefania i czyli dlatego że wcale „czarnym charakterem” nie była, bo jasne jak len miała włosy, czy też dla innych jakich przyczyn, dość że w bardzo niedługim czasie przekonała się Helenka, że jeżeli wytrwa w zamiarze wzięcia sobie siwego i zgarbionego męża, to gdzie indziej poszukać go musi. Wujek Adaś ożenił się z tą młodą ciocią, która dzieciom po imieniu nazywać się kazała i lepiej jeszcze od niego umiała bawić się z Helenką. Odwdzięczając się jej za to, Helenka stała się najgorliwszą piastunką małej swojej imienniczki, gdy w parę lat po ślubie przybyli państwo Łozińscy do domu jej rodziców na parę miesięcy wypoczynku letniego. Zdawało się doprawdy, że ta ośmioletnia, jak wiórek sucha, jak iskra żywa dziewczynka posiada szczególniejsze jakieś prawa do opiekowania się maleństwem, które, rok mając niespełna, nauczyło się po kilku dniach doskonale poznawać Helenkę i wyciągało do niej rączki, ile razy ukazała się w pokoju. Pochlebiało to niezmiernie Helence i zwiększało jej przywiązanie do córeczki wujka Adasia.
Gdy po przyjściu na świat Romka jego z kolei przywiozła pani Stefania do Laskowa, Helenka z mniejszym już zapałem go przyjęła; Hela pozostała zawsze jej ulubienicą, na równi z własnym rodzeństwem jej drogą, a najwięcej pieszczoną spomiędzy całej gromadki dzieci, których śmiechy i swawole rozlegały się po starym dworze Laskowa.
Miłości tej dała nawet dowód poświęceniem się, którego skutki smutnie wpłynęły na całe jej życie.
Hela miała już rok szósty, gdy pan Kazimierz lubiący mieć zawsze koło siebie „chociaż parę” dzieciaków, jadąc w pole, zabrał ze sobą obie Helenki. Wózek był niewielki, koń ognisty, rosły i lada czym się niepokojący, droga, jak zwykle wiejskie drożyny nieszczególna. Pan Kazimierz powoził wszakże wybornie i przejażdżka byłaby się skończyła szczęśliwie, gdyby na samym zakręcie nie wyskoczyło coś niespodzianie ze zboża. Zajączek jakiś mizerny, położywszy uszy po sobie, zmykał miedzą, nieprzytomny z trwogi. Kasztanowi dość tego było; przeląkł się, rzucił w bok, począł wierzgać i stawać dęba, a raz i drugi dobrze biczem skarcony, unosić począł na oślep.
Po nierównej, wybojami zbrużdżonej drodze skakał wózek jak piłka, nie groziło to wszelako żadnym niebezpieczeństwem, dopóki toczył się drogą. Pan Kazimierz upomniał tylko Helenkę, aby jedną ręką ujęła poręcz wózka, drugą dobrze trzymała Helę i chociaż usiłował poskromić kasztana, niewiele sobie robił z jego swawoli. Dopiero, gdy zamiast zawrócić na prawo razem z drożyną, koń rzucił się wprost przed siebie na wąski szmat zaoranej roli, poza którą znajdował się głęboki parów, pan Kazimierz z obawy groźnych następstw wytężył wszystkie siły, aby osadzić na miejscu kasztana. Nie wątpił, że uczynić to potrafi i na myśl mu nawet nie przyszło kazać wyskakiwać dziewczynkom. Hela, nie rozumiejąc niebezpieczeństwa, nie bała się wcale, ale Helenka, dobrze obznajomiona z miejscowością, straciła głowę ze strachu. Wydało się jej, że już już wózek znajduje się na krawędzi parowu, że za chwilę ojciec, ona z Helą, koń, wózek runą wszyscy razem na dno, skąd nie podniosą się chyba żywi...
Nic zastanawiając się więc nad tym, że narazić może Helę i siebie na daleko większe niebezpieczeństwo, chwyciła dziecinę na ręce i wyskoczyła z wózka. Straciwszy jednak równowagę, przechyliła się tak nieszczęśliwie, że upuściła Helę, a sama, uczepiwszy się spódniczką o poręcz wózka, upadła na twarde grudy roli, krzyknęła przeraźliwie, ale wraz z wózkiem po nich wleczona, niebawem straciła przytomność.
Koń, ponownie tym krzykiem spłoszony, skręcił na bok gwałtownie. Wózek przewrócił się i całym ciężarem swoim przygniótł Helenkę. Rozhukany kasztan wciąż pędził dalej. Ale pan Kazimierz, chociaż dość silnie potłuczony, szybko jednak zerwał się z ziemi, poskoczył, zabiegł koniowi drogę i wyprzęgłszy go w mgnieniu oka, pośpieszył na ratunek Helence.
Przygnieciona wózkiem, leżała nieprzytomna – z rozciętych ust krew płynęła obficie. Przerażony tym widokiem ojciec sam nie wiedział, co począć, bo i Helenkę trzeba było ratować i obejrzeć się za Helą, niewinną przyczyną nieszczęścia.
Tej przynajmniej nie potrzebował szukać długo. W całym pędzie wózka wypadłszy z ramion Helenki, potłukła się wprawdzie trochę, starła sobie skórę na rączce i ziemią umorusała buzię, ale podniosła się bez szwanku i drepcąc na drobnych nóżkach zmierzała ku wózkowi, z płaczem wołając:
– Hejento! Hejento!
Po raz pierwszy nie odpowiedziała na to wezwanie Helenka. Pan Kazimierz wziął biedaczkę na ręce i ostrożnie niósł ją ku domowi, pocieszając się myślą, że to może tylko zemdlenie spowodowane strachem i bólem, że w najgorszym razie złamana może ręka lub noga...
Ani on, ani nikt w domu nie przypuszczał całego ogromu nieszczęścia. Lekarz, natychmiast z sąsiedniego miasteczka sprowadzony, oznajmił rodzicom, że Helenka ma nogę w dwóch miejscach strzaskaną, jedno żebro zgniecione, kość pacierzową nadwyrężoną. Czekała ją długa, bolesna choroba i ciężkie, nieuleczalne na całe życie kalectwo...
– Gdzie Hela? Hela... zdrowa? – były to pierwsze słowa, które z trudnością wyszeptała Helenka, gdy odzyskawszy przytomność, czuła się bezwładną z bólu i przypomniała sobie wszystko, co zaszło.
– Zdrowa! zdrowa! – ze łzami odszeptała jej matka, a pani Stefania przyklękła przy łóżku biedaczki i z niemym dziękczynieniem przycisnęła usta do biednej, obrzmiałej i sińcami pokrytej rączyny. Od tej pory dziesięć lat już upłynęło. Katastrofa, której uległa Helenka, nie zerwała wprawdzie węzłów przyjaźni łączących obie rodziny, lecz wpłynęła na zmianę stosunków.
Choroba Helenki trwała dłużej jeszcze, niż przypuszczał lekarz. Okazała się potrzeba operacji w kolanie, potem wycieńczoną cierpieniem dziewczynkę kazano wywieźć na zimę pod cieplejsze niebo, wreszcie poddano ją długiej i przykrej kuracji w zakładzie ortopedycznym w nadziei sprostowania skurczonej w kolanie nogi i wzmocnienia wyginającej się w kabłąk kolumny pacierzowej. Niestety, na nic się to wszystko nie przydało: Helenka została kaleką i pozostać nią miała na zawsze, chociaż matka, ciągle ją i siebie łudząc nadzieją polepszenia, jeździła z nią nieustannie do wszystkich wód uzdrawiających, do wszystkich stacji klimatycznych, do wszystkich miejsc cudami słynących.
Pan Kazimierz pozostawał w domu sam z dwojgiem dorastających już dzieci starszych i trojgiem znacznie młodszych. Czuwały nad nimi nauczycielki i bony, a dopóki żył pan Łoziński, przyjeżdżali oboje na lato i pani Stefania obejmowała ster opieki nad liczną i hałaśliwą gromadką.
Gdy po śmierci męża zachorowała i zaprzestać musiała wycieczek na wieś, pan Kazimierz, aby bliżej być żony i córki, które części lata spędzały w Zakopanem, przenosił się na lato do wioski swej w Galicji, a w zimie tylko przebywał w Laskowie.
Dzieci jego co roku widywały matkę i najstarszą siostrę. Tkliwa dla nich i serdeczna pani Kazimierzowa starała się wynagrodzić im pieszczotami ciągłą w domu nieobecność, a troskliwy dozór, jakim były otoczone sprawiał, że nie czuły się opuszczonymi i na myśl im nawet nie przyszło mieć żal do matki o to, że, Helence wyłącznie poświęcona, zdawała się mniej dbać o resztę dzieci. Nieobecność matki uważali za nieszczęście dla siebie, nie za krzywdę sobie wyrządzoną, a przy tym, zdrowi, silni, pełni życia, przywykli do ruchu i do swobody wiejskiej, przejęci byli najgłębszym współczuciem dla siostry kaleki, skazanej na ciągłą prawie nieruchomość, pozbawionej wszystkich rozrywek, wiekowi jej właściwych.
Po dziesięcioletniej bezowocnej wędrówce zdecydowała się wreszcie pani Kazimierzowa powrócić na stałe do Laskowa. Namówiła ją do tego Helenka, która od dawna już zrozumiawszy, że choroba jej jest nieuleczalną, pogodziła się ze smutnym losem swoim. Długo rozmyślając nad położeniem, w jakim postawiła ją Opatrzność, doszła do przekonania, że kaleką nawet będąc, użyteczną być można i trzeba, a raz sobie to powiedziawszy, zapragnęła powrotu do życia rodzinnego, do wsi rodzinnej, gdzie każda twarz ludzka i każdy kątek od dziecka jej znane, ciągnęły ją ku sobie czarem wspomnień i milszą jeszcze nadzieją, że wśród nich żyjąc, potrafi przydać się im na coś.
Wczesną więc wiosną wróciły obie z matką do Laskowa. Wyjeżdżała stąd Helenka dzieckiem, a wracała dorosłą, dwudziestotrzyletnią panną o kuli chodzącą, ułomną, we wzroście swoim przez ów nieszczęsny wypadek powstrzymaną.
Pomimo to spokojna była i jeżeli nie zawsze wesoła, to przynajmniej równego, zawsze pogodnego usposobienia.
Chudej, śniadej twarzy nie krasił wprawdzie rumieniec zdrowia, ale wyrazistą szramą przecięte usta uśmiechały się z przedziwną słodyczą, z prześlicznych czarnych oczu wyzierała myśl rozumna, czasem nawet, gdy ożywiła się Helenka, tryskało z nich szczere wesele młodości i strzelały iskry dowcipu.
Długie lata ciągłego sam na sam z Helenką, potrzeba nieustannego nad nią czuwania, a przede wszystkim miłość macierzyńska spotęgowana trwogą o jej życie i współczuciem nad jej dolą, sprawiły, że jak za granicą, tak i po powrocie do Laskowa Helenka pozostała jedynym celem życia, trosk i zabiegów matki. Gospodarstwem i zarządem licznego domu zajmowała się dwudziestoletnia Jadwiga i z zadania swego wywiązywała się doskonale.
O rok starszy od niej Adam po skończeniu szkół do uniwersytetu poszedłszy, wakacje tylko spędzał w domu; trójka młodszych dzieci zostawała pod kierunkiem wykształconej i godnej zaufania nauczycielki. Pani Kazimierzowa mogła więc bez skrupułów oddać się cała ukochanemu dziecku, której kalectwo było dla niej nigdy nieprzebolałym nieszczęściem. Sama ją ubierała, sama sadzała na fotelu, w którym całe dni czasem przepędzała Helenka, żartobliwie nazywając go „domkiem swoim”. Fotel ten, ręką kochającej matki przystrojony w haftowane poduszki, miał przytwierdzone do obu poręczy spuszczane klapy zastępujące miejsce stoliczków. Stały zawsze na nich bukiety świeżych kwiatów lub kwitnące doniczki, wytworne pudełeczko do robót, które z przedziwną zręcznością wykonywała Helenka, oraz leżała nowa książka. I wcale ładnie wyglądała Helenka w tym przenośnym domku swoim. Z cierpliwym uśmiechem, do mizernej twarzyczki przyrosłym, spędzała w nim niejedną ciężką do przetrwania godzinę niewysłowionych cierpień fizycznych i moralnych, modlitwą i siłą woli broniąc się od wyrzekania na swój los, zaciskając usta, aby jękiem bólu nie rozkrwawiać serca matki.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.