- promocja
- W empik go
Serce ognia. Przeklęci. Tom 2 - ebook
Serce ognia. Przeklęci. Tom 2 - ebook
Światło i mrok, dobro i zło. I walka o miłość, która zwycięży wszystko.
Profesor Maximus Kane nie może dłużej ukrywać uczucia do swojej oszałamiającej, tajemniczej uczennicy, Kary Valari. Jednak poddanie się pragnieniom niesie ze sobą konsekwencje gorsze niż tylko naruszenie kodeksu postępowania Uniwersytetu Alameda. Kara przeciwstawiła się własnemu przeznaczeniu. Teraz piekło się o nią upomina.
To sytuacja bez wyjścia, dopóki nie zostanie ujawniony sekret pochodzenia Maximusa.
Pomimo wszystkich wątpliwości i obaw mężczyzna musi przyjąć pomoc swojego enigmatycznego ojca, co oznacza pogodzenie się z dziedzictwem i przynależnością do dziwnego świata bogów i demonów. Ponieważ gdzieś w tym świecie – w tajemnicach okrywających przeszłość Maksimusa – ukryty jest klucz do uratowania Kary. A nic nie jest ważniejsze od ocalenia jej życia i ognia jej serca.
Niespodziewanego sojusznika profesor i uczennica znajdują w osobie matki Kary. Pod okiem światowej prasy Veronica opracowuje plan ochrony swojej córki, robiąc to, w czym jest najlepsza – rzuca na sprawę światło reflektorów. Czy bohaterom uda się kupić sobie czas i oślepić wrogów sławą Kary? A może nowa para Hollywood i łącząca ją zakazana miłość przyciągnie uwagę niewłaściwych osób?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67014-64-9 |
Rozmiar pliku: | 1 018 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maximus
„Oto początek nowego życia”.
Mój ochrypły szept ginie w absolutnej ciszy panującej w sypialni Kary. Od dwudziestu czterech godzin ten pokój jest naszym rajem na ziemi.
Po wczorajszej niezapowiedzianej wizycie człowieka twierdzącego, że jest moim zaginionym ojcem – a przy okazji władcą Olimpu i wszystkich zamieszkujących go nieśmiertelnych istot – moja kawalerka w śródmieściu przestała być bezpieczna. Wkrótce potem ulicę zalała fala paparazzich. Sceny znane z Hollywood Hills wydawały się przy tym sielanką.
Gwiazdy nad sennymi wzgórzami powoli bledną w świetle nastającego świtu, gdy po raz drugi powtarzam słowa Dantego z _La Vita Nuova_. Czytałem te wiersze setki razy i choć zawsze były mi bliskie, jeszcze nigdy nie przemawiały do mnie z taką mocą. Ani nie wzbudziły we mnie tak silnego pragnienia, by stawić opór.
Tylko wobec czego? Przecież od lat błagałem los, by zaprowadził mnie w to właśnie miejsce. Moje prośby zawsze jednak pozostawały mgliste – może w tym tkwił mój błąd. Nigdy nie zakładałem, że prawda będzie racjonalna. Albo logiczna czy wiarygodna.
I jest jej od tego jak najdalej.
Mrugam kilka razy, by się obudzić i zbyć śmiechem te dziwaczne rojenia rozgorączkowanego umysłu. Zaraz przeniosę się z powrotem do wczorajszego poranka i w ciepłe ramiona nagiej kobiety, która zawładnęła moim sercem, duszą i umysłem. Do drzwi nie zapuka żaden nieznajomy i nie wejdzie jak do siebie z rewelacjami tak absurdalnymi, że na usta aż ciśnie się pytanie, z którego wariatkowa nawiał i czym go tam szprycowali. Bo taka powinna być logiczna reakcja na słowa człowieka utrzymującego, że jest władcą bogów i ma wobec ciebie do nadrobienia dwadzieścia siedem lat ojcowskiej nieobecności.
Jakby tego było mało, Z. zdetonował trzecią bombę, mniejszą od dwóch poprzednich, choć wybuch i tak był spektakularny. Do tej pory jestem w szoku. Zwłaszcza kiedy patrzę na drobną, niewinną i delikatną postać Kary leżącej ze mną w tym królewskim łożu. Na jej lekko wykrzywione usta, na których maluje się błogi spokój. Burzę gęstych ciemnych włosów odcinającą się na tle kosztownej śnieżnobiałej pościeli. Melancholijnie złożone dłonie. Nawet symetrycznie zaokrąglone paznokietki.
Wygląda jak anioł.
A jest moim idealnym małym demonem.
Zaczynam myśleć, że naprawdę jest cała moja.
Przekręcam się do okna, bijąc się z myślami. Zawładnęła moimi zmysłami i na stałe weszła do krwiobiegu… który powinien ją odrzucić. A tymczasem właśnie dzięki mojemu DNA pragnę jej – i tylko jej.
Tu los znowu ze mnie zakpił, bo w każdej chwili mogę ją stracić przez to DNA, które jest _jej_ przekleństwem i które decyduje o jej przeznaczeniu. Ucieczka przed nim bynajmniej nie zjednała nam przyjaciół, mimo że mój ojciec – jeśli naprawdę nim jest – zaproponował interwencję w naszej sprawie. Wczoraj rano byłem na tyle zdesperowany, by mu zaufać. Nie miałem innego wyboru i nadal nie mam. Chyba że… chyba że to wszystko nie dzieje się naprawdę, a Z. zamiast negocjować z Hadesem, jak obiecywał, jest niezrównoważonym ćpunem, który właśnie daje sobie w żyłę w jakimś brudnym zaułku.
Ale czy rzeczywiście chcę wiedzieć, jak jest naprawdę?
– Maximusie Kanie, błagam, powiedz, że nie wstałeś przed kurami.
Oto odpowiedź na moje wątpliwości. W każdej sylabie słodkiej porannej chrypki Kary. W jej widoku, którym karmię wygłodniały wzrok, gdy przeciąga się zmysłowo pod cienką kołdrą podkreślającą jej idealne, jedwabiste krągłości. A nade wszystko w pytającym spojrzeniu jej pięknych, wyrazistych oczu, które mówi, że od początku mi się przyglądała.
Momentalnie czuję wzwód w spodniach od dresu, w które wskoczyłem parę godzin temu. Nie muszę chyba dodawać, że ochota na melancholijne rozmyślania natychmiast mi przechodzi. Nie ma o nich mowy, gdy Kara jest rozbudzona i znów tak na mnie patrzy. Widząc to spojrzenie, nabieram pewności, że wczorajsza pośpieszna ucieczka z mojego miejsca zamieszkania była tego warta. Zresztą mogliśmy trafić dużo gorzej w kwestii kryjówki, mamy tutaj gargantuiczny taras, niemałą bibliotekę, wszelkie możliwe nowoczesne udogodnienia, no i ten zapierający dech w piersi widok. I bynajmniej nie mówię o drzewach, wzgórzach czy słynnym napisie „Hollywood”.
Przebywanie tu z tą zabójczą pięknością jest jak sen. Jestem równie podniecony jak wtedy, gdy po raz pierwszy mnie dotknęła i zmieniła na zawsze. Wzruszam ramionami i przybieram maskę swobodnego czaru.
– Więcej robali dla mnie. Mogę się z tobą podzielić.
Kara siada i podciąga nogi pod brodę.
– Zamiast robakami podziel się ze mną swoimi myślami.
Znowu wzruszam ramionami, próbując ukryć mętlik w głowie. Nie mam najmniejszych problemów z poprowadzeniem wykładu dla setki studentów, ale ta kobieta potrafi mnie rozbroić jednym spojrzeniem.
– Nigdy nie potrzebowałem dużo snu – mówię w końcu. – Kilkugodzinna drzemka i jestem jak nowo narodzony.
– Hmm. – Przekrzywia głowę. – To w sumie ma sens.
– Tak? A dlaczego?
– Biorąc wszystko pod uwagę…
– Wszystko, czyli co? – Bynajmniej nie chcę jej przepytywać z samego rana, ale muszę to usłyszeć z innego źródła niż głos w mojej głowie. – Po prostu powiedz to jeszcze raz, Karo. Dla mnie.
Zadziera brodę.
– Biorąc pod uwagę, że jesteś półbogiem.
Oczy zaczynają jej błyszczeć, przypominając szklane kulki, którymi bawiliśmy się z Jessem w dzieciństwie. W nagłym przypływie szczęśliwych wspomnień mam ochotę się do nich uśmiechnąć, ale są osobliwie chaotyczne. Inne.
– Ty też możesz powiedzieć to na głos, Maximusie. I jeśli chcesz o tym porozmawiać, to… nie spanikuję.
– Ty nie. – Opadam na materac z ciężkim westchnieniem. – Ale ja tak.
– Czemu? – pyta ze szczerym zdziwieniem. Czuję to tak samo jak jej ciepło, gdy się prostuje i do mnie przytula. – Musiałeś coś podejrzewać. Przecież już wcześniej zacząłeś zadawać niewygodne pytania. Podzieliłeś się ze mną wątpliwościami.
Obejmuję jej nadgarstki.
– Odtąd będę się z tobą dzielił wszystkim.
Wzdycha, owiewając ciepłym oddechem mój bark.
– Nawet teraz? – dopytuje. – Nawet gdy wiesz, czym jestem?
Przewracam się na bok, przyciągam ją do siebie i obejmuję. Miękkie kremowe okrycie ciaśniej owija jej ciało.
– Zwłaszcza teraz – zapewniam, głaszcząc knykciami jej policzek. – Gdy wiem, kim jesteś.
Wygina usta w uśmiechu, który jednak nie sięga oczu.
– Tak… – mruczy. – Kim jestem. Karą Valari, pomiotem demonów, który doszczętnie zniszczył ci życie.
– Nie. – Przesuwam dłoń na jej kark i delikatnie ściskam, zmuszając ją, by na mnie spojrzała. – Jesteś Karą Valari, odważną i błyskotliwą istotą, która zbuntowała się przeciwko rodzinie i losowi, na jaki cię skazano. Jesteś demonem, który ośmielił się rzucić wyzwanie przeznaczeniu, ale i człowiekiem, który zawalczył o dużo więcej. Zawalczyłaś o nas.
Do jej okrągłych oczu i pełnych warg nareszcie wlewa się ciepła pewność siebie. Niewiele, ale wystarczająco, bym rozluźnił uścisk.
– Czyli… naprawdę w to wierzysz? Że my… że ja jestem…
– Demonem? – Od razu się uśmiecham i przyciskam usta do jej gładkiego czoła. – Byłem o krok od odkrycia prawdy, moja piękna. Przeczytałem wszystkie scenariusze twojego dziadka, by rozwiązać tę zagadkę, pamiętasz?
Nagradza mnie melodyjnym chichotem.
– Już choćby za to należy ci się medal, bohaterze. Ewentualnie tytuł szlachecki. Albo jedno i drugie.
– Czy w bonusie dostanę parę godzin w łóżku z tobą? – Uśmiecham się szelmowsko. – A najlepiej dni albo tygodni?
Źrenice jej się rozszerzają.
– Wątpię, by władze uniwersyteckie zechciały panu przyznać urlop w takim celu, panie profesorze.
Uśmiech momentalnie znika mi z ust.
– O, bardzo wątpię, że odmówią – odpowiadam sztucznie lekkim tonem.
Otwiera szeroko oczy.
– Jak to? – dopytuje z mocą. – Co się dzieje?
Chrząkam i wykrzywiam usta.
– To pewnie nic takiego. Rano dostałem maila…
– Od kogo? – podchwytuje.
Moje chrząknięcie przeradza się w głęboki jęk protestu.
– Od przewodniczącego rady uczelni.
– Co napisał? – pyta dużo ciszej. Nie mogę znieść, że boi się podnieść przy mnie głos.
– Uważa, że kilkudniowy urlop dobrze mi zrobi.
Zapominając o ostrożności, Kara głośno wstrzymuje oddech.
– Dlaczego?
– To tylko sugestia, nie polecenie służbowe. Ale po tym, co się stało, nie mam wyjścia i muszę się podporządkować. Jeżeli nie chcę stracić pracy.
Podnosi się i zagląda mi w oczy, nie kryjąc frustracji.
– Przecież ty kochasz swoją pracę.
Mam ochotę ją pocałować, ale opieram się pokusie. Jak to możliwe, że ta kobieta tak dużo już o mnie wie? I to szanuje?
– Tak – mówię spokojnie. – Masz rację. Kocham swoją pracę.
– A oni wydają ci takie okrutne polecenie.
– To nie polecenie. – Wzdycham ciężko. – Tylko sugestia, zapomniałaś?
Ale nie z Karą takie numery.
– Co oni sobie, do diabła, myślą? To nie pierwszy związek z celebrytą na tym kampusie. Pamiętasz, jak poprzestawiali słupki na stołówce, kiedy do tej studentki mikrobiologii przyjechał chłopak z boysbandu? Albo jak zamknęli szatnie, kiedy wszyscy myśleli, że rzucił ją dla trenerki siatkarek? Mam wymieniać dalej?
– Sam mógłbym to zrobić – odpowiadam. – Jako wykładowca widziałem na tej uczelni niejedno. Ale w naszym przypadku jest inaczej i oboje dobrze o tym wiemy.
– To przeze mnie. – Odsuwa się, owijając się okryciem niczym polem siłowym. – Bo zrobiłam się nieostrożna i zapomniałam o kamerach, myśląc, że jesteśmy niewidoczni.
– Mnie można zarzucić dokładnie to samo. – Obracam się i siadam przed nią na piętach. – Wiesz o tym, prawda? Jesteśmy w tym razem, Karo. Jak dwa magnesy. Dwa pasy chmur burzowych. Oboje byliśmy w tej reżyserce i oboje zapomnieliśmy o ostrożności.
Patrzy na mnie przenikliwym wzrokiem.
– Ale zrobiłbyś to znowu, prawda?
Wędruję palcami wzdłuż jej nogi, rozkoszując się jej drżeniem pod luksusową tkaniną.
– Nie zmieniłbym ani sekundy.
– Zabawne… To ty jesteś bogiem, którego powinni się bać.
Siadam prosto i potrząsam głową, zdradzając panujący w niej mętlik. To wciąż do mnie nie dociera, choć intuicja podpowiada mi, że Kara ma rację.
– Nawet jeśli w tym całym obłędzie jest część prawdy, nie zależy mi na tym.
Kara znowu przekrzywia głowę.
– Jeśli jest w tym prawda?
Zaciskam szczęki.
– Wiesz, co mam na myśli. Musimy przyjąć, że mogę nie być… – Przerywam na pół sekundy. – Że Z. nie jest… Że nie wróci. Że to tylko jakiś umyty włóczęga, który robił rekonesans przed włamaniem.
– No tak – odparowuje z twarzą wykrzywioną rosnącym napięciem. – Bo włóczędzy noszą szyte na miarę włoskie garnitury i pachną równie kosztowną wodą kolońską.
– Owszem, jeśli niedawno kogoś skroili.
– Wierzysz w to zamiast w prawdę, którą masz przed oczami.
– Niezupełnie przed oczami – odpowiadam i wyciągam rękę w stronę brzoskwiniowo-zielonej mozaiki wzgórz. Po drugiej stronie wąwozu tu i tam widać jakiegoś rannego ptaszka, który wybrał się na przebieżkę wzdłuż Montlake Drive. – Minęły już dwadzieścia cztery godziny, Karo. – Nie żebym je liczył. – A on wciąż się nie odezwał.
Chociaż możliwe, że akurat to oczekiwanie jest niezupełnie rozsądne. Przecież nie wyślę mu esemesa z informacją, że jestem tu, a nie w swoim mieszkaniu. Z drugiej strony jeśli naprawdę jest Zeusem, czy w ogóle potrzebuje adresu?
– I to ci daje pretekst, żeby nie wierzyć ani jednemu jego słowu?
– No cóż, nie mówię, że mu nie wierzę.
– Ale łatwiej go zbyć jako przypadkowego psychola niż dać wiarę jego słowom. Łatwiej ci nawet uwierzyć, że ja jestem demonem, niż przyznać, że mówi prawdę o twoim pochodzeniu.
Gdy tylko opuszczam dłoń, napotykam jej kolano i je chwytam. Nie namyślając się ani chwili, rozkładam jej nogi i moszczę się między nimi.
Napieram na nią, aż nasze ciała wpasowują się w siebie jak dwa elementy układanki. Jest mi jak w niebie. Czuję harmonijne bicie naszych serc i rytmiczne uderzenia pulsu. Obejmuje mnie za szyję i owija nogami w pasie, przyciskając podbrzusze do mojego twardego penisa.
DNA w mojej krwi przestaje być ważne, bo jest w niej tylko Kara.
Cofam swoją wcześniejszą przechwałkę, że jest cała moja. Wszystko pokręciłem.
To ja należę do niej.
– Jedyna prawda, która się liczy, to tu i teraz – mówię, po czym przywieram ustami do jej warg. Pieszczę je powolnymi, okrężnymi ruchami. W końcu niechętnie odrywamy się od siebie z westchnieniem. – I mam nadzieję, że nikt nas nie znajdzie. Nigdy.
– Hmm… – Wzdycha z rozmarzeniem. – Jakie cudowne życzenie. – Wsuwa palce w moje włosy, leniwie masując mi skórę głowy. – Może zostańmy hipisami i zamieszkajmy w jurcie na jakiejś plaży.
Parskam śmiechem z twarzą przy jej szyi.
– I z psem o imieniu Bubba?
– Oczywiście. Ale Bubba będzie musiał się ulatniać, kiedy najdzie mnie na ciebie chętka.
– A kto powiedział, że będziemy to robić w namiocie?
– Aaa – piskliwie, acz ochryple szepcze, gdy wędruję wargami do jej ucha, skubiąc i muskając skórę. – Wolałbyś na piasku? To mi się podoba, Maximusie Kanie.
Jej pochwała dodaje mi skrzydeł. Przyciskam ją mocno do siebie i staczamy się z materaca na podłogę. Mój chichot miesza się z jej okrzykiem zaskoczenia i zaczynamy się namiętnie całować. Białe okrycie nadyma się nad nami i opada. Jej usta są ciepłe i rozchylone, gotowe mnie przyjąć, a ciało nagie i piękne, spragnione dotyku i słodkiej udręki. Ale najlepsza ze wszystkiego jest jej ognista namiętność, nie mniejsza od mojej… Zwłaszcza te hipnotyzujące płomienie w jej oczach…
Spowity ich blaskiem ledwo jestem w stanie wydusić przez suche gardło:
– Proponuję udawać, że to piasek.
– Coraz bardziej mi się to podoba.
Przyciągam ją do siebie, zarzucam sobie jej nogę na biodro i podkładam biceps pod jej głowę. Chcę jeszcze jednego pocałunku i go sobie biorę. Jej usta są gorące i soczyste jak zawsze. Między nogami jest równie wilgotna, w pełni na mnie gotowa. A ja jestem bardziej niż gotów, by w nią wejść.
Jęczy, jakby wyczytała wszystko z mojej duszy. Po raz kolejny jestem wdzięczny za jej wrażliwość na innych. „Odejdź, mały demonie, odejdź”.
Nie.
„Zostań, mały demonie, zostań”.
Uśmiecha się z ustami przy moich.
– Cóż – szepcze, ciągnąc za sznurek w moich spodniach – skoro nalegasz…
Nie jest mi dane odpowiedzieć, bo zanim otwieram usta, rozlega się trzaśnięcie drzwi wejściowych.
Nieruchomieję. Kara też się spina, ale nie wygląda na zaskoczoną, że ktoś ładuje się do mieszkania o szóstej rano.
– Spokojnie, olimpijczyku – beszta mnie, po czym delikatnie całuje. – To tylko Kell. Pewnie wraca z migdalenia.
Nie zamykając oczu, oddaję pocałunek i unoszę brew.
– Z migdalenia?
– Tak to nazywa. Ale wracając do naszych uciech i wyimaginowanego piasku…
Pozwalam się znowu pocałować, ale nadal nie potrafię się rozluźnić. Coś – instynkt, szósty zmysł, przeczucie – blokuje moje libido. Coś jest nie tak w rytmie kroków w salonie. Nie kierują się do sypialni Kell… ani nawet do kuchni.
– Kara? Nie śpisz?
Oddycham z ulgą. To jednak Kell.
– Kara.
Cholera, a to już nie. Od razu rozpoznaję ten głos.
– Kara! – Powtórzone wołanie Veroniki Valari zdaje się przenikać przez ściany. – Wyjdź natychmiast. Musimy porozmawiać.ROZDZIAŁ 2
Kara
Najlepsze, co można powiedzieć o spotkaniu z moją matką o tak wczesnej porze, to to, że obok niej stoi Z. Abstrahując od wątpliwości i rezerwy Maximusa, jego obecność dodaje mi otuchy, a lodowate spojrzenie matki tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że udało mu się wyciągnąć nas z tego bagna. Inaczej nie byłaby taka skwaszona.
Skrzyżowane ręce przyciska do wydatnego biustu, napinając materiał bluzki w panterkę. W pokoju niczym poranna mgła wisi ciężka cisza – z tą różnicą, że jest bardziej upiorna niż malownicza.
Kell przestępuje z nogi na nogę, udając, że widzi za oknem coś szalenie interesującego, ale cała jej sylwetka aż krzyczy: „Winna!”.
– Powiedziałaś jej, że tu jestem – wyrzucam z siebie z goryczą zrezygnowana.
Jej okrągłe ciemne oczy są niemal bliźniaczo podobne do moich.
– To nie tak.
– Chciałam się tylko na chwilę zadekować – przypominam jej.
– Zadekować? Po tym, jak odpaliłaś tę atomówkę? – szydzi moja matka, unosząc ciemną, dorysowaną brew. – A poza tym nie miałaś dużego wachlarza kryjówek do wyboru, kochanie. – Ostatnie słowo wymawia ze słodyczą kontrastującą z jej usztywnioną sylwetką. – Nie odbierałaś moich telefonów, co jest do ciebie zupełnie niepodobne. – Zadziera głowę i skupia wzrok na mężczyźnie u mego boku. Gdy wędruje spojrzeniem do jego paska i dalej w dół, nozdrza lekko jej się rozszerzają. – Przynajmniej miałaś na tyle przyzwoitości, by nie wziąć sobie człowieka.
W odpowiedzi rozlega się cichy chichot Z., który zwiedza salon, jakby przyjechał tu podziwiać wystrój wnętrz.
– Moja krew. – Ta uwaga i swobodny spacer po moim mieszkaniu tworzą wrażenie inwazji.
Nie wiem, czy mam się czuć zagrożona, czy zwyczajnie zażenowana tą rozmową.
– A jakie to ma znaczenie w ogólnym rozrachunku?
– Ma, kochanie, ma.
– Niby dlaczego? – odgryzam się.
– Maximus jest półbogiem – mówi matka, wyniośle rozplatając ręce. – Nie jest najlepiej, ale to zmienia postać rzeczy.
– Jakich rzeczy? – Głos mi drży, zdradzając, co mnie dręczy, odkąd złamałam przysięgę daną piekłu. – Idą po mnie?
Maximus chwyta mnie za rękę swoją ciepłą, zaborczą dłonią. Tak bardzo chcę się do niego przytulić, ale nie mam odwagi.
– Udało mi się wypracować porozumienie z Ardenem. – Matka odgarnia za ucho krótkie czarne włosy, dzwoniąc drogimi bransoletkami. – Chociaż po tym, jak od niego uciekłaś, był bardzo rozczarowany. Nie sądziłam, że zdążyłaś zrobić na nim aż takie wrażenie.
Maximus ściska mocniej moją dłoń i niemal niedostrzegalnie wysuwa się przede mnie, jakby chciał mnie osłonić nawet przed wzmianką o moim niedoszłym oblubieńcu.
– Nigdy więcej się do niej nie zbliży.
– A niby po co miałby się do niej zbliżać? Kara nie ma mu nic do zaoferowania, już ty o to zadbałeś – warczy.
Gdyby temat nie był tak krępujący, z przyjemnością bym ją poprawiła. Maximus wcale mnie nie uwiódł, jeśli nie liczyć mojego przesiadywania na jego wykładach i słuchania, jak z pasją czyta na głos poemat Dantego strona za stroną. Oczywiście działo się między nami dużo więcej. Tysiące krótkich chwil, które coraz bardziej splatały ze sobą nasze dusze, aż w końcu nie byłam w stanie sobie wyobrazić, że oddaję się komuś innemu.
Ale to wszystko nie będzie miało znaczenia, jeśli zapłacę za nasz związek życiem. Dotychczas myślałam, że nie mam szans wyjść z tego obronną ręką, coś w postawie mojej matki, jej wyraźne zdecydowanie, napełniło mnie jednak autentyczną nadzieją.
– Czyli co? Jesteśmy bezpieczni?
– Jeśli chodzi o Maximusa, to pociągnęłam za parę uniwersyteckich sznurków. Zgodzili się puścić wszystko w niepamięć. – Patrzy spokojnie w oczy mężczyźnie, którego kocham. – Od piątku może pan wrócić na uczelnię, profesorze.
Wypuszczam z ulgą powietrze. Choć nawiedza mnie widmo ogni piekielnych, nie mniej od nich bałam się, że przeze mnie Maximus straci wszystko, na co tak ciężko pracował. Źródło utrzymania. Pasję.
– Czy to znaczy… – Boję się nawet zapytać, ale nie jestem w stanie odeprzeć fali ulgi przetaczającej się przez mój krwiobieg do przepełnionego nadzieją serca. – Że ja też mogę wrócić na uniwersytet?
Nozdrza mojej matki znowu lekko drgają.
– Tak. Na razie.
Nie mogę powstrzymać szerokiego uśmiechu.
– Na razie? – Moją radość przecina ostre pytanie Maximusa.
– Kara zgodziła się rzucić studia – wyjaśnia matka, zanim otwieram usta. – Zrobiła to oczywiście dla ratowania twojej kariery. Nie mogliśmy pozwolić na kolejne skandaliczne nagłówki z wami w rolach głównych. Któreś z was musiało odejść z uczelni.
Na twarzy Maximusa maluje się oszołomienie.
– Karo, dlaczego mi nie powiedziałaś?
Staję przed nim, kładę mu dłoń na piersi i zaglądam w udręczone oczy.
– Studia się nie liczyły. Nic się nie liczyło – szepczę. Ważny był tylko Maximus i ta noc, która mogła być ostatnią w moim życiu.
– Karo – ostry ton matki kładzie kres naszej krótkiej chwili intymności – tu nie chodzi o sentymenty. Twój powrót na uczelnię nie ma związku z moją aprobatą dla waszego związku czy jej brakiem. Chodzi o twoje bezpieczeństwo.
– Nie rozumiem.
– Ten skandal był zagrożeniem dla twojego powołania. Wątpię, czy zdołałabym cię ochronić, gdyby Maximus był zwykłym śmiertelnikiem. Można rzec, że dopóki sprawy się nie wyklarują, jesteśmy w stanie zawieszenia, ale być może uda się wykorzystać ten rozgłos na naszą korzyść.
Maximus śmieje się ochryple.
– Rozgłos? Ma pani na myśli związek w świetle jupiterów?
Z. przerywa spacer po salonie.
– Dokładnie tak.
– Ale… czy to nie jest niebezpieczne? – pytam.
Z. wzrusza ramionami.
– Nazwij to PR-em. Polityką. Albo błogosławieństwem.
Usłyszawszy to ostatnie, wybałuszam oczy.
– Słucham?
– Generalnie – ciągnie – nieposłusznych łatwiej się pozbyć, jeśli nikt nie wie o ich istnieniu. Pstryk! i po kłopocie. – Gdy pstryka palcami, strzelają między nimi niebieskie iskierki. – Ty, Karo, nosisz nazwisko Valari, co oznacza, że masz niepowtarzalną możliwość stanąć w świetle jupiterów. I dopóki sprawa się nie rozwiąże, to dla ciebie najbezpieczniejsze miejsce. A w zasadzie dla was obojga.
Odrywam się od Maximusa i podchodzę do Z. Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Powinnam dziękować losowi za sławne nazwisko, ale i tak usiłuję znaleźć jakiś logiczny argument, który przekonałby ich, że spokojne życie z dala od blasku fleszy jest rozsądniejszym rozwiązaniem. Że jest lepsze niż robienie z siebie medialnego przedstawienia, co znam od dziecka.
– Błagam, musi istnieć jakiś inny sposób. Nie możemy po prostu się nie wychylać? Dopóki nie rozwiążesz problemu?
Z. rozluźnia kołnierzyk swojej bladoniebieskiej koszuli idealnie współgrającej z przejrzystą barwą jego oczu.
– Jak powiedziała Veronica, na chwilę obecną jesteśmy w stanie zawieszenia.
– Obiecałeś, że zadzwonisz, do kogo trzeba – przypominam mu z wyrzutem, choć pewnie nie mam do tego prawa.
– Zadzwoniłem i jeszcze zadzwonię. Szykuje się nam spotkanie rodzinne, na którym będą moi bracia. Ludzie nie bez powodu organizują takie koszmarne zloty. Czas ma to do siebie, że przepływa przez palce, urazy się pogłębiają. Niektórzy traktują zasady trochę zbyt poważnie. Musimy po prostu oczyścić atmosferę i tyle.
– Skoro to takie proste…
– To wcale nie jest proste – odpowiada szybko z pewnością wszechwiedzącego boga. – Jak wszystko na tym świecie. Od zarania dziejów nigdy nie trafiło się nic prostego. Tego możesz być pewna.
Wzdycham. Gardło mam ściśnięte.
– I naprawdę uważasz, że to zda egzamin?
– Kochanie – wtrąca moja matka. – Rozgłos to moja specjalność. W każdym wydaniu. Jeśli trzeba wywołać szum medialny, by cię ochronić, nikt nie zrobi tego lepiej ode mnie.
Milczę, próbując uwierzyć w jej okraszone arogancją i zdecydowaniem obietnice.
– Czemu chcesz mi pomóc?
Krzywi się.
– Jeszcze pytasz?
– Kiedy się ostatnio widziałyśmy, miałaś zupełnie inne plany co do mojego życia. Żądałaś, żebym przerwała studia, zerwała kontakt z Maximusem, i wpychałaś mnie w ramiona Ardena…
– Moim celem nigdy nie było zapewnienie ci szczęścia. Najważniejsze było twoje bezpieczeństwo i wypełnienie przeznaczenia. Zbuntowałaś się przeciwko mnie, a mimo to jestem tu i robię, co w mojej mocy, byś była bezpieczna. Bynajmniej nie zamieniłam się w orędowniczkę miłości. To wierutna bzdura. Robię to, bo jesteś moją córką i nie pozwolę cię sobie odebrać. – Wypuszcza powietrze z cichym syknięciem. – A przynajmniej nie bez walki.
Ogarnięta emocjami sama mam problem z oddychaniem. Nigdy nie sądziłam, że aż tak jej na mnie zależy. Może po prostu inaczej patrzyłyśmy na świat, skupiałyśmy się na tak rozbieżnych sprawach, że nie zauważałam jej miłości? Może i nie dała mi matczynego ciepła, ale pomimo jej zjadliwości i egocentryzmu w jej zdeterminowanej postawie jest coś, czego nie mogę zignorować. Ma lekko obnażone zęby i charakterystyczny wygląd dzikiej samicy gotowej do ataku w obronie swoich młodych.
Choć rzadko się ze sobą zgadzałyśmy, teraz wierzę i ufam temu, co widzę. Na tyle, by wbrew wszelkim instynktom wyjść ze strefy komfortu i przystać na ten plan. Plan, który na zawsze zmieni też życie Maximusa, bo nie ma pojęcia, co go czeka, gdy media powiążą go z naszym nazwiskiem, choćby na krótko.
Ale nie mamy innego wyjścia. Jeśli to nasz jedyny plan, muszę odegrać swoją rolę.
– Co mamy robić? – pytam w końcu.
– Cóż – matka zerka na Z. i przenosi wzrok z powrotem na mnie – musicie się razem pokazywać, to jasne. I od czasu do czasu z resztą naszej rodziny.
– A Arden… tak po prostu zrezygnuje? – dopytuję, ostrożnie dobierając słowa.
Moja matka lekko zaciska usta.
– Niezupełnie.
– To znaczy? – nie odpuszczam.
– Oczywiście ostrzył sobie na ciebie pazury, ale ostatecznie doszliśmy do porozumienia. Został odpowiednio zmotywowany i dostosował swoje oczekiwania do nowej sytuacji.
Matka zerka ukradkiem na podenerwowaną Kell i nagle wszystko pojmuję. Z przerażeniem. Momentalnie budzi się we mnie demoniczna wściekłość.
– Nie!
Matka zaciska szczęki.
– To był jedyny sposób.
– Nie. – Tym razem warczę i staję między nią a moją młodszą siostrą gotowa jej bronić. W okamgnieniu łapie mnie od tyłu za ramiona, unieruchamiając w żelaznym uścisku.
– K-Demon – błaga chrapliwym głosem. – Proszę, nie pogarszaj sprawy…
– Kell, nie będziesz po mnie sprzątać.
Matka przewraca oczami.
– Nie dramatyzuj, błagam. Mogła trafić dużo gorzej niż Arden Prieto.
– To gad!
– To demon, któremu obiecano coś, czego już nigdy nie dostanie. Jest wściekły, a twoje życie wisi na włosku. Czego się spodziewałaś, Karo? Że pójdziesz sobie za głosem serca i nikt nie poniesie konsekwencji?
– Niczego się nie „spodziewałam”. Urodziłam się w tym koszmarze wbrew swojej woli i jestem zmuszona żyć według ich praw. Tak jak ona.
Moja matka prycha obruszona.
– No cóż, gdyby wasz dziadek nie…
– Gdyby dziadzio nie zrobił tego, co zrobił, nie byłoby nas tutaj, by się na nim mścić, mam rację?
Pod ostrzałem spojrzeń moja matka tężeje i krzyżuje ręce na piersi.
– Wszyscy musimy grać swoje role, prawda?
– Jest okej, Karo – mówi cicho Kell, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że kłamie.
Przenoszę spojrzenie z powrotem na nią.
– Wcale nie jest okej.
– A właśnie że tak, do diabła. Nie jestem taka jak ty. – Przełyka z trudem. – Zrobię, co muszę. Zwłaszcza jeśli dzięki temu zyskasz trochę czasu.