Serce Lodu - ebook
Serce Lodu - ebook
Nikt nie wie, czym jest Serce Lodu. To artefakt, zaklęcie, machina? Wiadomo tylko, że daje władzę i wszyscy chcą je posiąść. Fantasy jak się patrzy. Czego chcieć więcej?
Jarosław Grzędowicz
Zdarzyło się niewyobrażalne.
Na dalekim południu starożytnego, Świętego Kontynentu dzikie plemiona pierwszy raz w historii zjednoczyły się, by wspólnie wystąpić przeciw osadnikom i Kościołowi.
Kolejne miasta znikają pod naporem armii złożonej z barbarzyńców, szamanów i nadprzyrodzonych istot.
W świecie, w którym magia wypaliła się przed tysiącami lat ludzie są całkowicie bezbronni wobec obudzonej na nowo Mocy.
Ksiądz Seth i Erin Barinor- morderca, oszust i żołnierz, wyruszają w samo serce hekatomby.
Obaj wiedzą, że gra nie toczy się o życie osadników, ale o przetrwanie całego Cesarstwa.
Mimo że stoi za nimi cała potęga Cesarstwa, tu na krańcach cywilizacji jedyne co może ich ocalić to ostrza ich mieczy i gorąca wiara ich serc.
Odwieczna walka Dobra ze Złem w nowej, epickiej odsłonie. Poczujcie mróz, który ścina duszę.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-410-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kapłan powoli kroczył przez wielką salę. Panował półmrok, powietrze wypełniał dym z nielicznych palenisk i kadzideł. Światło i cień pląsały w rozedrganym tańcu na ścianach, podłodze i ogromnych wrotach, ku którym zmierzał mężczyzna.
Gdy był już blisko, ożyły starożytne mechanizmy, zazgrzytały koła zębate wykonane z kamienia i żelaza, łańcuchy odezwały się metalicznym zaśpiewem. Wrota rozwarły się, a lekki podmuch zimnego wiatru wprawił w ruch ciężki płaszcz, musnął włosy futra pokrywającego ramiona mężczyzny.
Kapłan był niemłodym, rosłym człowiekiem, wspierał się na drewnianej lasce, lekko utykał. Gdy potężne wrota otworzyły się na oścież, wyszedł na zewnątrz – w mróz i biel śniegu.
Jego kroki zdawały się ożywiać następne antyczne mechanizmy. Stanął nad krawędzią przepaści, odgradzającej świątynię od reszty świata, od śnieżnych zasp, ciemnych skał wystających spod kobierca białego puchu, wiatru i gór. Z obu krawędzi zapadliny poczęły wysuwać się części mostu, łącząc się ze sobą pośrodku otchłani.
Kapłan śmiało popatrzył na armię czekającą po drugiej stronie. Czerwone sztandary z orłami, gryfami i zimowymi potworami wyszytymi złotą nicią powiewały na wietrze. Spojrzał na barbarzyńskie zastępy, mężczyzn i kobiety w futrach, skórzanych pancerzach, zimowych płaszczach. Ich twarze zdobiły bojowe malunki, czerwone i błękitne, czarne i żółte, a oficerowie oraz starszyzna ozdabiali zbroje kolorowymi piórami egzotycznego ptactwa.
Najważniejszy był jednak człowiek na czele armii, niesiony w lektyce chudy starzec o wydatnym nosie, wystających kościach policzkowych i zimnym spojrzeniu. Tron, na którym spoczywał, otaczały kościane wypustki, rozwieszono na nich kadzidła, a sam starzec bawił się nonszalancko złotawym, błyszczącym wisiorem.
Kapłan chrząknął, spojrzał śmiało w oczy starca.
– Ta świątynia jest zamknięta dla plemion od pokoleń. I twoje zastępy tego nie zmienią – oznajmił, a góry i wiatr zdawały się nieść jego głos. – Zabierz stąd swoje wojska. Przyjęliśmy wiarę ludzi zachodu, ale oni uznali nasze dawne zwyczaje, świętość naszych miejsc. Ramię w ramię stoimy po stronie Światła. A to, czego pożądasz, nie będzie twoje...
– Dosyć! – syknął tylko starzec w lektyce.
Nie był to zwyczajny głos. Kapłan, słysząc go, aż się przygarbił – szept był przeszywający, mieszał zmysły. Zdawało się, że byłby w stanie zarówno skruszyć mury świątyni, jak i zepchnąć góry na dno oceanu.
Gdy echo przeminęło, starzec uśmiechnął się.
– Wezmę twoje argumenty pod uwagę, kapłanie – powiedział już normalnym tonem.
Powietrze zadrżało, naelektryzowało się. Wiatr jakby zamilkł, pierzchnął przed jakąś okrutną, złowrogą potęgą.
Stary kapłan odwrócił głowę, jakby rozglądał się za umykającym na krawędzi wzroku, niewidocznym przeciwnikiem. Potem wiatr wrócił, nie było to jednak zwykłe mroźne powietrze gór, tylko przypływ czegoś innego – trupiego, w czym słychać było błagalne szepty umarłych.
Kapłan wrzasnął, a jego ciało eksplodowało. Rozerwane odzienie, krew, kawałki mięsa, skóry i kości rozleciały się na wszystkie strony.
Starzec na tronie zachichotał.
– Obawiam się, że nie przekonały mnie twoje argumenty – rzekł.
Armia barbarzyńców z wrzaskiem wbiegła na most, dopadła wrót i rozpoczęła szturm starożytnej świątyni.AKT I Krwawy śnieg
Wóz terkotał i trząsł się, gdy zjeżdżali z pagórka ku otoczonemu palisadą osiedlu. Pięciu mężczyzn, skazańców, patrzyło wokół na zbrojną eskortę, woźnicę, las i zabłocony trakt. Byli związani i tylko tyle mogli – patrzeć.
Najmłodszy miał może z piętnaście lat, był szczupły, ciemnowłosy, o twarzy pokrytej ciemnym kurzem. Drżał wyraźnie i czasem tylko spoglądał to na eskortujących ich żołnierzy, to na pozostałych więźniów, jakby z nadzieją, że zaraz ktoś coś wymyśli i zdołają się uwolnić. Kolejnych dwóch było spokojniejszych. Wyglądali na takich, których obecność na wozie nie powinna dziwić – mieli twarze tawernianych zabijaków. Policzek jednego z nich pokryty był więziennymi tatuażami, jakimi w Cesarstwie oznacza się skazańców. Następny miał usta owinięte nabiegłymi szkarłatem bandażami, po tym jak przed kilkoma dniami wyrwano mu język. Ostatni nie miał oblicza bandyty. Wyglądał bardziej na żołnierza, człowieka przyzwyczajonego do dotyku broni, ale raczej na polu bitwy aniżeli w mrocznej miejskiej alejce. Wszyscy oni jednak byli skazańcami czekającymi na wyrok.
Wóz wjechał do wioski i zmierzał teraz na centralny plac. Gromadziły się już rodziny z dziećmi, byli też kolejni zbrojni. Czekał siedzący za ustawionym na błocie stołem urzędnik i stojący obok kat. Zapowiadało się pasjonujące widowisko.
Żołnierze zsiedli z koni i ruszyli do wozu. Brutalnie zrzucili z niego skazanych. Chłopak próbował do nich przemawiać, ale zignorowali go i popchnęli przed oblicze urzędnika.
– Imię? – zapytał, maczając pióro w kałamarzu.
– Delton Reed – wyjąkał chłopak. – Przyznaję się, przyznaję do wszystkiego! Tak, ukradłem temu człowiekowi konia, ale chciałem tylko dotrzeć do miasta, zaciągnąć się na statek albo znaleźć jakąś pracę! Oddałbym, odesłał!
Urzędnik pokręcił głową.
– W tych stronach koń to jedyny majątek człowieka – odparł, pisząc coś na stronicy. – Śmierć.
Żołnierze odciągnęli chłopaka, który zaczął krzyczeć i błagać. Nie szarpał się, może mając nadzieję, że potulność i posłuszeństwo zagwarantują mu w ostatniej chwili łaskę.
Nic takiego nie nastąpiło. Powalili chłopaka na kolana, położyli jego głowę na pniaku.
– Błagam! – jęknął jeszcze.
Kat uniósł topór i ciął. Chlusnęła krew.
– Następny – rzucił urzędnik. – Ario Dorian. Morderca, złodziej. Masz coś do powiedzenia?
– Spierdalaj – odparł, uśmiechając się, mężczyzna.
– Śmierć.
Tym razem obyło się bez krzyków i błagań. Zabrzmiał tylko śmiech skazanego, drwiący z urzędnika, kata, topora i całego świata. A potem błysk ostrza, cięcie, krew i głowa opadająca w błoto.
– Nelson Howard. Wielokrotny złodziej, skrytobójca. Śmierć.
Błysk stali, cięcie.
– Dural Hamid. – Urzędnik popatrzył na przedostatniego skazańca i skrzywił się z niezadowoleniem. – Do cholery, jak on niby ma się bronić?! – rzekł z wyrzutem do strażników. Ci popatrzyli na siebie, wzruszyli ramionami. Urzędnik machnął ręką. – Dobra, niech tam... Śmierć.
Dopiero gdy odciągnęli skazańca z odciętym językiem, ostatni z mężczyzn zaczął się naprawdę bać. Nieludzko, zwierzęco. Do tej pory nie dopuszczał do siebie myśli, że cała ta historia może się tak skończyć. Wciąż podejrzewał, że uda mu się jakoś wyrwać, wykpić, uwolnić. Nie pojawił się jednak nawet cień szansy i w rezultacie wylądował tu – przed urzędnikiem, który jednym słowem przetnie nić jego życia.
Błysk topora.
Popchnęli go przed biurko.
– Erin Barinor – powiedział urzędnik, spoglądając na mężczyznę – dawniej żołnierz, najemnik. Teraz morderca, handlarz nielegalnymi towarami, lawirant, oszust, hochsztapler. Masz coś na swoją obronę?
Skazaniec chrząknął.
– Tak się składa, że mam! – rzekł, nieco zły na siebie, że mimo najlepszych chęci wyraźnie dało się słyszeć drżenie w jego głosie. – Zbrodnię, za którą próbuje się mnie skazać, owszem, popełniłem, przyznaję. Jednak w świetle prawa należy uznać moje przyznanie się do winy za okoliczność łagodzącą.
– Okoliczność uznaję. Śmie...
– Nie skończyłem!
Urzędnik westchnął boleśnie.
– Towar, który sprzedałem, rzeczywiście był nielegalny, jednak to nie ja byłem inicjatorem transakcji – kontynuował już nieco pewniej więzień. – Człowiek, który doniósł na mnie, sam łaził za mną przez trzy dni, domagając się magicznych przedmiotów, wzorów dawnych glifów i innych zakazanych tak przez prawo świeckie, jak i kościelne artefaktów. Sprzedałem mu więc fałszywy towar tylko po to, by pozbyć się natręta. Jednakże gdy ten przekonał się, co nabył, szybko doniósł na mnie władzom. Uważam tedy, że to nie ja winienem znajdować się przed obliczem przedstawicieli prawa, lecz on. – Mężczyzna, tak mu się zdawało, po tych słowach dostrzegł w oczach urzędnika coś jakby błysk zrozumienia, które przebiło się przez znużenie. – Ja sam zaś powinienem otrzymać nagrodę za wyprowadzenie domorosłego czarnoksiężnika na manowce.
I tutaj przesadził.
Urzędnik znowu się skrzywił, niezadowolony, że ktoś narzuca mu jakieś rozwiązania. Wszak jedną z niewielu rzeczy dobrych w życiu biurokraty jest możliwość samodzielnego podejmowania decyzji, bez nacisków czy przekonywania. O ile naciskającym jest urzędnik szczebla wyższego, cóż, można to jeszcze jakoś znieść. Jednak gdy coś podobnego próbuje robić skazaniec, człowiek praktycznie już martwy, zakrawa to na obrazę.
– Nagrodę otrzymacie – syknął biurokrata, bazgroląc coś szybko – na pewno w życiu wiecznym. Śmierć!
Pod więźniem ugięły się nogi, sądził, że omdleje. Dowlekli go do zalanego krwią pniaka. Kat już czekał – wyzierające spod maski oczy zdradzały takie samo zmęczenie jak u urzędnika.
To nie może być koniec, nie może, myślał skazaniec, gdy rzucono go na kolana. Życie nie przebiegło mu przed oczami, nie czuł też żadnej błogości, jak to podobno bywa przed śmiercią na szafocie. Tylko lęk i coś jeszcze.
Wspomnienie piwa, którym miał przyjemność raczyć się w jednym z portów Pięciu Republik. Było pieniste, nieco gorzkie, z posmakiem, w którym czuć było delikatną nutę jakby drewna i cytryny.
Docisnęli jego głowę do pieńka. Czuł smród krwi, potu i uryny.
Kat uniósł ostrze.
Smród, strach i wspomnienie gorzkiego smaku, jasnej piany.
– Stać!!!
Kat sapnął, z toporem wciąż nad głową. Dało się słyszeć mlaśnięcia, gdy końskie kopyta rozchlapywały błoto. Ktoś przyjechał.
– Stać, mówię! Ani się waż zabijać tego człowieka!
Kat z sapnięciem opuścił topór, spojrzał na urzędnika.
Erin z trudem obrócił głowę, wciąż trzymany na pniaku przez dwóch żołnierzy. Chciał dojrzeć krzyczącego.
To był ksiądz, łysy i dobrze zbudowany. Właśnie zsiadał z konia, a ruchy miał oszczędne i pewne, jakby bardziej nawykł do władania mieczem niż kropidłem. Nosił ciężki, pozłacany krzyż na grubym łańcuchu, ciemne szaty i jasnopomarańczowy płaszcz. Kapłan jak się patrzy.
Przekazał wodze jednemu ze zbrojnych, a sam podszedł do zaskoczonego urzędnika i wręczył mu zwinięte w rulon pismo.
– Jego Ekscelencja Alero da Ragazo, biskup Zatoki Mgieł, domaga się odroczenia egzekucji tego człowieka i żąda jego przekazania pod moją kuratelę – powiedział, nie czekając, aż urzędnik zapozna się z dokumentem. – Erin Barinor od tej chwili znajduje się pod władzą Kościoła i ewentualne kary będzie musiał ponieść z rozkazu Jego Ekscelencji biskupa. Czy to jasne?
– Jasne! – odparł potulnie urzędnik. – Bardzo jasne!
– Wypuśćcie go i oddajcie jego rzeczy.
Urzędnik uciekł gdzieś wzrokiem, skulił się.
– Tego uczynić nie możemy – odparł niepewnie. – Rzeczy skazanego zostały już zlicytowane, a pieniądze poszły na pokrycie kosztów sądowych i wynagrodzenie mistrza małodobrego.
– Mhm – mruknął tylko łysy kapłan. Zamyślił się na moment. – Dobrze. W takim razie lokalny sąd musi wypłacić skazanemu odszkodowanie za przedwczesne sprzedanie majątku.
– Oczywiście, zaraz przygotuję stosowne pisma – rzekł czym prędzej biurokrata. – W jakiej wysokości to odszkodowanie?
– Takiej samej, jaką pozyskaliście za sprzedaż rzeczy – wyjaśnił ksiądz i gestem nakazał żołnierzom przyprowadzenie skazanego.
Gdy Erin stanął przed duchownym, ten przyjrzał mu się uważnie.
– Erinie Barinor – rzekł, uśmiechając się chytrze – należysz już do mnie.
Wyglądał teraz o wiele lepiej. Ubrany, umyty i siedzący nad wielką misą kaszy. Kaszy, którą pochłaniał tak łapczywie, że kapłan obawiał się, czy Barinor nie pęknie z przejedzenia. Co jakiś czas mężczyzna sięgał po wielki kubek wypełniony maślanką i popijał.
– Dziękuję za to, coście dla mnie uczynili – powiedział po raz chyba tysięczny, z ustami wypełnionymi kaszą. – Dziękowałem już?
– Dziękowałeś.
Ksiądz przyglądał mu się uważnie. Dobrze zbudowany, ale nie rosły. Twarz mężczyzny pokrywał gęsty zarost, jasnoblond włosy były zmierzwione i jeszcze wilgotne po długiej kąpieli, ale niedawny skazaniec wreszcie przypominał istotę ludzką.
– Erin Barinor – rzekł w końcu ksiądz, widząc, że w misce zaczyna brakować kaszy – żołnierz, najemnik, dowódca Czarnego Sztandaru. Walczący na Tremorze, ale pokonany i sprzedany w niewolę. Jakoś się uwolnił i wrócił na Reiharat. Trochę pracował w Cesarstwie, eskortując karawany, potem zajął się bardziej intratnym zajęciem w Pięciu Republikach. Gabinet Osobliwości Barinora. Handel i poszukiwania starożytnych przedmiotów, wzorów glifów, badania, sprzedaż, obrót. Coś jednak sprawiło, że zamknął interes i udał się za morze, na Karhan, Święty Kontynent. Wyzwolony czterysta lat temu z rąk pogan ląd, będący ojczyzną ludzkości...
– Częściowo wyzwolony – wszedł księdzu w słowo Erin. – Cztery krucjaty odbiły północ, zachodni brzeg i mroźne południe kontynentu, ale reszta wciąż znajduje się w rękach pogan. – Spojrzał na kapłana. – Znam historię, geografię. I politykę.
– To prawda. Większa część Karhanu wciąż znajduje się w rękach pogan. I to właśnie tutaj, na granicy ochrzczonych ziem i pogańskich krain, zdecydowałeś się czegoś szukać. Czego?
Erin odstawił pustą miskę, opróżnił kubek z maślanką. Starł mleczny wąs.
– Jak się okazało, szukałem legendy, bujdy – odparł wreszcie – glificznego symbolu, który nigdy nie istniał.
– Co planowałeś z nim zrobić?
– Sprzedać Kościołowi – odparł i dostrzegł niedowierzanie w oczach księdza. – Naprawdę! Badacie glify od wieków, kodyfikujecie je i wiem, że płacicie spore sumy za każde znalezisko, które jest prawdziwe, więc chciałem skorzystać. Zarobić, a do tego uczynić coś ku większej chwale Bożej.
Łysy duchowny pokiwał głową.
– Badamy – odparł – to żaden sekret. Glify są wielką tajemnicą. Tajemnicą, która o mało nie doprowadziła do zagłady ludzkości. Przed wiekami, w czasie Wojny Magów, która zakończyła istnienie Imperium Serańskiego. Konflikt zmienił nasz świat, odczuwamy to do dziś. A same glify, cóż, w większości przepadły, ale nadal pozostają groźne. Niektórzy utrzymują, że są żywe, że gdy badamy glify, one także badają nas. I płacimy, gdy ktoś dostarczy nam kolejny autentyczny wzór. Ale ty jednak wcześniej handlowałeś falsyfikatami, przyznajesz się chyba do tego?
Erin uśmiechnął się.
– W każdym mieście, w każdej osadzie i w każdej wsi są ludzie, którzy pragną ułatwić sobie życie magią, nie zważając na to, że Kościół surowo tego zakazuje, a samej magii prawie już nie ma. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że żniwa są kiepskie, że ich dziecko choruje albo mąż jest pijakiem. Pragną szybkich, prostych rozwiązań. Magii. I dają się nabierać szarlatanom. Dlaczego miałem z tego nie skorzystać? Popyt, podaż, handel. Wolny rynek. Jeśli jest ktoś na tyle głupi, żeby coś kupić, musi też być ktoś inny na tyle mądry, żeby mu to sprzedać.
Ksiądz odwzajemnił uśmiech.
– Powinienem teraz trzasnąć ci tutaj jakąś bogobojną mowę – rzekł – ale trudno się nie zgodzić. Tak, ludzie chcą magii. Chodzą na mszę tylko po to, aby zaraz po wyjściu ze świątyni szukać porad u znającej baby, prosić o stawianie horoskopów czy zawieszenie amuletu z witek i patyków nad wejściem do chałupy.
– Możecie to wyplenić. Macie władzę, inkwizytorów, rycerskie zakony.
– Nie, nie możemy. Nie zmienimy każdego z osobna, nie uda nam się ukształtować, nagiąć do tego, czego chcemy, ludzkiej woli. Zresztą ta wolna wola, błądząca i kaleka, ale właśnie wolna, jest największym darem od Boga. Są tacy, którzy twierdzą, że można to zmienić, nagiąć człowieka do jakiejś wielkiej wizji, ukształtować niby miękki wosk, rozciągnąć do rozmiaru, którego potrzebujemy, niczym skazańca na łożu tortur. Są tacy. Szarlatani, uliczni krzykacze, samozwańczy trybuni ludu, którzy głoszą wieczną szczęśliwość z dala od zasad i wolności, a tak naprawdę chcą po prostu odebrać każdemu wolną wolę, nagiąć ją, ograniczyć, zamknąć w więzieniu umysłu. – Kapłan ze smutkiem pokręcił głową. – Ale nie my. Pasterz wiedzie owce, a one podążają za nim dlatego, że daje ochronę, bezpieczeństwo, nie dlatego, że grozi im żelazem, krępuje je, wiąże i zmusza siłą do posłuszeństwa. Już i tak mamy kłopoty, bo prosty lud nie przepada za zakonami rycerskimi i inkwizycją.
– Dziwisz się?
Coś okrutnego błysnęło w oczach kapłana.
– Jednak nawet i ten dobry pasterz potrzebuje solidnego kija, by odganiać wilki.
Erin niespodziewanie się uśmiechnął.
– Podoba mi się twoje rozumowanie, księże – rzekł. – Nie jest naiwne. Wypijmy za to.
– Zaraz, zaraz. Będziesz mieszał nabiał i kaszę z piwem? Można dostać od tego...
– Spokojnie. – Barinor machnął ręką, po czym gestem zamówił dwa kufle. – O mało co nie odcięli mi głowy, wątpię więc, czy przemieszanie maślanki z dobrym browarem będzie groźniejsze. A właśnie, zapomniałbym. Czemu właściwie mnie uwolniłeś?
– Tylko odroczyłem wyrok.
– Uwolniłeś – nacisnął Erin, gdy na stole przed nimi pojawiły się kufle. – Kościół nie ma możliwości skazać mnie za oszustwo. Za herezję, magię, kacerstwo, tak. Ale nie oszustwo.
– Ale może cię przekazać z powrotem świeckiemu sądowi.
– I dlatego właśnie chcę wiedzieć, czemu zawdzięczam ocalenie.
Kapłan westchnął, sięgnął po kufel. Stuknął nim o naczynie Erina i upił solidny łyk.
– Nazywam się Seth – rzekł. – Ojciec Seth. Po prostu. Jestem osobistym sekretarzem biskupa da Ragazo. A Jego Ekscelencja otrzymał trudną misję. Wkrótce ma objąć nowe biskupstwo. Na południu.
– Narina? Sepanto?
– Dalej.
– Gharhaz? Ghovra?
– Jeszcze dalej.
Erin gwizdnął przez zęby.
– Krainy barbarzyńców, tanów oraz osadników napływających z Reiharatu, szukających tam nowego życia. Śnieg, kamienie, góry, ziemia, która ledwie rodzi.
– A z rzeczy, które ciebie mogą interesować – ruiny starożytnych królestw, niezbadane terytoria i państwa, które ochrzczono tylko dzięki dziwnej potulności walecznych na co dzień władców.
– To jakieś zesłanie? Komuś się naraził? Zadarł nie z tym kardynałem, co trzeba? – spytał Erin.
– Trudno powiedzieć – odparł z pewną bezradnością Seth. – Ojciec Święty w liście do biskupa pisał o „wielkiej szansie”, „nowych wyzwaniach” oraz „niesieniu Bożego płomienia tam, gdzie wiernych otula wieczne zimno”.
Erin upił kolejny solidny łyk piwa, uśmiechnął się złośliwie.
– Wybacz, ale to kiepskie wyjaśnienie tak złośliwej decyzji.
– Kiepskie czy nie, wola papieża jest prawem dla biskupa. I ma objąć nową diecezję w ciągu pół roku. Jest tylko pewien problem. Dochodzą do nas stamtąd niepokojące wieści. Trwa wojna.
– Wojna?
– Niewielki konflikt, ale nietypowy. To nie dwóch tanów wzięło się za łby o wioskę na wiecznej zmarzlinie. Jest gorzej. Przeciwko tanom i osadnikom wystąpiły barbarzyńskie plemiona.
– Które?
– Wszystkie.
Erin pokręcił głową.
– Bzdura. Papież dostaje nieprawdziwe wiadomości. Barbarzyńcy nigdy w swojej historii się nie jednoczyli, w żadnym celu. Gdy dotarła tam czwarta krucjata, nawet tanowie, będący prawdziwą siłą, zostali rozbici. Krzyżowcy pokonywali ich jednego za drugim. Zresztą wystarczyło upokorzyć tylko połowę, aby reszta przyjęła wiarę, a w zamian krzyżowcy dali spokój barbarzyńcom, wciąż czczącym pogańskie bóstwa. I z tego, co wiem, nikt tam nikomu od dwustu lat nie wadził. Poganie modlą się do jakichś węży z drewna czy lisów, jest tam też jakaś bogini, która przybiera postać powabnej, nagiej niewiasty. Ją akurat chciałbym rzeczywiście zobaczyć. A ochrzczeni chodzą do kościołów. Nie ma nieporozumień, poza jakimiś czysto terytorialnymi sporami. I taki układ wszystkim odpowiada.
Seth bezradnie rozłożył ramiona.
– Sam widzisz – rzekł. – Twoja wiedza w tej dziedzinie znacznie przewyższa moją. Choćby z tego względu masz tam ze mną pojechać. Biskup chce wiedzieć, czy wojna rzeczywiście trwa i jakie osiągnęła rozmiary. I co może oznaczać dla Kościoła.
– Ale na północ nie zmierzają żadne statki z uchodźcami. Kobiety i sieroty nie forsują górskich przełęczy.
– Jeszcze.
Milczeli chwilę, pijąc piwo. Było smaczne. Nie tak dobre, jak wyborne, płynne złoto z Pięciu Republik, ale naprawdę niezłe.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.