- W empik go
Serce Noelle - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
8 listopada 2023
Ebook
40,99 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Serce Noelle - ebook
Gdy przeszłość odbiera świętom ich magię.
Ośnieżony Londyn wygląda bajecznie, zwłaszcza przez przystrojone bożonarodzeniowymi światełkami okna niewielkiej cukierni prowadzonej przez Noelle i jej wspólniczkę, Debrę. Ich kuszące kształtami i zapachami słodycze momentalnie podbijają serce każdego klienta tego miejsca. A jednak coś nieustannie mąci radość Noelle ze spełnionego marzenia. Bolesne wspomnienia właśnie teraz, w przedświątecznym czasie, najmocniej wdzierają się w jej codzienność. Bez względu na zainteresowanie, jakie okazuje jej Matt, właściciel znajdującej się nieopodal restauracji, Noelle musi zmierzyć się z emocjami, które powodują, że jest rozdarta między swoją przeszłością a teraźniejszością. Czy relacja z Mattem jest w stanie przetrwać, gdy w końcu wyjawią sobie najgłębiej skrywane sekrety? Dokąd zaprowadzi ich szczerość, którą obiecali sobie na początku znajomości?
W ubiegłym roku kupiłam sztuczną choinkę. Wcześniej stała tu albo prawdziwa, albo żadna. Teraz ustawiam niewysokie drzewo na komodzie i rozprostowuję zielone gałęzie. Serce wali mi jak szalone. Być może pokładam w ubieraniu choinki zbyt wiele nadziei, ale co innego mi zostało? Mam przyjaciół, mam wymarzoną cukiernię, mam kochających mamę i ojczyma za wielką wodą, jednak chwilami czuję się tak strasznie pusta, że potrzebny mi świąteczny cud, abym mogła wrócić do prawdziwego życia. Nie do wegetacji w czterech ścianach. Chciałabym znowu żyć, iść przed siebie z poczuciem, że mam jakiś cel. W tej chwili chyba liczę na to, że blask świątecznych lampek wskaże mi drogę.
Ośnieżony Londyn wygląda bajecznie, zwłaszcza przez przystrojone bożonarodzeniowymi światełkami okna niewielkiej cukierni prowadzonej przez Noelle i jej wspólniczkę, Debrę. Ich kuszące kształtami i zapachami słodycze momentalnie podbijają serce każdego klienta tego miejsca. A jednak coś nieustannie mąci radość Noelle ze spełnionego marzenia. Bolesne wspomnienia właśnie teraz, w przedświątecznym czasie, najmocniej wdzierają się w jej codzienność. Bez względu na zainteresowanie, jakie okazuje jej Matt, właściciel znajdującej się nieopodal restauracji, Noelle musi zmierzyć się z emocjami, które powodują, że jest rozdarta między swoją przeszłością a teraźniejszością. Czy relacja z Mattem jest w stanie przetrwać, gdy w końcu wyjawią sobie najgłębiej skrywane sekrety? Dokąd zaprowadzi ich szczerość, którą obiecali sobie na początku znajomości?
W ubiegłym roku kupiłam sztuczną choinkę. Wcześniej stała tu albo prawdziwa, albo żadna. Teraz ustawiam niewysokie drzewo na komodzie i rozprostowuję zielone gałęzie. Serce wali mi jak szalone. Być może pokładam w ubieraniu choinki zbyt wiele nadziei, ale co innego mi zostało? Mam przyjaciół, mam wymarzoną cukiernię, mam kochających mamę i ojczyma za wielką wodą, jednak chwilami czuję się tak strasznie pusta, że potrzebny mi świąteczny cud, abym mogła wrócić do prawdziwego życia. Nie do wegetacji w czterech ścianach. Chciałabym znowu żyć, iść przed siebie z poczuciem, że mam jakiś cel. W tej chwili chyba liczę na to, że blask świątecznych lampek wskaże mi drogę.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-568-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TERAZ
Zaciągam się eleganckim zapachem brandy. Zawsze kojarzy mi się ze świętami. Zerkam pośpiesznie na główne drzwi, po czym ostrożnie otwieram puszki, w których _Christmas cake_ czeka na swoją porcję alkoholu. Dobry kwadrans zajmuje mi „nakarmienie” ciasta, a właściwie „napojenie” go aromatyczną brandy, którą kupiłam jesienią, myśląc o przygotowywaniu bożonarodzeniowych wypieków. Oczywiście najpierw spróbowałam, aby mieć pewność, że się nada. Wypiłam kieliszek trunku. No może dwa kieliszki. Od początku listopada natomiast powtarzam proceder upijania ciasta, które za trzy tygodnie rozejdzie się w mgnieniu oka. Klienci już przychodzą podpytywać, czy wystarczy dla każdego. Jak tak spoglądam na te wszystkie puszki, to wystarczy chyba dla całego Londynu.
– Dzień dobry! – woła od wejścia sympatyczny mężczyzna, który codziennie przychodzi po słodkie przekąski. – Załapię się na pączki?
Uśmiecham się do niego, wychodząc z zaplecza.
– Trzy waniliowe i jeden ze słonym karmelem? – pytam i sięgam po pudełko, w którym idealnie mieszczą się cztery puszyste pączki, przygotowywane tutaj o świcie, zanim ten mężczyzna i jego rodzina wyruszą do swoich codziennych obowiązków. – Czy może żona ma dziś ochotę na babeczkę?
– Dziś wspominała o pączku – odpowiada stały klient i chichocze. – Ale kto wie, co wymyśli jutro, bo… hmm… jest w ciąży.
Trochę speszony nagłym wyznaniem czerwieni się i spuszcza wzrok na oświetlone półki, na których za szybą kusząco prezentują się moje dzisiejsze wypieki. Kusząco? Tak, na pewno. Wiem, bo sama stałam tam pół godziny temu i upewniałam się, że wchodzące tu dzisiaj osoby od razu nabiorą ochoty na coś słodkiego. Ten gość jest drugi, bo tuż po otwarciu jedna staruszka kupiła torbę rogalików i kawałek sernika.
– Gratuluję – mówię radośnie. – To dobra nowina – marszczę brwi – prawda?
– Tak, tak – zapewnia, gdy pakuję mu pączki do pudełka. – Dziewczynki są już na tyle duże, że zajmują się sobą. A jeśli teraz nie powiększymy rodziny, to kiedy? Młodsi się nie robimy – wyjaśnia, znowu chichocząc.
Potakuję tylko, bo dla mnie temat zakładania i powiększania rodziny należy do tych trudnych, o których nie chcę rozmawiać. A już na pewno nie chcę o tym rozmawiać na trzeźwo, pakując pączki dla klienta cukierni.
Przed dalszą dyskusją na temat prokreacji ratuje mnie Debra, wpadając do lokalu niczym tajfun. Uśmiecha się szybko do faceta, posyła mi buziaka i znika na zapleczu, żeby się przebrać.
– Wybacz spóźnienie – mówi, wychylając nagle zza futryny głowę otuloną żółtą czapką z wielkim pomponem. Wypada nam takie nosić po trzydziestce? – Chłopcy wdrapali się na zasłony i musiałam ich zdjąć przed wyjściem. Ich i zasłony.
Debra znika, a mina klienta sprawia, że ledwo powstrzymuję parsknięcie. Mężczyzna ma szeroko rozdziawione usta i chyba wytrzeszcz oczu, ale po kilku sekundach otrząsa się i wyciąga portfel z kieszeni płaszcza. Założę się, że przez krótki moment żałował, że się z żoną nie zabezpieczali. Tymczasem Debra wcale nie mówiła o dzieciach, bo ich nie ma. Ma za to dwa trzyletnie kocury, które – jak na koty cukiernika przystało – nazywają się Donut i Muffin. Moja wspólniczka zwykle nazywa swoje futrzaki „chłopcami”, ale nie dlatego, że widzi w nich swoje latorośle. Mówi tak, aby wywoływać właśnie takie miny, jaką widziałam przed chwilą. Równie mocnego szoku doznaje każdy przypadkowy słuchacz, przy którym Debra nazywa swoje kocury „bliźniakami”. Donut i Muffin są niemal identyczni, a już na pewno identycznie nieznośni. Wspinaczka po zasłonach to jeszcze nic, biorąc pod uwagę ich osiągnięcia.
– Wanilia i słony karmel? – pyta Debra, zjawiając się obok tuż po wyjściu klienta.
– Tak. Jego żona jest w ciąży – oznajmiam.
– To dobrze, będzie kupował więcej pączków.
Wymieniamy się uśmiechami, a moja wspólniczka szybko ocenia, czy przez czterdzieści minut od otwarcia nie wyprzedały się wszystkie rogaliki, po czym sięga po tego z czekoladą. Mruczy, przeżuwając pierwszy kęs. Ja w tym czasie przynoszę więcej maślanych smakołyków z zaplecza. Staruszka, która kupowała je rano, chyba ma gości, bo wzięła aż trzynaście. Zwykle bierze cztery.
– Pomóż mi z dekoracjami – rzucam, zdejmując fartuch z logo naszej cukierni.
– O chuju bosy, a kto to tu przytargał?
– Wzięłam taksówkę – wyjaśniam, spoglądając na dwa kartony pełne gadżetów, które pomogą nam przygotować się na nadchodzące święta. – Phil przywiezie choinkę?
Phil jest mężem Debry, a zarazem naszym majstrem, dostawcą i szoferem, jeśli jesteśmy w nagłej potrzebie. Ponieważ jest architektem i ma pracownię w domu, wykorzystujemy jego uprzejmość do granic możliwości.
– Tak, przypomniałam mu przed wyjściem – oznajmia Deb, odkręca kran i szoruje ręce. – Ale najpierw musi przemierzyć Londyn i znaleźć zasłony do złudzenia przypominające te, które dzisiaj podarli chłopcy. – Marszczy nos. – To był prezent od teściowej. Małpa przyjeżdża w Wigilię i obawiam się, że gotowa mnie spalić na stosie, jeśli nie zobaczy tego cholerstwa na oknach.
Śmieję się z opowieści przyjaciółki, wyjmując z pudełka długi łańcuch. Planuję go powiesić nad oknami, a do niego przyczepić lekkie styropianowe gwiazdki, które do północy malowałam na srebrny kolor. Czasem dopada mnie bezsenność. Na wspomnienie marnych trzech godzin snu, jakie sobie dziś zafundowałam, ziewam szeroko, zasłoniwszy usta rękawem bluzki.
– Wyjdź dzisiaj szybciej – poleca Debra. – Wiem, że siedzisz po nocach, a poza tym w tym tygodniu otwierasz, więc rano masz dużo pracy. Jest sporo zamówień, przemęczasz się. Powinnyśmy kogoś zatrudnić.
– Nie wiem, czy już nas na kogoś stać.
– Pogadam z księgową. Może chociaż na okres przedświąteczny, do pomocy. A potem zobaczymy.
– To zadzwoń, a ja zajmę się oknem – proponuję, po czym przynoszę ze składziku niską drabinkę i wspinam się na nią, obleczona w gęsty błękitny łańcuch.
Za szybą ludzie pędzą do swoich zajęć. Jedni ciągną za ręce dzieci, inni prowadzą na smyczach psy, a jeszcze inni wsuwają dłonie do kieszeni, bo jest naprawdę chłodno. Stoję tak i gapię się na poranek obcych mi osób. Ja swój spędziłam w kuchni na zapleczu, wyrabiając ciasto, piekąc, smażąc, nadziewając i dekorując słodkości. I na koniec pakując zmywarkę. Samotnie.
Przed moimi oczami najpierw pojawia się jeden biały punkcik, który wiruje na wietrze, a kilka sekund później obraz zasnuwa niezliczona ilość płatków. Pada śnieg. Wprawdzie tylko prószy i pewnie nie zostanie na długo, ale widzę uśmiechy na twarzach kilkorga przechodniów. Śnieg w Londynie to prawdziwy świąteczny cud, mimo że do Bożego Narodzenia jeszcze sporo czasu. Dopiero zaczął się grudzień. Wzdycham i wracam do pracy. Mnie śnieg nie przenosi myślami do beztroskich spacerów białymi chodnikami.
– Ładny ten łańcuch – zauważa Debra, zjawiając się nagle przy drabince. Zerkam na nią pytająco. – Księgowa mówi, że na miesiąc możemy kogoś wziąć i nasz budżet nie ucierpi, biorąc pod uwagę rosnące obroty.
– To świetna wiadomość. Napiszesz ogłoszenie? Powiesimy w oknie.
– Dobry pomysł. Nie ma na co czekać. Podać ci coś?
– Te małe srebrne gwiazdki, które leżą na ladzie – odpowiadam, montując łańcuch do żabek smukłego karnisza, na którym wisi krótka firanka. – I te światełka w kształcie płatków śniegu. Są w kartonie.
– Tak jest! – rzuca wesoło Debra, po czym przynosi mi potrzebne dekoracje i zajmuje się pisaniem ogłoszenia.
Gdy przyczepia je na szybie, do środka wchodzi akurat troje klientów, ale moja wspólniczka daje mi znać, że się nimi zajmie, więc mogę w spokoju dokończyć swoje dzieło. Czuję zapachy wszystkich słodkości, jakie zamawiają przybyli, słyszę szelest opakowań, cichą pracę kasy fiskalnej, gdy drukuje paragony. Dziesięć minut później, zanim wyjdzie ostatnia klientka, włączam przycisk i w naszym oknie rozbłyskują pierwsze światełka. Ładnie współgrają z łańcuchem i gwiazdkami, szczególnie teraz, kiedy przez szyby nie wpadają promienie słoneczne, bo przykryła je śnieżyca. Dekoracje są dobrze widoczne i tworzą przytulny nastrój.
– Może w tym roku święta będą białe – mówi starsza pani, odbierając od Debry swoje zamówienie. – Nieźle się rozpadało.
Godzinę później, gdy mamy pełne ręce roboty, w drzwiach zjawia się Phil z metrową, gęstą sztuczną choinką. Jestem zachwycona, kiedy drzewko staje na cokole, który przygotowałyśmy wczoraj. Phil rozkłada bujne gałęzie, a ja już widzę, jak pięknie będą wyglądać, przystrojone w srebro, błękit i pomarańcz.
– Dziękujemy – mówię z uśmiechem do kobiety, która zabiera pudełko z babeczkami i zadowolona opuszcza naszą cukiernię. Wiem, że wróci. Przychodzi tu w każdy piątek. – Phil, choinka jest genialna!
– Starałem się – odpowiada mąż mojej przyjaciółki i wspólniczki.
– A zasłony kupiłeś? – docieka jego żona.
– Podobne, nie takie same.
Debra w skupieniu ogląda zakup, przygryzając wargę. Wreszcie kiwa głową. Misja oszukania teściowej chyba się uda. A „chłopcom” jak zwykle się upiecze.
– Karen złapała mnie, jak wychodziłem, i prosiła, żeby jej zamówić na święta to co zwykle – rzuca Phil, chwytając za klamkę.
– Czyli sernik, ciasteczka cynamonowe i _Christmas cake_. Wszystko pożre przed pierwszą gwiazdką – wyjaśnia mi Debra, machając do opuszczającego lokal małżonka. – Wkurwia mnie, że Karen nazywa _Christmas cake_ po prostu keksem. – Prycha. – W dodatku robi sobie z mojego męża posłańca. To już trzeci raz, jak przekazuje przez niego zamówienie świąteczne. Chyba się do niej przejdę.
Ostatnie słowa Deb wypowiada beztrosko, a ja wstrzymuję śmiech. Na miejscu Karen pakowałabym się właśnie i wyjeżdżała na święta na bezludną wyspę. Raz miałyśmy nieprzyjemności z osobami z lokalu po drugiej stronie ulicy, gdzie można zjeść wielkiego, tłustego kebaba. Widocznie sporo ludzi wsuwało swoje zamówienie, zanim dotarło pod nasze drzwi, bo codziennie rano znajdowałyśmy pod nimi walające się opakowania ze znajomym logiem. Poszłam grzecznie poprosić, aby zadbali o śmietniki i informowali klientów, żeby nie zachowywali się jak świnie. Następnego dnia pod naszymi drzwiami znajdowało się jeszcze więcej opakowań. Debra zebrała je w worek na śmieci i powiedziała:
– Przejdę się do nich.
To było pół roku temu. Do dzisiaj nie widziałam ani jednego opakowania po kebabie. Już nawet zapominam, jak wyglądają. Za to właścicielka przybytku co tydzień zamawia u nas ciasto dla gości na weekend. Obawiam się, że zamówienie Karen wzrośnie kilkukrotnie, jak Debra z nią skończy.
– Pójdę upiec sernik, bo zostało pół – mruczy moja wspólniczka, skanując półki w lodówkach. – Przy okazji zrobię ten dla Morganów, bo mają odebrać przed samym zamknięciem. Obiecałam, że będzie dzisiejszy. Poradzisz sobie z drzewem?
– Jasne – zapewniam. – Będę pilnować klientów. Zrobisz przy okazji biszkopt? Na jutro mamy mieć gotowy tort na urodziny tej sześciolatki, co przychodzi tu z mamą co weekend.
– Pamiętam. Król Lew?
– Yhm. Już nawet mam pomysł.
– Okej, zrobimy go dzisiaj, a udekorujesz jutro rano. Pasuje?
– Jak najbardziej – mówię, po czym chwytam karton z ozdobami i zbliżam się do naszej nowej choinki.
Zrywam się z pracy tuż po przełożeniu tortu. Pakuję dwa pączki do małego pudełka i zmierzam nad Tamizę, bo przed chwilą umówiłam się tam telefonicznie. W drodze na przystanek mijam wystawy, z których wylewa się magia świąt. Dobrze, że też przystroiłyśmy cukiernię, to nie będziemy odstawać od reszty. Byłoby słabo, gdyby inny cukiernik zabrał nam klientów, kusząc ich bożonarodzeniowymi dekoracjami. Debra pewnie by się do niego przeszła.
W autobusie też daje się odczuć przedświąteczny klimat. Facet po czterdziestce taszczy choinkę, a grupa nastolatek odsłuchuje na telefonie stary, ale wciąż aktualny przebój Mariah Carey. Jakaś kobieta obok mnie dzierży w dłoniach wielkie pudełko z różnokolorowymi bombkami, a z jej reklamówki wystają opakowania na prezenty. Wszyscy powoli szykują się do tych magicznych dni, które spędza się z bliskimi w radosnej atmosferze. Ja zakopię się pod kocem, wypiję czekoladę z piankami, zjem mnóstwo ciasta i połączę się online z mamą, która zapewne właśnie przeżywa przedświąteczne szaleństwo w Australii.
Śnieg niedawno przestał padać i skrzypi pod podeszwami, co w jakimś stopniu mnie cieszy, bo perspektywa białych świąt jest emocjonująca, jednak pewne wspomnienia nie odpuszczają. Przymykam powieki i wystawiam twarz do słońca, które po południu przebiło się przez śniegowe chmury. Od rzeki bije spokój, a sunące po niej promy wydają się nigdzie nie śpieszyć, przez co i ja zaczynam wolniej oddychać, bez pośpiechu stawiając nogę za nogą. Osłaniam oczy dłonią i zauważam znajomą postać. Uśmiecham się, bo nie widzieliśmy się od miesiąca, a lubię jego towarzystwo.
– Zwiałaś z roboty? – pyta Stan i chichocze. Podnosi się z ławki, żeby mnie lekko i niezręcznie przytulić. Nie jest mocny w okazywaniu sympatii. – Pachniesz jak cukiernia.
– Prowadzę cukiernię – zauważam ze śmiechem. – Proszę, z dżemem, jak lubisz.
Podaję mu pudełko z przekąskami, a on zaciąga się ich zapachem.
– Ach, ten stereotyp gliny pożerającego pączki – żartuje, przewracając oczami. – Siadaj, opowiedz, co u ciebie.
Opadamy na ławkę, z której Stanley musiał wcześniej zgarnąć śnieg, bo widzę ślady po tym procederze. Częstuje mnie pączkiem, ale odmawiam.
– Wkrótce wybieram się na obiad. Nie chcę zapychać się słodkim – wyjaśniam.
– Nie wiesz, co robisz – rzuca wesoło i wgryza się w miękkie ciasto z owocową nutą ukrytą wewnątrz. – Jak dobrze, że masz tę cukiernię, bo inaczej byś się marnowała. To za każdym razem smakuje lepiej.
– Miło mi, że tak mówisz. Obiecuję też nie powtarzać tego twojej żonie.
– Moja żona prosiła, żebym zamówił dziś u ciebie ciasta na święta, bo jej się nie chce w to bawić, a poza tym kocha twoje wypieki bardziej niż mnie.
– Przekaż Dolores pozdrowienia – mówię i znowu się uśmiecham. – Co wam upiec?
– Jak dla mnie mogą być same pączki.
Rozmawiamy chwilę o słodyczach. Stan dzwoni do żony, bo oczywiście zapomniał, o jakie ciasta prosiła. Nie rozumiem, jak może być znakomitym gliną, i to od trzydziestu lat, pamiętać szczegóły prowadzonych spraw i obowiązujące przepisy, łączyć fakty w całość, a nie umieć zapamiętać trzech prostych nazw wypieków. Mężczyźni zawsze będą mnie zadziwiać w tej kwestii.
– Macie już choinkę przed Scotland Yardem? – zagajam.
– Jakąś dzisiaj mijałem. Jak wrócę do pracy z przerwy na lunch – puszcza mi oko – to przyjrzę się dokładniej.
– W pracy wszystko w porządku? – kontynuuję, a on kiwa głową.
– A co u ciebie? – pyta poważnie Stan. Obserwujemy ludzi spacerujących nad rzeką. – Jakieś zmiany? Interes się kręci?
– Tak, dziękuję. – Mocniej wciskam dłonie w kieszenie płaszcza. – Zmiany? Jeśli zmianą można nazwać nowe buty, to tak, ale jeśli pytasz o stan umysłu, to sama nie wiem, co ci powiedzieć. – Łapię jego spojrzenie. – Jakieś wieści o Cameronie?
Przez moment zaciska szczękę, ale wreszcie odpowiada:
– Odwiedziłem go ostatnio. – Te słowa sprawiają mi ból, więc głośno wciągam powietrze. Twarz Stana łagodnieje. – Odpuść, Noelle, proszę.
Odwracam wzrok w stronę Tamizy. Próbuję znowu pochwycić jej spokój, ale czuję jedynie mocny ucisk w sercu.WTEDY
Wchodzę do mieszkania i z westchnieniem ulgi odstawiam na podłogę torby z zakupami. Zsuwam buty i strzepuję z ramion drobne płatki. Przed chwilą zaczął padać śnieg. Nie do wiary, że jeszcze nie skończył się listopad, a mamy z głowy pierwszy biały puch. W korytarzu pojawia się Cameron i uśmiecha się do mnie szeroko, po czym chwyta torby i niesie je do kuchni. Człapię za nim, pocierając o siebie zmarznięte dłonie.
– Chłodno? – pyta Cam, zauważywszy ten gest. – Chodź tu, zagrzeję cię.
Rozkłada ramiona, a ja wsuwam się w nie z poczuciem szczęścia. Tęskniłam za tym od rana, kiedy to zostawiłam śpiącego Camerona w łóżku i popędziłam do pracy. Wtulam się w jego szyję i wdycham znajomy zapach. To woda kolońska, którą kupiłam mu na urodziny we wrześniu. Trzydzieste. Przeżywał, że jak będzie stary, to go nie zechcę, ale przypomniałam mu wtedy, że przecież za rok dołączę do jego prywatnego klubu seniora, a poza tym kocham go tak mocno, że łatwo się mnie nie pozbędzie.
– Głodna? – pyta, gdy burczy mi w brzuchu.
– W cukierni miałam tyle pracy, że nie zdążyłam zjeść – tłumaczę.
– Cieszę się, że się rozkręcasz.
– Debra mówi, że będziemy najpopularniejszą cukiernią w Londynie. Potrzeba tylko czasu.
– Debra może mieć rację – przyznaje Cameron i całuje mnie w czubek głowy. – Przyniosłem rybę z frytkami. Odgrzeję.
– Z tej knajpy na rogu? – pytam z nadzieją w głosie.
– Twojej ulubionej.
– Ich frytki są megachrupiące. Smakują mi.
Idę do łazienki, a Cameron zaczyna rozpakowywać zakupy, które zrobiłam po drodze. On nigdy nie pamięta, że kończą się takie drobiazgi jak kawa, herbata czy płyn do prania. Mężczyźni. Biorę szybki, gorący prysznic i czuję, jak z moich mięśni schodzi napięcie. Kwadrans później, przebrana w wygodny dres, siadam do stołu i wraz z moim narzeczonym konsumuję przepyszną odgrzewaną rybę z chrupiącymi odgrzewanymi frytkami.
– Mogłam mieć talent do gotowania – mówię i marszczę nos, a Cam chichocze.
– Twoje ciastka są takie dobre, że jestem gotów całe życie jeść w knajpie na rogu, byle tylko nie rezygnować z tych słodyczy.
– Jesteś kochany. Mam nadzieję, że nasi klienci też będą do nas wracać, jak ty. Mamy otwarte dopiero cztery miesiące, ale już widzę twarze, które pojawiają się regularnie. No i z miesiąca na miesiąc zarabiamy coraz więcej. To dobry znak.
– Bądź optymistką. Widziałem finanse, wyglądają obiecująco. Zaufaj mi, jestem księgowym – mówi i puszcza mi oko.
– Debra twierdzi, że powinnyśmy kupić ekspres i proponować też kawę, na miejscu i na wynos. Chyba ma rację.
Moje marzenie zaczyna się spełniać. Zawsze chciałam prowadzić cukiernię. Od kiedy zostawił nas ojciec, piekłam ciastka dla mamy, aby poprawić jej humor. Może to była też moja własna terapia, aby stanąć na nogi po tym, jak tata oznajmił, że kocha swoją sekretarkę i razem wyjeżdżają do Vegas. Mama pozwalała mi obsługiwać piekarnik i mikser, mimo że miałam dopiero dziesięć lat. Z czasem przyznała, że odkłada drobne do skarbonki, abym kiedyś miała na kurs w profesjonalnej szkole.
Już jako nastolatka zaczęłam pracę w cukierni, potem w innej, bo w pierwszej czułam, że już się więcej nie nauczę. Cała moja edukacja odbyła się w słodkim stylu, a zwieńczeniem było szkolenie w londyńskim oddziale Cordon Bleu, gdzie na kursie dekorowania ciast poznałam Debrę, starszą o cztery lata fankę _Christmas cake_ oraz wszystkiego, co ma w składzie czekoladę. Dzisiaj, trzy lata od tamtej chwili, otworzyłyśmy własny lokal, rzucając dotychczasowe posady. Jestem zestresowana, ale Deb wciąż powtarza, że to przetrwamy. Podobno kupiła dwa koty, aby stres jej nie dotyczył.
– A jak w pracy? – pytam, kiedy kończymy jeść.
– Dobrze – rzuca Cam i wstaje od stołu. – Zrobię kawę, co ty na to?
– Bardzo chętnie, trochę mnie obudzi. – Zbieram puste talerze. – Dobrze? I tyle? Nie masz żadnych plotek, które ubarwią mi dzień? Nikt z nikim nie sypia, wszyscy są w porządku, żadnych beznadziejnych klientów?
– Mam niewiele do czynienia z klientami – odpowiada i chichocze. – A w dziale dostaw pracują sami mężczyźni, więc nawet jeśli ktoś z kimś sypia, nie chcę o tym słuchać. – Wzdryga się, czym mnie rozbawia. – Ale nie wszyscy są w porządku. Szef zaopatrzenia to prawdziwy kutas. Na szczęście jego biuro jest daleko od mojego i nie muszę go oglądać.
– Jest wredny?
– Nie dla mnie, ale dla chłopaków odbierających towar owszem. Szkoda mi ich. Chyba porozmawiam z prezesem, bo w pracy nie powinna panować taka atmosfera. A co, jeśli chłopaki się zwolnią? Kto będzie przepakowywał te włoskie oliwy i sery, które – sięga do lodówki – dzisiaj jemy na kolację?
– O cholera! – wołam z radości. – Wiesz, jak uwielbiam włoskie sery.
– Wiem też, że dobrze smakują z tym winem – dodaje i unosi butelkę trunku, a ja się oblizuję. – Wybierz jakiś film i zrobimy sobie relaksujący wieczór.
– Jesteś najlepszy – przyznaję, po czym zarzucam mu ręce na szyję i składam na jego ustach długi pocałunek.TERAZ
Budzik dzwoni o świcie, a właściwie w środku nocy, bo do wschodu słońca jeszcze trochę czasu. Mrugam kilka razy, wyłączywszy radosną melodię, którą mój telefon zwiastuje początek kolejnego dnia. Przesuwam dłonią po pustej poduszce obok, na moment zaciskam powieki i szybko wstaję z łóżka, aby nie dać się wspomnieniom. Wpół do piątej. Spałam dziś pięć godzin. To lepszy wynik niż przez ostatnie noce. Jutro niedziela, to może pobiję swój rekord.
Wchodzę do kuchni, żeby włączyć ekspres. Drugą kawę wypiję w pracy, tuż przed ósmą, kończąc układanie słodkości na podświetlanych półkach. Muszę pamiętać o torcie z Królem Lwem. Dekoracje zajmą mi dłuższą chwilę. Idę się umyć, a kiedy wracam, z kubka unosi się pobudzający aromat. Zerkam do lodówki na zimną pizzę, którą jadłam wczoraj na obiad i kolację. Akurat zostało na śniadanie. Wrzucam kawałek do mikrofalówki, po czym dolewam mleka do kawy i zanurzam usta w cudownym naparze. O fu! Nie posłodziłam.
Wsypuję łyżeczkę cukru i z westchnieniem staję w oknie, żeby obserwować powoli budzący się Londyn. Piję kawę, delektując się jej smakiem, i ogarnia mnie spokój, gdy oglądam dobrze znane obrazy. Przytulna ulica usiana niemal identycznymi domami, a w każdym z nich dwa mieszkania. Facet z domu po prawej, tego po drugiej stronie ulicy, punktualnie o czwartej pięćdziesiąt wychodzi z psem. Wiem, że za czterdzieści minut w budynku znajdującym się dokładnie naprzeciwko mojego zapali się światło. Ktoś wtedy wstaje do pracy, także w soboty. Pewnie też jakiś uparty przedsiębiorca, jak ja. Nie mamy wolnych weekendów.
Chwilę po tym, jak na wprost budzi się któryś z domowników, ja wychodzę ze swojego mieszkania i delikatnie stawiam stopy, aby nie obudzić Roxanne. Moja sąsiadka z parteru jest w wieku Deb, rozwiodła się z mężem, który ponad wszystko kochał imprezy i panienki. Od czterech lat Roxanne mieszka w tym budynku wraz ze swoim nastoletnim synem, którego próbuje nakłonić na studia prawnicze, ale młody chce zostać projektantem. Roxanne jest załamana, lecz jak tak patrzę na kreacje Mike’a, to widzę go co najmniej w roli krawca, bo wiem, że sam przerabia swoje ciuchy i robi to nieźle. Roxanne i Mike jeszcze śpią. W tygodniu wychodzą kwadrans po siódmej, a w soboty zawsze jest u nich cicho, gdy schodzę od siebie.
Wskakuję do autobusu, który po chwili już sunie wśród budynków ukrytych w półmroku, a z okien machają do mnie mikołaje, renifery i skrzaty. Londyn czuje święta. Niedługo tylko moje okno będzie nudne i wyróżniające się na ulicy. Słyszę sygnał nadchodzącej wiadomości. O tej porze?
Mama:
Kochanie, jak Ci mija ten piękny dzień? Śniło mi się, że przyleciałaś do mnie w odwiedziny. Buziaki!
Wzdycham. Moja rodzicielka to niepoprawna optymistka. Od kiedy osiem lat temu opuściła Londyn, bo zakochała się w Australijczyku, wciąż namawia mnie na podróż. Byłam tam raz i podobało mi się, ale teraz muszę dbać o interesy, zajmować się mieszkaniem, które mama zostawiła pod moją opieką, piec ciastka i pomagać Deb. Nie mogę tak po prostu polecieć do Australii, gdzie właśnie jest środek dnia, ale mojej mamie chyba umknęło coś takiego jak różnica stref czasowych. Robię zdjęcie londyńskiej ulicy przesuwającej się za oknem i wysyłam do Australii z dopiskiem: „Zazdroszczę snów. Dzień dopiero się zaczyna”.
Mama:
Znowu bezsenność?
Wymieniamy kilka wiadomości, w których obiecuję o siebie dbać, zdrowo się odżywiać – nie wspominam o wczorajszej pizzy na dzisiejsze śniadanie – i wysłać kilka fotek z cukierni udekorowanej na święta. Wreszcie czerwony autobus się zatrzymuje i szybkim krokiem, aby się rozgrzać, zmierzam do miejsca, o którego otwarciu marzyłam latami.
W soboty zamykamy wcześniej, choć czasem mam wrażenie, że właśnie tego dnia mamy najwięcej pracy. Przyjmujemy kolejne zamówienia na świąteczne wypieki, wydajemy tort z Królem Lwem, który budzi zachwyt małej dziewczynki. Co chwilę ktoś wpada po ciastko lub na ciastko. Sobota to ten dzień, kiedy nasze trzy niewielkie białe stoliki wciąż są zajęte. Wysokie stołki przesuwają się non stop, bo albo ktoś na nich siada, albo właśnie zwalnia miejsce. Klienci wpadają po coś szybkiego na ząb, po kawę, po słodkości na weekendowe spotkania z bliskimi, a niektórzy decydują się na naprawdę wielki kawałek ciasta, które akurat opuszcza zaplecze i kusi zapachem. Wszyscy też chwalą nasze dekoracje. Kiedy wczesnym popołudniem zamykam drzwi za wesołą dziewczyną, która wykupiła ostatnie pączki, padam z nóg.
– Inwazja – mówi Deb i wzdycha. – Ale to dobrze. Odkujemy się za słabsze miesiące.
– Ktoś do pomocy bardzo się przyda – stwierdzam.
– Wczoraj był jakiś chłopak, zaraz po twoim wyjściu. Ma przyjść w poniedziałek rano, jest zdecydowany. Szuka pracy na chwilę, żeby zarobić na nowy telefon.
– Myślisz, że coś potrafi?
– Myślę, że ma dużą motywację, a obsługa kasy fiskalnej nie jest trudna. Pokażemy mu też, jak włączyć zmywarkę – oznajmia Deb, śmiejąc się. – Podoba mi się, że rodzice wygonili go do roboty, a nie spełniają jego kaprysy.
– Jest chociaż pełnoletni? – Unoszę brwi. – Skoro mieszka z rodzicami, to nigdy nie wiadomo.
– To facet. Oni mieszkają z rodzicami do momentu, aż ich odbierzesz i zaobrączkujesz. Ten studiuje, ale studia kosztują, więc na telefon już mamusia nie da.
– W takim razie niech przyjdzie. Pozmywa, pozamiata i będzie miał na nową zabawkę – mówię i obie się śmiejemy.
Po zamknięciu udaję się do małej restauracji, w której ostatnio dość często się stołuję. Mają przyzwoite ceny. W dodatku właściciel od trzech miesięcy kupuje od nas ciasta, więc jest jakby naszym partnerem biznesowym. Zawsze kiedy mam ochotę na zdrowe, pyszne jedzenie, a nie na odgrzewaną pizzę – lub kiedy obiecam poprawność żywieniową mamie – idę właśnie tam. Wita mnie piękny zielono-złoty wieniec wiszący na drzwiach, a wewnątrz z niemal każdego kąta wyglądają małe choinki, również przystrojone w ciepłe szampańskie barwy. Postarali się. Sala wygląda obłędnie.
Dzisiaj mam wrażenie, że trudno będzie znaleźć miejsce, ale Matt zauważa mnie niemal od razu i ruchem głowy wskazuje wolny stołek przy ladzie. Uśmiecham się i podążam w kierunku siedziska, a gdy na nie opadam, czuję się jak w jednym z tych amerykańskich filmów, gdzie akcja toczy się właśnie przy długim blacie, nieznajomi jedzą lunch, a kelnerka z daszkiem na głowie dolewa im kawy z zawsze pełnego dzbanka. Matt nie ma daszka, ale kawę robi wyśmienitą. Poza tym to miejsce prezentuje się znacznie dostojniej niż klasyczny bar z amerykańskiego filmu.
– Kofeina na dobry początek? – pyta Matt, jakby czytał mi w myślach.
– Poproszę – odpowiadam, wyswobadzając się z płaszcza.
Przesuwam się wzdłuż pleców osób siedzących przy blacie, żeby dostać się do wieszaka. Ależ tu dzisiaj tłoczno. Chyba nie tylko na naszą cukiernię zaplanowano sobotnią inwazję. Gdy wracam na swoje miejsce, Matt powoli odwraca się od ekspresu i stawia przede mną moje caffè latte, na którego czubku umieszcza kleks bitej śmietany i malutkie korzenne ciasteczko. Ten akcent dopełnia świąteczny klimat panujący w lokalu.
– Widzę, że zadbałeś o detale – zauważam z uśmiechem.
– Staram się. Ludzie lubią święta, więc chcę im stworzyć odpowiedni nastrój.
– Działa – informuję, wymownie rozglądając się wokół. – A ty? Nie lubisz świąt?
– Powiedzmy, że mam mieszane uczucia – mówi, przecierając blat wokół mojej szklanki. – Rozumiem, że wpadłaś na obiad?
– Umieram z głodu. Co dziś polecasz?
– Mamy kaczkę z sosem pomarańczowym. Kaczka świetna, sosu nie próbowałem, ale wszyscy wokół się zajadają.
Porusza brwiami i ruchem głowy wskazuje dwóch mężczyzn po mojej lewej. Są pochłonięci rozmową, a na ich talerzach widzę pomarańczowe wywijasy. Zapewne ślady po wspomnianym sosie.
– Namówiłeś mnie – stwierdzam. – Nie lubisz pomarańczy?
– Nie jem cytrusów.
– Alergia? – pytam, a on tylko wzrusza ramionami. – Będę pamiętać, szykując dla was słodycze.
– Jak zjesz, możemy pogadać o świątecznych smakołykach. Chciałbym, żeby wyglądały tak, jakby zaraz miały zaśpiewać _Jingle Bells_. Poszalejemy z dekorowaniem?
– Rozmawiasz z właściwą osobą – zapewniam, a on się śmieje i wolnym krokiem zmierza do szerokiego okna, za którym widzę uwijających się mężczyzn w białych fartuchach i czepkach.
Oczekując na zamówienie, sączę swoją kawę. Nie wiem, jak Matt to robi, może ma jakiś wypasiony ekspres droższy od samochodu, ale jego kawa zawsze smakuje mi najlepiej. Może zdradzi, gdzie się zaopatruje w ziarna, jeśli obiecam mu śpiewające babeczki na święta.
Rozglądam się i podziwiam dopracowane dekoracje, które rzeczywiście wprowadzają niesamowity nastrój. Ja podobnie jak Matt mam mieszane uczucia względem Bożego Narodzenia. Z jednej strony pamiętam rodzinne święta sprzed odejścia taty oraz te, które były pełne śmiechu i odwiedzin bliskich, kiedy mama starała się być dla mnie obojgiem rodziców, a cała rodzina opiekowała się nami wręcz nadgorliwie. Z drugiej strony ten czas przywołuje bolesne wspomnienia, które rzucają cień na ciepłe wizje Bożego Narodzenia z mamą, jej siostrami, kuzynostwem oraz mnóstwem prezentów i słodyczy.
– Przepraszam, że czekałaś, ale mamy dzisiaj istny młyn – mówi Matt, wyrywając mnie z bożonarodzeniowych rozmyślań. – Smacznego.
Przede mną ląduje talerz z cudownie pachnącym mięsem polanym aksamitnym sosem. Drobne elementy pomarańczy oraz dekoracja z kiełków sprawiają, że aż szkoda mi naruszać to dzieło. Mój żołądek wie jednak swoje, więc z wilczym apetytem kroję mięso i prowadzę pierwszy kęs do ust. O cholera, ale dobre. I jestem pewna, że gdybym nie przyszła tu okrutnie głodna, to smakowałoby mi równie mocno.
Matt gdzieś znika, więc pochłaniając obiad, korzystam z wolnej chwili i wysyłam mamie obiecane zdjęcia naszej przystrojonej cukierni. W tym roku naprawdę wyszło super. Choinka, błękitne i pomarańczowe akcenty, dużo srebra – w przeciwieństwie do otaczającego mnie teraz złota – oraz ogrzewające wszystko ciepłym światłem lampki. Na tle naszych białych mebli i szarych płytek na podłodze ozdoby prezentują się idealnie. Mamie na pewno się spodoba. Zresztą ona kocha święta, więc każda choinka wzbudza jej zachwyt.
– Potwierdzam, że sos jest genialny – mówię do Matta, który zjawia się przy ekspresie chwilę po tym, jak kończę posiłek.
– Cieszę się, że ci smakowało. Masz ochotę na coś jeszcze?
– Możemy pogadać o interesach, jeśli masz chwilę. I poproszę rachunek.
Potakuje i znowu gdzieś znika. Ja w tym czasie odnajduję w telefonie zdjęcia babeczek, które robiłam na zeszłoroczne święta. Było to zamówienie dla francuskiej restauracji, która w tym roku zamówiła tort z okazji piątych urodzin lokalu. Mogę więc zrobić podobne babeczki dla Matta i przypadkiem nie zobaczy ich u konkurencji. Zawsze staram się pracować tak, aby klienci byli zadowoleni z naszych usług. Byłoby kiepsko, gdybym dla dwóch firm wykonała identyczne zamówienie, podczas spotkania przypomniawszy o naszym indywidualnym podejściu do klienta.
– Kawa na koszt firmy – odzywa się Matt, podsuwając mi paragon. – Widziałem – dorzuca, gdy przewracam oczami.
– Pokażę ci zdjęcia babeczek. Zrobię dla was podobne, nie identyczne, ale ogólny zamysł jest taki – oznajmiam i podsuwam mu pod nos swój telefon. – Co myślisz? Słyszysz _Jingle Bells_?
Zaciągam się eleganckim zapachem brandy. Zawsze kojarzy mi się ze świętami. Zerkam pośpiesznie na główne drzwi, po czym ostrożnie otwieram puszki, w których _Christmas cake_ czeka na swoją porcję alkoholu. Dobry kwadrans zajmuje mi „nakarmienie” ciasta, a właściwie „napojenie” go aromatyczną brandy, którą kupiłam jesienią, myśląc o przygotowywaniu bożonarodzeniowych wypieków. Oczywiście najpierw spróbowałam, aby mieć pewność, że się nada. Wypiłam kieliszek trunku. No może dwa kieliszki. Od początku listopada natomiast powtarzam proceder upijania ciasta, które za trzy tygodnie rozejdzie się w mgnieniu oka. Klienci już przychodzą podpytywać, czy wystarczy dla każdego. Jak tak spoglądam na te wszystkie puszki, to wystarczy chyba dla całego Londynu.
– Dzień dobry! – woła od wejścia sympatyczny mężczyzna, który codziennie przychodzi po słodkie przekąski. – Załapię się na pączki?
Uśmiecham się do niego, wychodząc z zaplecza.
– Trzy waniliowe i jeden ze słonym karmelem? – pytam i sięgam po pudełko, w którym idealnie mieszczą się cztery puszyste pączki, przygotowywane tutaj o świcie, zanim ten mężczyzna i jego rodzina wyruszą do swoich codziennych obowiązków. – Czy może żona ma dziś ochotę na babeczkę?
– Dziś wspominała o pączku – odpowiada stały klient i chichocze. – Ale kto wie, co wymyśli jutro, bo… hmm… jest w ciąży.
Trochę speszony nagłym wyznaniem czerwieni się i spuszcza wzrok na oświetlone półki, na których za szybą kusząco prezentują się moje dzisiejsze wypieki. Kusząco? Tak, na pewno. Wiem, bo sama stałam tam pół godziny temu i upewniałam się, że wchodzące tu dzisiaj osoby od razu nabiorą ochoty na coś słodkiego. Ten gość jest drugi, bo tuż po otwarciu jedna staruszka kupiła torbę rogalików i kawałek sernika.
– Gratuluję – mówię radośnie. – To dobra nowina – marszczę brwi – prawda?
– Tak, tak – zapewnia, gdy pakuję mu pączki do pudełka. – Dziewczynki są już na tyle duże, że zajmują się sobą. A jeśli teraz nie powiększymy rodziny, to kiedy? Młodsi się nie robimy – wyjaśnia, znowu chichocząc.
Potakuję tylko, bo dla mnie temat zakładania i powiększania rodziny należy do tych trudnych, o których nie chcę rozmawiać. A już na pewno nie chcę o tym rozmawiać na trzeźwo, pakując pączki dla klienta cukierni.
Przed dalszą dyskusją na temat prokreacji ratuje mnie Debra, wpadając do lokalu niczym tajfun. Uśmiecha się szybko do faceta, posyła mi buziaka i znika na zapleczu, żeby się przebrać.
– Wybacz spóźnienie – mówi, wychylając nagle zza futryny głowę otuloną żółtą czapką z wielkim pomponem. Wypada nam takie nosić po trzydziestce? – Chłopcy wdrapali się na zasłony i musiałam ich zdjąć przed wyjściem. Ich i zasłony.
Debra znika, a mina klienta sprawia, że ledwo powstrzymuję parsknięcie. Mężczyzna ma szeroko rozdziawione usta i chyba wytrzeszcz oczu, ale po kilku sekundach otrząsa się i wyciąga portfel z kieszeni płaszcza. Założę się, że przez krótki moment żałował, że się z żoną nie zabezpieczali. Tymczasem Debra wcale nie mówiła o dzieciach, bo ich nie ma. Ma za to dwa trzyletnie kocury, które – jak na koty cukiernika przystało – nazywają się Donut i Muffin. Moja wspólniczka zwykle nazywa swoje futrzaki „chłopcami”, ale nie dlatego, że widzi w nich swoje latorośle. Mówi tak, aby wywoływać właśnie takie miny, jaką widziałam przed chwilą. Równie mocnego szoku doznaje każdy przypadkowy słuchacz, przy którym Debra nazywa swoje kocury „bliźniakami”. Donut i Muffin są niemal identyczni, a już na pewno identycznie nieznośni. Wspinaczka po zasłonach to jeszcze nic, biorąc pod uwagę ich osiągnięcia.
– Wanilia i słony karmel? – pyta Debra, zjawiając się obok tuż po wyjściu klienta.
– Tak. Jego żona jest w ciąży – oznajmiam.
– To dobrze, będzie kupował więcej pączków.
Wymieniamy się uśmiechami, a moja wspólniczka szybko ocenia, czy przez czterdzieści minut od otwarcia nie wyprzedały się wszystkie rogaliki, po czym sięga po tego z czekoladą. Mruczy, przeżuwając pierwszy kęs. Ja w tym czasie przynoszę więcej maślanych smakołyków z zaplecza. Staruszka, która kupowała je rano, chyba ma gości, bo wzięła aż trzynaście. Zwykle bierze cztery.
– Pomóż mi z dekoracjami – rzucam, zdejmując fartuch z logo naszej cukierni.
– O chuju bosy, a kto to tu przytargał?
– Wzięłam taksówkę – wyjaśniam, spoglądając na dwa kartony pełne gadżetów, które pomogą nam przygotować się na nadchodzące święta. – Phil przywiezie choinkę?
Phil jest mężem Debry, a zarazem naszym majstrem, dostawcą i szoferem, jeśli jesteśmy w nagłej potrzebie. Ponieważ jest architektem i ma pracownię w domu, wykorzystujemy jego uprzejmość do granic możliwości.
– Tak, przypomniałam mu przed wyjściem – oznajmia Deb, odkręca kran i szoruje ręce. – Ale najpierw musi przemierzyć Londyn i znaleźć zasłony do złudzenia przypominające te, które dzisiaj podarli chłopcy. – Marszczy nos. – To był prezent od teściowej. Małpa przyjeżdża w Wigilię i obawiam się, że gotowa mnie spalić na stosie, jeśli nie zobaczy tego cholerstwa na oknach.
Śmieję się z opowieści przyjaciółki, wyjmując z pudełka długi łańcuch. Planuję go powiesić nad oknami, a do niego przyczepić lekkie styropianowe gwiazdki, które do północy malowałam na srebrny kolor. Czasem dopada mnie bezsenność. Na wspomnienie marnych trzech godzin snu, jakie sobie dziś zafundowałam, ziewam szeroko, zasłoniwszy usta rękawem bluzki.
– Wyjdź dzisiaj szybciej – poleca Debra. – Wiem, że siedzisz po nocach, a poza tym w tym tygodniu otwierasz, więc rano masz dużo pracy. Jest sporo zamówień, przemęczasz się. Powinnyśmy kogoś zatrudnić.
– Nie wiem, czy już nas na kogoś stać.
– Pogadam z księgową. Może chociaż na okres przedświąteczny, do pomocy. A potem zobaczymy.
– To zadzwoń, a ja zajmę się oknem – proponuję, po czym przynoszę ze składziku niską drabinkę i wspinam się na nią, obleczona w gęsty błękitny łańcuch.
Za szybą ludzie pędzą do swoich zajęć. Jedni ciągną za ręce dzieci, inni prowadzą na smyczach psy, a jeszcze inni wsuwają dłonie do kieszeni, bo jest naprawdę chłodno. Stoję tak i gapię się na poranek obcych mi osób. Ja swój spędziłam w kuchni na zapleczu, wyrabiając ciasto, piekąc, smażąc, nadziewając i dekorując słodkości. I na koniec pakując zmywarkę. Samotnie.
Przed moimi oczami najpierw pojawia się jeden biały punkcik, który wiruje na wietrze, a kilka sekund później obraz zasnuwa niezliczona ilość płatków. Pada śnieg. Wprawdzie tylko prószy i pewnie nie zostanie na długo, ale widzę uśmiechy na twarzach kilkorga przechodniów. Śnieg w Londynie to prawdziwy świąteczny cud, mimo że do Bożego Narodzenia jeszcze sporo czasu. Dopiero zaczął się grudzień. Wzdycham i wracam do pracy. Mnie śnieg nie przenosi myślami do beztroskich spacerów białymi chodnikami.
– Ładny ten łańcuch – zauważa Debra, zjawiając się nagle przy drabince. Zerkam na nią pytająco. – Księgowa mówi, że na miesiąc możemy kogoś wziąć i nasz budżet nie ucierpi, biorąc pod uwagę rosnące obroty.
– To świetna wiadomość. Napiszesz ogłoszenie? Powiesimy w oknie.
– Dobry pomysł. Nie ma na co czekać. Podać ci coś?
– Te małe srebrne gwiazdki, które leżą na ladzie – odpowiadam, montując łańcuch do żabek smukłego karnisza, na którym wisi krótka firanka. – I te światełka w kształcie płatków śniegu. Są w kartonie.
– Tak jest! – rzuca wesoło Debra, po czym przynosi mi potrzebne dekoracje i zajmuje się pisaniem ogłoszenia.
Gdy przyczepia je na szybie, do środka wchodzi akurat troje klientów, ale moja wspólniczka daje mi znać, że się nimi zajmie, więc mogę w spokoju dokończyć swoje dzieło. Czuję zapachy wszystkich słodkości, jakie zamawiają przybyli, słyszę szelest opakowań, cichą pracę kasy fiskalnej, gdy drukuje paragony. Dziesięć minut później, zanim wyjdzie ostatnia klientka, włączam przycisk i w naszym oknie rozbłyskują pierwsze światełka. Ładnie współgrają z łańcuchem i gwiazdkami, szczególnie teraz, kiedy przez szyby nie wpadają promienie słoneczne, bo przykryła je śnieżyca. Dekoracje są dobrze widoczne i tworzą przytulny nastrój.
– Może w tym roku święta będą białe – mówi starsza pani, odbierając od Debry swoje zamówienie. – Nieźle się rozpadało.
Godzinę później, gdy mamy pełne ręce roboty, w drzwiach zjawia się Phil z metrową, gęstą sztuczną choinką. Jestem zachwycona, kiedy drzewko staje na cokole, który przygotowałyśmy wczoraj. Phil rozkłada bujne gałęzie, a ja już widzę, jak pięknie będą wyglądać, przystrojone w srebro, błękit i pomarańcz.
– Dziękujemy – mówię z uśmiechem do kobiety, która zabiera pudełko z babeczkami i zadowolona opuszcza naszą cukiernię. Wiem, że wróci. Przychodzi tu w każdy piątek. – Phil, choinka jest genialna!
– Starałem się – odpowiada mąż mojej przyjaciółki i wspólniczki.
– A zasłony kupiłeś? – docieka jego żona.
– Podobne, nie takie same.
Debra w skupieniu ogląda zakup, przygryzając wargę. Wreszcie kiwa głową. Misja oszukania teściowej chyba się uda. A „chłopcom” jak zwykle się upiecze.
– Karen złapała mnie, jak wychodziłem, i prosiła, żeby jej zamówić na święta to co zwykle – rzuca Phil, chwytając za klamkę.
– Czyli sernik, ciasteczka cynamonowe i _Christmas cake_. Wszystko pożre przed pierwszą gwiazdką – wyjaśnia mi Debra, machając do opuszczającego lokal małżonka. – Wkurwia mnie, że Karen nazywa _Christmas cake_ po prostu keksem. – Prycha. – W dodatku robi sobie z mojego męża posłańca. To już trzeci raz, jak przekazuje przez niego zamówienie świąteczne. Chyba się do niej przejdę.
Ostatnie słowa Deb wypowiada beztrosko, a ja wstrzymuję śmiech. Na miejscu Karen pakowałabym się właśnie i wyjeżdżała na święta na bezludną wyspę. Raz miałyśmy nieprzyjemności z osobami z lokalu po drugiej stronie ulicy, gdzie można zjeść wielkiego, tłustego kebaba. Widocznie sporo ludzi wsuwało swoje zamówienie, zanim dotarło pod nasze drzwi, bo codziennie rano znajdowałyśmy pod nimi walające się opakowania ze znajomym logiem. Poszłam grzecznie poprosić, aby zadbali o śmietniki i informowali klientów, żeby nie zachowywali się jak świnie. Następnego dnia pod naszymi drzwiami znajdowało się jeszcze więcej opakowań. Debra zebrała je w worek na śmieci i powiedziała:
– Przejdę się do nich.
To było pół roku temu. Do dzisiaj nie widziałam ani jednego opakowania po kebabie. Już nawet zapominam, jak wyglądają. Za to właścicielka przybytku co tydzień zamawia u nas ciasto dla gości na weekend. Obawiam się, że zamówienie Karen wzrośnie kilkukrotnie, jak Debra z nią skończy.
– Pójdę upiec sernik, bo zostało pół – mruczy moja wspólniczka, skanując półki w lodówkach. – Przy okazji zrobię ten dla Morganów, bo mają odebrać przed samym zamknięciem. Obiecałam, że będzie dzisiejszy. Poradzisz sobie z drzewem?
– Jasne – zapewniam. – Będę pilnować klientów. Zrobisz przy okazji biszkopt? Na jutro mamy mieć gotowy tort na urodziny tej sześciolatki, co przychodzi tu z mamą co weekend.
– Pamiętam. Król Lew?
– Yhm. Już nawet mam pomysł.
– Okej, zrobimy go dzisiaj, a udekorujesz jutro rano. Pasuje?
– Jak najbardziej – mówię, po czym chwytam karton z ozdobami i zbliżam się do naszej nowej choinki.
Zrywam się z pracy tuż po przełożeniu tortu. Pakuję dwa pączki do małego pudełka i zmierzam nad Tamizę, bo przed chwilą umówiłam się tam telefonicznie. W drodze na przystanek mijam wystawy, z których wylewa się magia świąt. Dobrze, że też przystroiłyśmy cukiernię, to nie będziemy odstawać od reszty. Byłoby słabo, gdyby inny cukiernik zabrał nam klientów, kusząc ich bożonarodzeniowymi dekoracjami. Debra pewnie by się do niego przeszła.
W autobusie też daje się odczuć przedświąteczny klimat. Facet po czterdziestce taszczy choinkę, a grupa nastolatek odsłuchuje na telefonie stary, ale wciąż aktualny przebój Mariah Carey. Jakaś kobieta obok mnie dzierży w dłoniach wielkie pudełko z różnokolorowymi bombkami, a z jej reklamówki wystają opakowania na prezenty. Wszyscy powoli szykują się do tych magicznych dni, które spędza się z bliskimi w radosnej atmosferze. Ja zakopię się pod kocem, wypiję czekoladę z piankami, zjem mnóstwo ciasta i połączę się online z mamą, która zapewne właśnie przeżywa przedświąteczne szaleństwo w Australii.
Śnieg niedawno przestał padać i skrzypi pod podeszwami, co w jakimś stopniu mnie cieszy, bo perspektywa białych świąt jest emocjonująca, jednak pewne wspomnienia nie odpuszczają. Przymykam powieki i wystawiam twarz do słońca, które po południu przebiło się przez śniegowe chmury. Od rzeki bije spokój, a sunące po niej promy wydają się nigdzie nie śpieszyć, przez co i ja zaczynam wolniej oddychać, bez pośpiechu stawiając nogę za nogą. Osłaniam oczy dłonią i zauważam znajomą postać. Uśmiecham się, bo nie widzieliśmy się od miesiąca, a lubię jego towarzystwo.
– Zwiałaś z roboty? – pyta Stan i chichocze. Podnosi się z ławki, żeby mnie lekko i niezręcznie przytulić. Nie jest mocny w okazywaniu sympatii. – Pachniesz jak cukiernia.
– Prowadzę cukiernię – zauważam ze śmiechem. – Proszę, z dżemem, jak lubisz.
Podaję mu pudełko z przekąskami, a on zaciąga się ich zapachem.
– Ach, ten stereotyp gliny pożerającego pączki – żartuje, przewracając oczami. – Siadaj, opowiedz, co u ciebie.
Opadamy na ławkę, z której Stanley musiał wcześniej zgarnąć śnieg, bo widzę ślady po tym procederze. Częstuje mnie pączkiem, ale odmawiam.
– Wkrótce wybieram się na obiad. Nie chcę zapychać się słodkim – wyjaśniam.
– Nie wiesz, co robisz – rzuca wesoło i wgryza się w miękkie ciasto z owocową nutą ukrytą wewnątrz. – Jak dobrze, że masz tę cukiernię, bo inaczej byś się marnowała. To za każdym razem smakuje lepiej.
– Miło mi, że tak mówisz. Obiecuję też nie powtarzać tego twojej żonie.
– Moja żona prosiła, żebym zamówił dziś u ciebie ciasta na święta, bo jej się nie chce w to bawić, a poza tym kocha twoje wypieki bardziej niż mnie.
– Przekaż Dolores pozdrowienia – mówię i znowu się uśmiecham. – Co wam upiec?
– Jak dla mnie mogą być same pączki.
Rozmawiamy chwilę o słodyczach. Stan dzwoni do żony, bo oczywiście zapomniał, o jakie ciasta prosiła. Nie rozumiem, jak może być znakomitym gliną, i to od trzydziestu lat, pamiętać szczegóły prowadzonych spraw i obowiązujące przepisy, łączyć fakty w całość, a nie umieć zapamiętać trzech prostych nazw wypieków. Mężczyźni zawsze będą mnie zadziwiać w tej kwestii.
– Macie już choinkę przed Scotland Yardem? – zagajam.
– Jakąś dzisiaj mijałem. Jak wrócę do pracy z przerwy na lunch – puszcza mi oko – to przyjrzę się dokładniej.
– W pracy wszystko w porządku? – kontynuuję, a on kiwa głową.
– A co u ciebie? – pyta poważnie Stan. Obserwujemy ludzi spacerujących nad rzeką. – Jakieś zmiany? Interes się kręci?
– Tak, dziękuję. – Mocniej wciskam dłonie w kieszenie płaszcza. – Zmiany? Jeśli zmianą można nazwać nowe buty, to tak, ale jeśli pytasz o stan umysłu, to sama nie wiem, co ci powiedzieć. – Łapię jego spojrzenie. – Jakieś wieści o Cameronie?
Przez moment zaciska szczękę, ale wreszcie odpowiada:
– Odwiedziłem go ostatnio. – Te słowa sprawiają mi ból, więc głośno wciągam powietrze. Twarz Stana łagodnieje. – Odpuść, Noelle, proszę.
Odwracam wzrok w stronę Tamizy. Próbuję znowu pochwycić jej spokój, ale czuję jedynie mocny ucisk w sercu.WTEDY
Wchodzę do mieszkania i z westchnieniem ulgi odstawiam na podłogę torby z zakupami. Zsuwam buty i strzepuję z ramion drobne płatki. Przed chwilą zaczął padać śnieg. Nie do wiary, że jeszcze nie skończył się listopad, a mamy z głowy pierwszy biały puch. W korytarzu pojawia się Cameron i uśmiecha się do mnie szeroko, po czym chwyta torby i niesie je do kuchni. Człapię za nim, pocierając o siebie zmarznięte dłonie.
– Chłodno? – pyta Cam, zauważywszy ten gest. – Chodź tu, zagrzeję cię.
Rozkłada ramiona, a ja wsuwam się w nie z poczuciem szczęścia. Tęskniłam za tym od rana, kiedy to zostawiłam śpiącego Camerona w łóżku i popędziłam do pracy. Wtulam się w jego szyję i wdycham znajomy zapach. To woda kolońska, którą kupiłam mu na urodziny we wrześniu. Trzydzieste. Przeżywał, że jak będzie stary, to go nie zechcę, ale przypomniałam mu wtedy, że przecież za rok dołączę do jego prywatnego klubu seniora, a poza tym kocham go tak mocno, że łatwo się mnie nie pozbędzie.
– Głodna? – pyta, gdy burczy mi w brzuchu.
– W cukierni miałam tyle pracy, że nie zdążyłam zjeść – tłumaczę.
– Cieszę się, że się rozkręcasz.
– Debra mówi, że będziemy najpopularniejszą cukiernią w Londynie. Potrzeba tylko czasu.
– Debra może mieć rację – przyznaje Cameron i całuje mnie w czubek głowy. – Przyniosłem rybę z frytkami. Odgrzeję.
– Z tej knajpy na rogu? – pytam z nadzieją w głosie.
– Twojej ulubionej.
– Ich frytki są megachrupiące. Smakują mi.
Idę do łazienki, a Cameron zaczyna rozpakowywać zakupy, które zrobiłam po drodze. On nigdy nie pamięta, że kończą się takie drobiazgi jak kawa, herbata czy płyn do prania. Mężczyźni. Biorę szybki, gorący prysznic i czuję, jak z moich mięśni schodzi napięcie. Kwadrans później, przebrana w wygodny dres, siadam do stołu i wraz z moim narzeczonym konsumuję przepyszną odgrzewaną rybę z chrupiącymi odgrzewanymi frytkami.
– Mogłam mieć talent do gotowania – mówię i marszczę nos, a Cam chichocze.
– Twoje ciastka są takie dobre, że jestem gotów całe życie jeść w knajpie na rogu, byle tylko nie rezygnować z tych słodyczy.
– Jesteś kochany. Mam nadzieję, że nasi klienci też będą do nas wracać, jak ty. Mamy otwarte dopiero cztery miesiące, ale już widzę twarze, które pojawiają się regularnie. No i z miesiąca na miesiąc zarabiamy coraz więcej. To dobry znak.
– Bądź optymistką. Widziałem finanse, wyglądają obiecująco. Zaufaj mi, jestem księgowym – mówi i puszcza mi oko.
– Debra twierdzi, że powinnyśmy kupić ekspres i proponować też kawę, na miejscu i na wynos. Chyba ma rację.
Moje marzenie zaczyna się spełniać. Zawsze chciałam prowadzić cukiernię. Od kiedy zostawił nas ojciec, piekłam ciastka dla mamy, aby poprawić jej humor. Może to była też moja własna terapia, aby stanąć na nogi po tym, jak tata oznajmił, że kocha swoją sekretarkę i razem wyjeżdżają do Vegas. Mama pozwalała mi obsługiwać piekarnik i mikser, mimo że miałam dopiero dziesięć lat. Z czasem przyznała, że odkłada drobne do skarbonki, abym kiedyś miała na kurs w profesjonalnej szkole.
Już jako nastolatka zaczęłam pracę w cukierni, potem w innej, bo w pierwszej czułam, że już się więcej nie nauczę. Cała moja edukacja odbyła się w słodkim stylu, a zwieńczeniem było szkolenie w londyńskim oddziale Cordon Bleu, gdzie na kursie dekorowania ciast poznałam Debrę, starszą o cztery lata fankę _Christmas cake_ oraz wszystkiego, co ma w składzie czekoladę. Dzisiaj, trzy lata od tamtej chwili, otworzyłyśmy własny lokal, rzucając dotychczasowe posady. Jestem zestresowana, ale Deb wciąż powtarza, że to przetrwamy. Podobno kupiła dwa koty, aby stres jej nie dotyczył.
– A jak w pracy? – pytam, kiedy kończymy jeść.
– Dobrze – rzuca Cam i wstaje od stołu. – Zrobię kawę, co ty na to?
– Bardzo chętnie, trochę mnie obudzi. – Zbieram puste talerze. – Dobrze? I tyle? Nie masz żadnych plotek, które ubarwią mi dzień? Nikt z nikim nie sypia, wszyscy są w porządku, żadnych beznadziejnych klientów?
– Mam niewiele do czynienia z klientami – odpowiada i chichocze. – A w dziale dostaw pracują sami mężczyźni, więc nawet jeśli ktoś z kimś sypia, nie chcę o tym słuchać. – Wzdryga się, czym mnie rozbawia. – Ale nie wszyscy są w porządku. Szef zaopatrzenia to prawdziwy kutas. Na szczęście jego biuro jest daleko od mojego i nie muszę go oglądać.
– Jest wredny?
– Nie dla mnie, ale dla chłopaków odbierających towar owszem. Szkoda mi ich. Chyba porozmawiam z prezesem, bo w pracy nie powinna panować taka atmosfera. A co, jeśli chłopaki się zwolnią? Kto będzie przepakowywał te włoskie oliwy i sery, które – sięga do lodówki – dzisiaj jemy na kolację?
– O cholera! – wołam z radości. – Wiesz, jak uwielbiam włoskie sery.
– Wiem też, że dobrze smakują z tym winem – dodaje i unosi butelkę trunku, a ja się oblizuję. – Wybierz jakiś film i zrobimy sobie relaksujący wieczór.
– Jesteś najlepszy – przyznaję, po czym zarzucam mu ręce na szyję i składam na jego ustach długi pocałunek.TERAZ
Budzik dzwoni o świcie, a właściwie w środku nocy, bo do wschodu słońca jeszcze trochę czasu. Mrugam kilka razy, wyłączywszy radosną melodię, którą mój telefon zwiastuje początek kolejnego dnia. Przesuwam dłonią po pustej poduszce obok, na moment zaciskam powieki i szybko wstaję z łóżka, aby nie dać się wspomnieniom. Wpół do piątej. Spałam dziś pięć godzin. To lepszy wynik niż przez ostatnie noce. Jutro niedziela, to może pobiję swój rekord.
Wchodzę do kuchni, żeby włączyć ekspres. Drugą kawę wypiję w pracy, tuż przed ósmą, kończąc układanie słodkości na podświetlanych półkach. Muszę pamiętać o torcie z Królem Lwem. Dekoracje zajmą mi dłuższą chwilę. Idę się umyć, a kiedy wracam, z kubka unosi się pobudzający aromat. Zerkam do lodówki na zimną pizzę, którą jadłam wczoraj na obiad i kolację. Akurat zostało na śniadanie. Wrzucam kawałek do mikrofalówki, po czym dolewam mleka do kawy i zanurzam usta w cudownym naparze. O fu! Nie posłodziłam.
Wsypuję łyżeczkę cukru i z westchnieniem staję w oknie, żeby obserwować powoli budzący się Londyn. Piję kawę, delektując się jej smakiem, i ogarnia mnie spokój, gdy oglądam dobrze znane obrazy. Przytulna ulica usiana niemal identycznymi domami, a w każdym z nich dwa mieszkania. Facet z domu po prawej, tego po drugiej stronie ulicy, punktualnie o czwartej pięćdziesiąt wychodzi z psem. Wiem, że za czterdzieści minut w budynku znajdującym się dokładnie naprzeciwko mojego zapali się światło. Ktoś wtedy wstaje do pracy, także w soboty. Pewnie też jakiś uparty przedsiębiorca, jak ja. Nie mamy wolnych weekendów.
Chwilę po tym, jak na wprost budzi się któryś z domowników, ja wychodzę ze swojego mieszkania i delikatnie stawiam stopy, aby nie obudzić Roxanne. Moja sąsiadka z parteru jest w wieku Deb, rozwiodła się z mężem, który ponad wszystko kochał imprezy i panienki. Od czterech lat Roxanne mieszka w tym budynku wraz ze swoim nastoletnim synem, którego próbuje nakłonić na studia prawnicze, ale młody chce zostać projektantem. Roxanne jest załamana, lecz jak tak patrzę na kreacje Mike’a, to widzę go co najmniej w roli krawca, bo wiem, że sam przerabia swoje ciuchy i robi to nieźle. Roxanne i Mike jeszcze śpią. W tygodniu wychodzą kwadrans po siódmej, a w soboty zawsze jest u nich cicho, gdy schodzę od siebie.
Wskakuję do autobusu, który po chwili już sunie wśród budynków ukrytych w półmroku, a z okien machają do mnie mikołaje, renifery i skrzaty. Londyn czuje święta. Niedługo tylko moje okno będzie nudne i wyróżniające się na ulicy. Słyszę sygnał nadchodzącej wiadomości. O tej porze?
Mama:
Kochanie, jak Ci mija ten piękny dzień? Śniło mi się, że przyleciałaś do mnie w odwiedziny. Buziaki!
Wzdycham. Moja rodzicielka to niepoprawna optymistka. Od kiedy osiem lat temu opuściła Londyn, bo zakochała się w Australijczyku, wciąż namawia mnie na podróż. Byłam tam raz i podobało mi się, ale teraz muszę dbać o interesy, zajmować się mieszkaniem, które mama zostawiła pod moją opieką, piec ciastka i pomagać Deb. Nie mogę tak po prostu polecieć do Australii, gdzie właśnie jest środek dnia, ale mojej mamie chyba umknęło coś takiego jak różnica stref czasowych. Robię zdjęcie londyńskiej ulicy przesuwającej się za oknem i wysyłam do Australii z dopiskiem: „Zazdroszczę snów. Dzień dopiero się zaczyna”.
Mama:
Znowu bezsenność?
Wymieniamy kilka wiadomości, w których obiecuję o siebie dbać, zdrowo się odżywiać – nie wspominam o wczorajszej pizzy na dzisiejsze śniadanie – i wysłać kilka fotek z cukierni udekorowanej na święta. Wreszcie czerwony autobus się zatrzymuje i szybkim krokiem, aby się rozgrzać, zmierzam do miejsca, o którego otwarciu marzyłam latami.
W soboty zamykamy wcześniej, choć czasem mam wrażenie, że właśnie tego dnia mamy najwięcej pracy. Przyjmujemy kolejne zamówienia na świąteczne wypieki, wydajemy tort z Królem Lwem, który budzi zachwyt małej dziewczynki. Co chwilę ktoś wpada po ciastko lub na ciastko. Sobota to ten dzień, kiedy nasze trzy niewielkie białe stoliki wciąż są zajęte. Wysokie stołki przesuwają się non stop, bo albo ktoś na nich siada, albo właśnie zwalnia miejsce. Klienci wpadają po coś szybkiego na ząb, po kawę, po słodkości na weekendowe spotkania z bliskimi, a niektórzy decydują się na naprawdę wielki kawałek ciasta, które akurat opuszcza zaplecze i kusi zapachem. Wszyscy też chwalą nasze dekoracje. Kiedy wczesnym popołudniem zamykam drzwi za wesołą dziewczyną, która wykupiła ostatnie pączki, padam z nóg.
– Inwazja – mówi Deb i wzdycha. – Ale to dobrze. Odkujemy się za słabsze miesiące.
– Ktoś do pomocy bardzo się przyda – stwierdzam.
– Wczoraj był jakiś chłopak, zaraz po twoim wyjściu. Ma przyjść w poniedziałek rano, jest zdecydowany. Szuka pracy na chwilę, żeby zarobić na nowy telefon.
– Myślisz, że coś potrafi?
– Myślę, że ma dużą motywację, a obsługa kasy fiskalnej nie jest trudna. Pokażemy mu też, jak włączyć zmywarkę – oznajmia Deb, śmiejąc się. – Podoba mi się, że rodzice wygonili go do roboty, a nie spełniają jego kaprysy.
– Jest chociaż pełnoletni? – Unoszę brwi. – Skoro mieszka z rodzicami, to nigdy nie wiadomo.
– To facet. Oni mieszkają z rodzicami do momentu, aż ich odbierzesz i zaobrączkujesz. Ten studiuje, ale studia kosztują, więc na telefon już mamusia nie da.
– W takim razie niech przyjdzie. Pozmywa, pozamiata i będzie miał na nową zabawkę – mówię i obie się śmiejemy.
Po zamknięciu udaję się do małej restauracji, w której ostatnio dość często się stołuję. Mają przyzwoite ceny. W dodatku właściciel od trzech miesięcy kupuje od nas ciasta, więc jest jakby naszym partnerem biznesowym. Zawsze kiedy mam ochotę na zdrowe, pyszne jedzenie, a nie na odgrzewaną pizzę – lub kiedy obiecam poprawność żywieniową mamie – idę właśnie tam. Wita mnie piękny zielono-złoty wieniec wiszący na drzwiach, a wewnątrz z niemal każdego kąta wyglądają małe choinki, również przystrojone w ciepłe szampańskie barwy. Postarali się. Sala wygląda obłędnie.
Dzisiaj mam wrażenie, że trudno będzie znaleźć miejsce, ale Matt zauważa mnie niemal od razu i ruchem głowy wskazuje wolny stołek przy ladzie. Uśmiecham się i podążam w kierunku siedziska, a gdy na nie opadam, czuję się jak w jednym z tych amerykańskich filmów, gdzie akcja toczy się właśnie przy długim blacie, nieznajomi jedzą lunch, a kelnerka z daszkiem na głowie dolewa im kawy z zawsze pełnego dzbanka. Matt nie ma daszka, ale kawę robi wyśmienitą. Poza tym to miejsce prezentuje się znacznie dostojniej niż klasyczny bar z amerykańskiego filmu.
– Kofeina na dobry początek? – pyta Matt, jakby czytał mi w myślach.
– Poproszę – odpowiadam, wyswobadzając się z płaszcza.
Przesuwam się wzdłuż pleców osób siedzących przy blacie, żeby dostać się do wieszaka. Ależ tu dzisiaj tłoczno. Chyba nie tylko na naszą cukiernię zaplanowano sobotnią inwazję. Gdy wracam na swoje miejsce, Matt powoli odwraca się od ekspresu i stawia przede mną moje caffè latte, na którego czubku umieszcza kleks bitej śmietany i malutkie korzenne ciasteczko. Ten akcent dopełnia świąteczny klimat panujący w lokalu.
– Widzę, że zadbałeś o detale – zauważam z uśmiechem.
– Staram się. Ludzie lubią święta, więc chcę im stworzyć odpowiedni nastrój.
– Działa – informuję, wymownie rozglądając się wokół. – A ty? Nie lubisz świąt?
– Powiedzmy, że mam mieszane uczucia – mówi, przecierając blat wokół mojej szklanki. – Rozumiem, że wpadłaś na obiad?
– Umieram z głodu. Co dziś polecasz?
– Mamy kaczkę z sosem pomarańczowym. Kaczka świetna, sosu nie próbowałem, ale wszyscy wokół się zajadają.
Porusza brwiami i ruchem głowy wskazuje dwóch mężczyzn po mojej lewej. Są pochłonięci rozmową, a na ich talerzach widzę pomarańczowe wywijasy. Zapewne ślady po wspomnianym sosie.
– Namówiłeś mnie – stwierdzam. – Nie lubisz pomarańczy?
– Nie jem cytrusów.
– Alergia? – pytam, a on tylko wzrusza ramionami. – Będę pamiętać, szykując dla was słodycze.
– Jak zjesz, możemy pogadać o świątecznych smakołykach. Chciałbym, żeby wyglądały tak, jakby zaraz miały zaśpiewać _Jingle Bells_. Poszalejemy z dekorowaniem?
– Rozmawiasz z właściwą osobą – zapewniam, a on się śmieje i wolnym krokiem zmierza do szerokiego okna, za którym widzę uwijających się mężczyzn w białych fartuchach i czepkach.
Oczekując na zamówienie, sączę swoją kawę. Nie wiem, jak Matt to robi, może ma jakiś wypasiony ekspres droższy od samochodu, ale jego kawa zawsze smakuje mi najlepiej. Może zdradzi, gdzie się zaopatruje w ziarna, jeśli obiecam mu śpiewające babeczki na święta.
Rozglądam się i podziwiam dopracowane dekoracje, które rzeczywiście wprowadzają niesamowity nastrój. Ja podobnie jak Matt mam mieszane uczucia względem Bożego Narodzenia. Z jednej strony pamiętam rodzinne święta sprzed odejścia taty oraz te, które były pełne śmiechu i odwiedzin bliskich, kiedy mama starała się być dla mnie obojgiem rodziców, a cała rodzina opiekowała się nami wręcz nadgorliwie. Z drugiej strony ten czas przywołuje bolesne wspomnienia, które rzucają cień na ciepłe wizje Bożego Narodzenia z mamą, jej siostrami, kuzynostwem oraz mnóstwem prezentów i słodyczy.
– Przepraszam, że czekałaś, ale mamy dzisiaj istny młyn – mówi Matt, wyrywając mnie z bożonarodzeniowych rozmyślań. – Smacznego.
Przede mną ląduje talerz z cudownie pachnącym mięsem polanym aksamitnym sosem. Drobne elementy pomarańczy oraz dekoracja z kiełków sprawiają, że aż szkoda mi naruszać to dzieło. Mój żołądek wie jednak swoje, więc z wilczym apetytem kroję mięso i prowadzę pierwszy kęs do ust. O cholera, ale dobre. I jestem pewna, że gdybym nie przyszła tu okrutnie głodna, to smakowałoby mi równie mocno.
Matt gdzieś znika, więc pochłaniając obiad, korzystam z wolnej chwili i wysyłam mamie obiecane zdjęcia naszej przystrojonej cukierni. W tym roku naprawdę wyszło super. Choinka, błękitne i pomarańczowe akcenty, dużo srebra – w przeciwieństwie do otaczającego mnie teraz złota – oraz ogrzewające wszystko ciepłym światłem lampki. Na tle naszych białych mebli i szarych płytek na podłodze ozdoby prezentują się idealnie. Mamie na pewno się spodoba. Zresztą ona kocha święta, więc każda choinka wzbudza jej zachwyt.
– Potwierdzam, że sos jest genialny – mówię do Matta, który zjawia się przy ekspresie chwilę po tym, jak kończę posiłek.
– Cieszę się, że ci smakowało. Masz ochotę na coś jeszcze?
– Możemy pogadać o interesach, jeśli masz chwilę. I poproszę rachunek.
Potakuje i znowu gdzieś znika. Ja w tym czasie odnajduję w telefonie zdjęcia babeczek, które robiłam na zeszłoroczne święta. Było to zamówienie dla francuskiej restauracji, która w tym roku zamówiła tort z okazji piątych urodzin lokalu. Mogę więc zrobić podobne babeczki dla Matta i przypadkiem nie zobaczy ich u konkurencji. Zawsze staram się pracować tak, aby klienci byli zadowoleni z naszych usług. Byłoby kiepsko, gdybym dla dwóch firm wykonała identyczne zamówienie, podczas spotkania przypomniawszy o naszym indywidualnym podejściu do klienta.
– Kawa na koszt firmy – odzywa się Matt, podsuwając mi paragon. – Widziałem – dorzuca, gdy przewracam oczami.
– Pokażę ci zdjęcia babeczek. Zrobię dla was podobne, nie identyczne, ale ogólny zamysł jest taki – oznajmiam i podsuwam mu pod nos swój telefon. – Co myślisz? Słyszysz _Jingle Bells_?
więcej..