Serce świata. Wyspy Bogów. Księga 2 - ebook
Serce świata. Wyspy Bogów. Księga 2 - ebook
Miłość, magia i powracający do świata śmiertelników bogowie…
Drugi tom porywającego cyklu fantasy autorki bestsellerów „The New York Times”, serii Aurora i The Illuminae Files.
Kiedy Selly i Leander wyruszali w rejs na Wyspy Bogów, byli dwojgiem obcych sobie ludzi. Jednak dramatyczne wydarzenia, którym musieli wspólnie stawić czoło, odmieniły ich na zawsze i stało się coś, czego nikt się nie spodziewał…
Tymczasem nad Alinorem zbierają się czarne chmury. Czy uda się wbrew wszystkiemu zapobiec wojnie?
Wrogowie i sojusznicy, bogowie i śmiertelnicy będą walczyć o losy świata w tej porywającej kontynuacji „Wysp Bogów”.
Amie Kaufman stworzyła historię, która nie tylko dostarcza rozrywki, ale także porusza ważne tematy:
od przeznaczenia po wybory moralne.
Ashka, Lubimyczytać.pl
„Wyspy Bogów” wciągną cię w fascynujący świat przygody tętniącej magią i niebezpieczeństwem.
Nie przegap zewu morza i przeznaczenia!
Alexandra Bracken, autorka Lore
Przewracałam kartki jak w transie…
Kendare Blake, autorka Trzech mrocznych koron
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8057-899-9 |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pytasz mnie, co się wydarzyło. To bardzo nieprecyzyjne pytanie, ale postaram się jak najdokładniej odpowiedzieć.
Od czego zacząć taką historię?
Na początku była Matka. To ona stworzyła wszystko, a bogowie byli jej dziećmi. Każdy z nich troszczył się o swój lud, ale z czasem pojawiły się animozje. I konflikty.
Podczas starcia Maceana Hazardzisty z Barricą Wojowniczką zniszczona została ziemia Vostainu. Roześmiany bóg Valus, w jednej chwili pozbawiony wyznawców, odszedł w nicość.
Anselm, król Alinoru, złożył więc ofiarę z życia. Tak olbrzymi akt wiary dał Barrice siłę, dzięki której uwięziła Maceana we śnie i powstrzymała go od szerzenia wojny.
Po wszystkim bogowie wycofali się z naszego świata. Jedynie Barrica pozostawiła uchylone drzwi, by móc pilnować śpiącego brata. Zmieniła wówczas imię z Barriki Wojowniczki na Barricę Strażniczkę.
I na tym historia się kończy – przynajmniej na następne pięćset lat.
Wróciliśmy do niej, kiedy książę Leander z Alinoru wsiadł na statek, by dopełnić spoczywającego na jego rodzie obowiązku, i udał się z tradycyjną pielgrzymką na Wyspy Bogów. Musiał to zrobić, aby wzmocnić Barricę, która wciąż strzegła więzów snu pętających jej brata. Na pokładzie była również Selly Walker, wychowana na morzu żeglarka – a także pokorny autor tego listu. Czasami pytają mnie, czy wyruszyłem w drogę jako towarzysz księcia. Odpowiedź brzmi: nie. Zmierzałem do Biblioteki i nie miałem pojęcia o zmianie kursu.
W Mellacei wiara w śpiącego boga przygasała z upływem wieków, ale właśnie zaczęła się odradzać. Zielone siostry uparcie ją podtrzymywały, a druga w hierarchii, Beris, była gotowa obudzić Maceana.
Jej zamiary pokrywały się z planami Laskii – młodszej siostry przywódczyni chyba największego gangu w Port Narandzie. Dziewczyna chciała się wykazać, udowodnić, że jest gotowa przyjąć większą odpowiedzialność i poważniejsze zadania. Przechwyciła i zniszczyła flotyllę księcia, pewna, że on sam jest wśród pasażerów. W rzeczywistości natknęła się na pozorowaną misję wysłaną specjalnie po to, by odciągnąć uwagę od tej właściwej.
Towarzyszył jej Jude Kien, nasz dawny szkolny kolega, a wówczas członek gangu z Narandy. Jego zadaniem miało być rozpoznanie zwłok Leandra, lecz w rzezi, która się rozpętała, okazało się to niewykonalne.
Gangsterzy wymordowali wszystkich i spreparowali dowody wskazujące na rząd Mellacei. Laskia miała nadzieję na wywołanie w ten sposób wojny, która przysłużyłaby się zarówno interesom Beris, jak i Ruby. Następnie ruszyła w pościg za naszym statkiem, który zauważono na horyzoncie. Chciała pozbyć się świadków incydentu.
Mimo iż książę swoją magią dokonał niemożliwego, ścigający w końcu nas dopadli. Zabili całą załogę Lizabetty – a przynajmniej tak uważali. Kiedy statek szedł na dno, Selly i księciu udało się niepostrzeżenie spuścić szalupę. Wyłowili mnie z wody i pożeglowaliśmy do Mellacei, był to bowiem jedyny ląd w naszym zasięgu. Mieliśmy zamiar schronić się pod opieką ambasadorki Alinoru. Tuż po naszym spotkaniu pani ambasador została jednak zamordowana. Laskia miała szpiegów; już wiedziała, że dotarliśmy do Narandy.
Zabójstwo ambasadorki oznaczało wojnę, ale wciąż mieliśmy nadzieję, że katastrofa ograniczy się do konfliktu pomiędzy ludźmi, a nie między bogami. Macean mógł się zbudzić w każdej chwili. Wiedzieliśmy, że za wszelką cenę trzeba złożyć ofiarę, aby wzmocnić Barricę.
Nabyliśmy więc łódź rybacką i ruszyliśmy w kierunku Wysp Bogów.
Na Wyspie Barriki znaleźliśmy zwłoki oprychów Laskii, którzy wcześniej zniszczyli świątynię i ołtarz ofiarny. Pościg niemal nas dogonił, pospiesznie ruszyliśmy więc na Wyspę Matki w nadziei, że jej dom pozostał nietknięty. Zgodnie z tradycją w świątyni Matki jest miejsce dla wszystkich bogów. Ufaliśmy, iż obecność Barriki będzie tam dostatecznie silna, by przyjęła ofiarę księcia.
Przybyliśmy na miejsce dosłownie w ostatniej chwili, lecz nie było drogi w dół do ołtarza. Leander – świadomy, że sytuacja wymaga szczególnego poświęcenia – oddał życie, rzucając się w przepaść. Robiąc to, niespodziewanie wzmocnił Barricę na tyle, że nie tylko go ocaliła, ale uczyniła Posłańcem.
Istniało jednak niebezpieczeństwo, że nowo pozyskana moc w krótkim czasie go zniszczy. Selly stała się dla księcia kotwicą, dała mu oparcie i pomogła nieść to brzemię. W ten sposób po raz kolejny uratowała mu życie.
Laskia też rzuciła się w dół, nie chcąc być gorsza. Jej bóg wszakże spał i nie zdążył zareagować. Postawiliśmy żagle, by wrócić do Kirkpool, przekonani, iż byliśmy świadkami jej śmierci.
Myliliśmy się.SELLY
Port w Kirkpool
Alinor
Wszystko, co było w stanie unosić się na wodzie, począwszy od okrętów wojennych, a skończywszy na baliach, wyszło w morze, żeby nas powitać. Parowce i szkunery, stateczki kupieckie i rybackie kutry walczyły o miejsce w ciasnej zatoce, kotłując wodę swoimi manewrami.
Na pokładach tłoczyli się ludzie i radośnie machali szafirowymi proporczykami, kiedy Emma mozolnie torowała sobie drogę w kierunku złotego miasta widocznego na wzgórzu.
Leander stał w milczeniu obok mnie. Patrzył ponad zatoką ze spokojem, który desperacko pragnęłam skruszyć. Od dawna nie słyszałam jego śmiechu. Nie mrugnął, żeby mnie uspokoić. Ani razu nie zażartował, że ten komitet powitalny to dla niego norma i przywykł do hołdów. Kiedy zajrzałam mu w oczy, nie zobaczyłam w nich niczego.
Zanim stał się naczyniem, w które przelana została moc bogini, jego oczy miały ciepłą mahoniową barwę okrętowych desek. Teraz były tak samo jadowicie szmaragdowe jak magiczne znaki na naszych rękach.
Mimo to wiedziałam, że on tam gdzieś w środku jest. Po prostu wiedziałam.
Złapałam mocniej koło sterowe i wymieniłam spojrzenia z Keeganem, ostrożnie manewrując wśród witających nas jednostek. Siedziały głęboko w wodzie, załadowane ludźmi do granic możliwości. Nasz uczony przyglądał się temu z powagą.
Tłum wiwatował i śpiewał. Witali nas z taką radością, jakbyśmy co najmniej wygrali dla nich wojnę. Właściwie mieli rację. Dla nas wszystkich ta chwila była czymś więcej niż momentem tryumfu.
Nagle usłyszałam, co skandują:
– Po-sła-niec!
Jakimś cudem wiedzieli, kim się stał – jak również, że przybywa.
– Jasna cholera, Keeganie, czy ty to…?
– Słyszę – mruknął. – Ale nie mam pojęcia, jak wieści mogły nas wyprzedzić.
Okrzyki wybrzmiewały czystą radością. Alinor miał Posłańca i Mellacea musiała się ukorzyć. To było zwycięstwo absolutne.
Nie rozumieli, że za tę moc zapłaciliśmy, poświęcając ich księcia.
Leander przysunął się do mnie. Wyciągnął rękę i położył ją na tej, którą trzymałam ster. Targnął mną dreszcz magii, mrowiąc jak napięcie elektryczne, które przed burzą unosi włoski na skórze.
To się zdarzało za każdym razem, kiedy mnie dotykał. Zawsze ten sam strumień czystej, nieokiełznanej mocy. Prawie nie odstępował mnie na krok, odkąd opuściliśmy Wyspę Matki, zostawiając na niej okaleczone ciało Laskii i Jude’a z okaleczoną duszą. Gdy spałam, Leander siedział obok w milczeniu, a kiedy wychodziłam na pokład, szedł za mną, nigdy zanadto się nie oddalał. W każdej chwili mogłam powiedzieć, gdzie się znajduje, nawet z zamkniętymi oczami. Czułam w głowie obecność jego umysłu równie namacalnie jak palce splecione z moimi.
– Nie powinniśmy z nikim rozmawiać, dopóki nie spotkamy się z królową Augustą – ostrzegł mnie Keegan, podchodząc.
– Nie mam w planach udzielania wywiadów – prychnęłam.
Oboje zakładaliśmy, że cichutko wpłyniemy sobie do portu, znajdziemy miejsce, w którym zacumujemy, a potem dyskretnie przedostaniemy się do pałacu. Tymczasem wyszło… zupełnie inaczej.
– Trzeba jej wszystko opowiedzieć, Selly – rzekł łagodnie. – Absolutnie wszystko. Ci ludzie najwyraźniej nie mają pojęcia, że podstawiona flota została zniszczona. Inaczej nie świętowaliby tak radośnie.
– O bogini! – westchnęłam.
Niczym w odpowiedzi ciężkie, gęste powietrze poruszyło się jak przed burzą. Barrica była znacznie bliżej, odkąd Leander został jej Posłańcem. Wytarta fraza wypowiedziana w bliskości naczynia magii, którym stał się książę, zyskiwała niemal siłę zaklęcia.
– Leandrze – powiedziałam miękko – coraz trudniej żeglować. Wiatr się kręci przez te wszystkie łodzie. Czy możesz nas poprowadzić?
Nie odpowiedział. Nie odpowiadał, odkąd go to spotkało. Mimo to wiedziałam, że słyszy.
Nocami śniłam o nim. Widziałam go przez oszronioną szybę albo oddzielonego ode mnie przez kłębiący się tłum. Nigdy nie mogłam go dotknąć. Ale był. Wiedziałam, że to on. Nie odszedł, nawet jeśli wciąż szukałam ścieżki, którą mogłabym do niego dotrzeć.
Budziłam się każdego ranka ze świadomością, że przez sen mówiłam do niego i widziałam go takiego, jaki był wcześniej. Jakby wciąż rozgrzewał mnie jego uśmiech, ciepły niczym promień słońca.
Kiedyś patrząc mu w oczy, widziałam jego duszę, a nie tylko blade widmo.
Ostatniej nocy miałam sen, w którym stał na dnie morza, na białym piasku, i wyciągał do mnie ręce. Ja unosiłam się na powierzchni. Rozpaczliwie starałam się do niego zanurkować. Kończyny przeszywały mi skurcze, płuca paliły. Co rusz zanurzałam się pod wodę, próbując pokonać prądy, i za każdym razem nie udawało mi się go dosięgnąć. Musiałam wypływać, by spazmatycznie wciągnąć haust powietrza. Oczy piekły mnie od słonej wody, serce waliło tak mocno, że czułam uderzenia tętna w skroniach. Leander sięgał ku mnie rozczapierzonymi palcami, a jego szeroko otwarte oczy błagały, żebym po niego przyszła. Wołał do mnie przez sen z miejsca, w którym się zabarykadował.
Obudziłam się, gorączkowo łapiąc oddech i przełykając łzy.
Pierwszej nocy w drodze powrotnej rozmawiałam z Keeganem o tym, jak niezwykły jest mój związek z Leandrem. Siedzieliśmy na pokładzie pod niebem, na którym skrzyło się mrowie gwiazd. Trudno było uwierzyć, że udało nam się wyjść cało z szaleńczego wyścigu do świątyni, nie mówiąc już o wszystkim, co nastąpiło potem.
– Gdy czytałem podania, nie zetknąłem się z czymś takim. Nigdzie nawet nie wspomniano, by Posłaniec mógł korzystać z czyjejś pomocy – stwierdził Keegan.
Leander siedział tuż obok. Choć oddech mu się wyrównał – nie był już bolesnym, ochrypłym rzężeniem, z którym ocknął się w świątyni Matki – wciąż trzymał się tak blisko mnie, jak to możliwe. Nie było w nim nic z uroczego, rozbrykanego księcia, którego poznałam w alinorskim porcie. Przypominał bardziej zranione zwierzę, wyczulone na każdy szelest, kulące się w odpowiedzi na każdy ruch.
– Te podania mają setki lat – zauważyłam. – Kto wie, jakie szczegóły nie dotrwały do naszych czasów.
– Pewnie większość – zgodził się. – Posłańcy zawsze szybko znikali z kart historii. Jak świetliki. Błysk i już ich nie było. Coś w tobie, pomiędzy wami… to coś trzyma go tutaj niczym kotwica.
W ostatnich dniach czułam, jak Leander rozpaczliwie walczy, żeby się nie poddać. Doskonale rozumiałam, dlaczego jego poprzednicy znikali tak szybko po objawieniu. Cała ta zamknięta w nim moc groziła rozerwaniem go od środka. Nietrudno zgadnąć, jaki los spotykał Posłańców z dawnych czasów.
Potężna energia, którą starał się w sobie pomieścić, buzowała w nim i przy lada okazji iskrzyła, próbując znaleźć ujście. Działo się tak zawsze, kiedy go dotknęłam. Najwyraźniej byłam księciu w jakiś sposób pomocna, lecz nie miałam pojęcia jak – oprócz tego, że czuł moją bliskość. Musiałam to odkryć, zanim magia skumulowałaby się w nim w ilości, której Leander nie byłby w stanie wytrzymać.
Posłańcy z przeszłości nie mieli swoich kotwic. Miałam nadzieję, że może jego los będzie inny, że może nie błyśnie tylko jak świetlik w mroku.
On walczył za mnie, ja za niego. Trwałam przy nim i zamierzałam to robić nadal.
Prądy wokół kadłuba zmieniły się nieznacznie, aby ponieść Emmę. Mogłam dostrzec lśniące iskierki duchów powietrza, które napierały na żagiel, nie pozwalając mu opaść. Wyglądało na to, że Leander już nawet nie musiał prosić o pomoc. Duchy same się do niej garnęły.
Bez wysiłku poprowadziły nas między łodziami. Woda była rozkołysana, bo parowce mieliły ją łopatami. Wiatr to uderzał w nas, kiedy wychodziliśmy z cienia innych żagli, to przycichał, gdy znów w niego wchodziliśmy.
Kiedy zbliżyliśmy się do nabrzeża, mogłam już rozróżnić twarze członków gwardii królewskiej w szafirowych mundurach. Stali, trzymając się za rozpostarte ramiona. Nie dopuszczali gapiów na odcinek kei, do którego mieliśmy przybić. Pokłady i reje stojących w porcie statków pełne były marynarzy. Wyciągali szyje, żeby tylko móc zobaczyć Leandra.
Na ich widok ścisnęło mnie w gardle i poczułam ból w piersi. Powinnam teraz stać i wiwatować na pokładzie Lizabetty. A Rensa na mostku.
Leander mocniej zacisnął palce na moim ramieniu. Czułam dotyk jego chłodnej skóry. Wiedziałam, że odbiera mój smutek. Odchyliłam się, żeby oprzeć się o niego ramieniem, poczuć jego ciepło.
Keegan spuścił żagiel. Duchy powietrza tańczyły w prądach, które pozostawiały za sobą składające się bryty. Kiedy Emma delikatnie stuknęła o deski nabrzeża, wiele dłoni wyciągnęło się po cumy.
– Kto tu dowodzi? – zapytałam dwóch gwardzistów, którzy zeskoczyli na pokład, by je podać. Słyszałam, jak słabo brzmi mój głos.
Wymownie spojrzeli w górę, gdzie stał mężczyzna z szopą jasnych włosów. Na jego przystojnej twarzy malował się respekt i podziw.
– Ja… – zająknął się, a potem wziął się w garść i zasalutował energicznie. – Ja.
– Musimy się dostać do pałacu. Natychmiast. W zamkniętym pojeździe.
– Tak jest! – Oficer wyprostował się jak struna.
– Leandrze – zwróciłam się do księcia i ścisnęłam jego dłoń. – Idziemy. Chodź ze mną.
To on nauczył mnie sięgać umysłem, by wezwać duchy. Teraz sięgałam po niego. Jak zawsze przeskoczyła między nami skwiercząca błyskawica mocy, w której dało się wyczuć istotę Leandra. Przeskoczyła i zgasła.
Zrozumiał. Trzymając się za ręce, podeszliśmy do burty.
Gwardziści, którzy na nas czekali, przestępowali niespokojnie z nogi na nogę. Wyobrażałam sobie, jakie wrażenie zrobił na nich nasz widok. Nie wyglądaliśmy na herosów. Potargane łachy, spieczona skóra, popękane wargi, sińce pod oczami…
Kapitan wyciągnął rękę i Keegan pierwszy wdrapał się z jego pomocą na nabrzeże. Poszłam w jego ślady, wytężając mięśnie. Żeby opuścić pokład takiej łupinki jak Emma, trzeba było się mocno podciągnąć. Spostrzegłam moment, w którym oficer zauważył znaki na moich przedramionach – geometryczne, różniące się od tych, które widywał u innych magów, z całą pewnością niespotykane. Jego uchwyt osłabł na moment, nim opanował zdumienie.
Znaki pojawiły się, kiedy po raz pierwszy użyłam magii, starając się uciszyć sztorm w pobliżu Wysp. Ratowałam wtedy Leandra – i nas. Nie mieliśmy czasu, by poznać ich znaczenie, zanim zostałam kotwicą mojego księcia, utrzymującą go na tym świecie.
Bez słowa się odwróciłam, żeby podać Leandrowi rękę. Złapał ją i zgrabnie wspiął się na pomost, chociaż zdawał się nieświadomy otaczającego świata.
Kiedy tylko postawił stopę na nabrzeżu, eksplodowała fala czystej magii. To on był jej źródłem. Deski kei zajęczały w proteście. Ludzie krzyczeli, chwiali się i próbowali utrzymać równowagę, kiedy kręgi mocy rozchodziły się wokoło.
Wydawało mi się, że zostałam trafiona piorunem. W ustach miałam metaliczny posmak i na moment straciłam czucie w kończynach, które po chwili zaczęły nieznośnie mrowić. A potem spłynęła na mnie czysta, sprawiedliwa furia.
Boska moc kipiała, grożąc, że całkowicie mnie opanuje, zmusi do walki – z kimkolwiek. Hałas tłumu stał się nagle bitewnym okrzykiem. Gwardziści sięgali po broń, nie mając pojęcia, gdzie szukać wroga.
Tak manifestowała się moc Wojowniczki, kiedy jej Posłaniec znów stanął na alinorskim brzegu.
Odwróciłam się, by spojrzeć na Leandra, ale kiedy nasze spojrzenia się zetknęły, doznałam szoku. Jego szmaragdowe oczy zmieniły się po raz kolejny. Teraz w tęczówkach widziałam szalejący sztorm, z którym walczyliśmy każdej nocy. Czułam, że lada chwila pochłonie go tętniąca wokół żądza krwi i że magia płynąca przez niego opanuje go do reszty, a to go wykończy.
Bez zastanowienia objęłam go ramionami i przycisnęłam skroń do jego skroni. Skierowałam myśli tam, gdzie mieszkały nasze sny.
Już w następnej chwili byłam niesiona w jakieś inne miejsca, zagubiona w morzu ludzi. Tłum miotał mną to w jedną, to w drugą stronę – jak szkwał papierową łódką. Ktoś wpadł na mnie i trącił barkiem, aż się obróciłam. Zanim zdążyłam skupić wzrok, grunt ponownie się zachwiał i znów się potknęłam.
Chór głosów dochodził zewsząd, odbijał się ochrypłym echem, zbyt zniekształconym, by dało się zrozumieć choć słowo. Zmrużyłam powieki, ale skądś padało jaskrawe światło. Tak jaskrawe, że z piekących oczu popłynęły mi łzy.
Gdzieś w pobliżu z hukiem zamknęły się drzwi. To było jak trzęsienie ziemi, która wciąż drżała mi pod stopami. Zakryłam uszy dłońmi. Powietrze wokół gęstniało, czułam się tak, jakbym wciągała do płuc wodę, choć zamiast znajomego smaku soli miałam w ustach krew.
– Selly!
Ktoś mnie wołał, ale wszędzie wokół kłębili się ludzie. Kolejny ryk potrząsnął nami niczym gracz kośćmi do gry. Miałam wrażenie, że nurt wody opływa mi nogi, grożąc, że mnie przewróci. Ale kiedy spojrzałam w dół, niczego nie zobaczyłam.
– Selly!
Znałam ten głos.
– Leandrze! – zawołałam niepewnie. Po policzkach spłynęły mi łzy. – Leandrze, gdzie jesteś?
I oto był. Złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą przez tłum.
– Tędy! – Próbował przekrzyczeć wrzawę, lecz i tak mogłam tylko czytać z ruchu jego warg.
Nagle przed nami wyrosły drzwi. Szarpnął i otworzył je na oścież, po czym wepchnął mnie do środka. Razem zaparliśmy się ramionami, starając się przezwyciężyć napór tłumu i zamknąć za sobą ciężkie skrzydło. W końcu zawarło się z trzaskiem. Hałas na zewnątrz osłabł, stał się monotonnym szumem. Słyszałam teraz nasze chrapliwe oddechy.
Staliśmy w miejscu, wpatrując się w siebie nawzajem. I naraz jakby coś pękło: rzuciłam mu się w ramiona. Objął mnie i trzymał mocno. Dyszał z wysiłku. Nie mogłam się powstrzymać, musiałam go dotknąć, upewnić się, że jest prawdziwy – i jeszcze raz, i znowu. Gładziłam ramiona Leandra, ujęłam jego twarz w dłonie i chłonęłam jej widok. Upajałam się dotykiem jego palców na mojej skórze.
A więc to tu się ukrywał. Był więźniem we własnym umyśle. Bo tu się znajdowaliśmy, z czego nagle i bardzo jasno zdałam sobie sprawę.
Choć nigdy nie byłam w pałacu, od razu rozpoznałam marmurowe podłogi i malowane ściany jego domu, jego kryjówki. Staliśmy na balkonie podobnym do teatralnej loży – właśnie takie oglądałam kiedyś z dołu, z tanich miejsc. Szafirowe zasłony obramowywały widok na nicość. Rozrzucone na podłodze poduszki tworzyły coś w rodzaju ogromnego gniazda. Każdą zdobił ornament składający się wyłącznie ze szmaragdowych linii. Teraz, kiedy mogłam się rozejrzeć, stwierdziłam, że ten sam motyw powtarzał się wszędzie: na tapetach, na grubym dywanie pod naszymi stopami, nawet został wyrzeźbiony w drewnianej balustradzie.
Leander kurczowo trzymał mnie za ręce. Spojrzałam w dół i nagle zrozumiałam. Każda wyhaftowana linia na poduszce, każdy wzór w drewnie… to byłam ja. To były te same dziwne geometryczne linie, które miałam na ramionach. Znaki, które pojawiły się w czasie sztormu.
– Słyszę jej głos, Selly. – Książę mówił ochryple i chwiał się na nogach z wycieńczenia.
– Czyj głos? – zapytałam, choć znałam odpowiedź. Tkwiła we mnie jak ołowiane brzemię.
– Barriki. Bogini. Ona tam jest. – Skinieniem głowy wskazał drzwi po drugiej stronie balkonu, przeciwnej niż ta, z której weszliśmy.
– Chce, żebyś ją wpuścił?
– Tak. Ale świat jest taki nieznośnie jaskrawy, taki głośny… Jak mam stanąć przed obliczem bogini?
Jego oczy, w których wciąż kotłowała się moc Barriki Wojowniczki, patrzyły na mnie z lękiem. Strach Leandra bolał tak, jakby ktoś wbił mi hak między żebra i wyrywał serce. Nie mogłam tego znieść. Pochyliłam się i oparłam czoło o jego czoło.
Zanim którekolwiek z nas zdążyło się odezwać, hałas znów się wzmógł. Wibrował przenikliwie, gorączkowo. Świat, który Leander trzymał za barykadą, wył, żeby go wpuścić, i był gotów pożreć Posłańca.
– Musimy się stąd wynosić! – wrzasnęłam, przekrzykując ryk.
Ale książę tylko potrząsnął głową i złapał mnie jeszcze bardziej kurczowo.
– Nie mogę… To za dużo… Za głośno… Boli.
Drzwi wydały z siebie przerażający piskliwy dźwięk, jak statek, który rozpada się na części.
– Nie możemy tu zostać – powiedziałam mu wprost do ucha, starając się nie podskakiwać za każdym razem, kiedy rozlegał się kolejny trzask. – Musisz wrócić ze mną. Stąd musi być jakieś wyjście. Barrica związała nas ze sobą, ale na pewno nie chodziło jej o coś takiego.
Leander się cofnął. Jego zielone oczy spojrzały w moje.
– Selly… Tylko że ja nie wiem jak.
Pałac jego umysłu zadygotał, jakby ostrzeliwała go koszmarna machina oblężnicza stojąca pod murami. Wojenna machina gotowa zmielić każdy kamień na pył, byle tylko dostać się do Leandra.
Barrica.
To ona walczyła, żeby dostać się do jego umysłu, do naszego świata.
Gdzieś w głębi mojej duszy czaiło się graniczące z pewnością przekonanie, że nie możemy otworzyć drzwi, które nas od niej odgradzały. Kiedy ostatnim razem bogowie mieli okazję przechadzać się między nami, obrócili cały kraj w perzynę.
Objęłam ramiona Leandra i najdelikatniej, jak mogłam, potrząsnęłam nim, żeby skupił się na mojej twarzy.
– Mamy do wyboru albo sztorm, albo ją. Musisz mi zaufać.
Zadrżał, ale nie odpowiedział pochłonięty wysiłkiem, jaki wkładał w odpieranie sił atakujących z obu stron.
Drzwi wydały kolejny agonalny jęk pod naporem tłumu, przywołując nagłe wspomnienie Lizabetty, która zmagała się z wyjącym sztormem. Skarżyła się, smagana przez wicher i fale. Ale wytrzymała.
Czasem burza jest tak głośna, że ktoś może drzeć się wprost do twojego ucha, a i tak go nie usłyszysz. Ale statek wie, jak sobie radzić. Nawet jeśli skrzypią wręgi, trzeszczą żagle i masz wrażenie, że kadłub rozpadnie się na następnej fali, szkutnicy zbudowali go tak, by wytrzymał gniew żywiołu, przepuścił go przez siebie. A kapitan i załoga też wiedzą, co robić.
Uniosłam głowę i popatrzyłam na Leandra. Czułam, jak na mojej twarzy pojawia się nagle dziki grymas. Już wiedziałam, co robić.
W jednej chwili złapałam za klamkę i drzwi rozwarły się na oścież. Ryk tłumu, krzyki i hałas zwaliły się na nas niczym morskie fale. Oślepiło mnie jaskrawe światło. Skóra zaczęła mrowić, jakby wiatr miotał ziarenka piasku, miliony maleńkich żądlących pocisków.
Pochyliłam głowę i uspokoiłam oddech, jak uczył mnie Leander. Masa ciał drgnęła, zmieniła się nagle. Teraz wszystkie przypominały duchy, zwykłe białe linie i tańczące światełka. Uniosłam dłoń i zacisnęłam ją na tkaninie snu. Szarpnęłam. Widma stopniały, zmieniając się w krople wody.
Krzyki zlały się w jedno i stały się gromem.
Błyski światła zmieniły się w błyskawice.
Ciżba, przepychanki i chaos przerodziły się w wiatr i fale. Byliśmy na morzu w czasie sztormu. A ja umiałam żeglować. Urodziłam się, by to robić.
Zmieniłam zasady. Teraz mogliśmy wygrać. I kiedy z nieba lunął deszcz, przyklejając nam włosy do czaszek, wyszczerzyłam zęby, śmiejąc się z burzy.
– Łap linę, książę! Ciągnij! Jeszcze się stąd wydostaniemy!SELLY
Port w Kirkpool
Alinor
Gwałtownie otworzyłam oczy. Oślepiło mnie ostre światło. Całe ciało miałam jak obite. Ból przeszywał kurczące się spazmatycznie mięśnie. Odnosiłam wrażenie, że jestem przykuta; nic nie widziałam i nie mogłam się ruszyć.
Po chwili usłyszałam hałas, okrzyki ludzi. Pod plecami poczułam twarde deski pomostu. Wtedy sobie przypomniałam.
Leander. Burza.
Znowu byłam w realnym świecie. Ale czy on też tu był?
Tylko raz w życiu tak się czułam, kiedy z załogą przeprowadziliśmy Lizabettę przez wyjątkowo zaciekły huragan. A nawet wtedy moje sponiewierane, posiniaczone ciało nie czuło się tak, jak teraz. Było puste.
Spróbowałam usiąść i wyrwał mi się jęk. Nagle coś, a raczej ktoś, przysłonił mi słońce.
Zmierzwione włosy, sposób, w jaki pochylał głowę, sylwetka obramowana światłem. Iskra nadziei i desperacki lęk przed tym, co zobaczę, mieszały się ze sobą. Zamrugałam, żeby przegonić łzy.
Tak, to był Leander. Patrzył na mnie. Patrzył naprawdę. W jego zielonych oczach było życie.
– Leandrze? – zwróciłam się do niego ledwo słyszalnym szeptem, jakby zbyt głośny dźwięk, zbyt raptowny przejaw ogarniającej mnie nadziei mogły go spłoszyć.
Jego palce zacisnęły się na moim ramieniu.
– Jestem tu – odszepnął. Głos miał ochrypły, ale przecież wypowiedział pierwsze słowa od wielu dni. – Udało ci się. Przeprowadziłaś mnie przez burzę.
Łzy napłynęły mi do oczu. Widziałam jak przez mgłę, ale ciężki kamień nareszcie spadł mi z serca.
– Spokojnie, marynarzu – mruknął, próbując obrócić wszystko w żart. Nie udało mu się.
Ignorując ból, który rozdzierał mięśnie, wyciągnęłam ręce i przyciągnęłam go do siebie. Jego ciało było ciepłe, serce biło mocno i równo. Myślałam tylko o jednym: „Jest! Wrócił!”.
– Powiedz to jeszcze raz – zażądałam, starając się nie zauważać bólu dudniącego w skroniach. – Powiedz, że wróciłeś.
– Wróciłem – szepnął.
Wyglądał na wykończonego. Miał podkrążone oczy, twarz ściągniętą z napięcia. Ale to był on. Prawdziwy on.
– Tak się bałam… – Coś ścisnęło mnie w gardle. Przytuliłam twarz do jego ramienia, a wtedy objął mnie mocniej.
– Ja też. Ja też, Selly.
Ktoś obok odchrząknął znacząco.
– Wasza wysokość…
Leander przetoczył się na plecy i położył obok mnie. Oboje patrzyliśmy na zakłopotanego kapitana gwardii. Wciąż dzierżył w ręku obnażony pałasz, którego dobył, gdy z taką mocą zamanifestowała się wola Barriki. Ale trzymał go jakoś słabo, niezdecydowanie – jak arystokrata, któremu wręczono motykę i kazano kopać w polu. Domyślałam się, że nie spotkał się z podobną sytuacją w żadnym ze swoich podręczników.
– Kapitanie. – Leander z powodzeniem nałożył na twarz imitację swojego charakterystycznego uśmieszku. – Zakładam, że zechce pan to schować.
Kapitan wytrzeszczył zdumione oczy i spojrzał zdezorientowany na trzymaną w ręku broń. Zaczął niezgrabnie mocować się z pochwą, by wykonać subtelny rozkaz. Keegan okrążył go ostrożnie i podał mi rękę, pomagając wstać. Następnie dźwignął Leandra.
Każda chwila zdawała mi się torturą. Czułam się tak, jakbym rzeczywiście walczyła ze sztormem i przeforsowane, wyzute z resztek sił ciało postanowiło mnie za to ukarać.
Przez chwilę staliśmy we trójkę, patrząc na siebie z niedowierzaniem. Oto jesteśmy znów na ojczystej ziemi, wszyscy razem.
– Chyba lepiej będzie, jeśli przeniesiemy się do pałacu. – Leander podniósł głowę i rozejrzał się po porcie zapchanym jego wiwatującymi poddanymi. – Moja siostra z pewnością będzie miała sporo pytań.
– Samochód czeka – zameldował nerwowo kapitan. – Trasa przejazdu została oczyszczona i zabezpieczona.
Nigdy wcześniej nie siedziałam w samochodzie. Wewnątrz naprzeciw siebie znajdowały się dwie kanapy. Leander i ja zajęliśmy jedną, a Keegan z kapitanem – który wyglądał tak, jakby wolał jechać na dachu niż w towarzystwie swojego księcia i Posłańca zarazem – drugą. Silnik mruknął i siedzenie zawibrowało.
Obserwowałam świat, który uciekł do tyłu, kiedy auto ruszyło i zaczęło się wspinać na zamkowe wzgórze.
Po wszystkich wysiłkach, by się tu dostać, teraz korciło mnie, żeby otworzyć drzwi i wyturlać się na zewnątrz, pociągając Leandra za sobą. Chciałam biec z powrotem na Emmę i wyjść w morze. Nie poświęciłam należytej uwagi chwili, w której zeszłam z pokładu, odwróciłam się plecami i do łodzi, i do morza. Teraz czułam, że powinnam była to zrobić. Przeszył mnie żal.
Kobieta za kierownicą ostrożnie prowadziła samochód po brukowej jezdni. Mijaliśmy przecznice, domy, fasady sklepów. Ostatnie zwarzone już chłodem kwiaty zwisały ze skrzynek na parapetach. Z każdego okna wychylali się ludzie, chcąc chociaż na nas zerknąć. Wszyscy wiwatowali i powiewali chorągiewkami. Auta i wozy konne zjeżdżały na chodniki, żeby nas przepuścić.
– Skąd wiedzieliście, że wracamy? – zapytał Keegan, przerywając ciszę.
– Barrica przemówiła. – W głosie kapitana słychać było nabożny lęk. – Jej słowa rozległy się w każdej świątyni. Sam słyszałem. Powiedziała, że Posłaniec przybywa morzem. A my wszyscy… Byłem tam, a nie potrafię tego wyjaśnić… od razu wiedzieliśmy, że chodzi o księcia. Nie pamiętam, żeby powiedziała to wprost. W ogóle nie pamiętam słów. Ale wiedzieliśmy.
Widziałam jego niepewność, choć bardzo starał się ją ukryć pod sztywną wojskową postawą. Dosłownie czułam, jak cisną mu się na usta pytania, które chciał zadać. Alinorczycy zawsze doświadczali namacalnych znaków, że ich bogini jest realna. Kwiaty w świątyniach kwitły przez cały rok. Podczas wiosennego święta studnie napełniały się na naszych oczach. Inne kraje takich dowodów nie miały. To nasza bogini pozostała najbliżej ziemskiego świata, żeby mieć oko na śpiącego Hazardzistę.
Czym innym jest jednak widzieć kwitnące kwiaty, a czym innym słyszeć głos samej bogini. Radosne powitanie, które nam zgotowano, było pierwszą wskazówką, ale wyraz twarzy kapitana unaocznił mi, w co się naprawdę wpakowaliśmy.
Nieco dalej dostrzegłam barierki po obu stronach jezdni – miały powstrzymać wiwatujący tłum. Gwardziści zabezpieczyli całą drogę z portu na wzgórze. Pobocza pełne były ludzi, nad morzem gapiów powiewały szafirowe flagi Alinoru – z białą włócznią na cześć Barriki Wojowniczki. Ludzie rzucali serpentyny – niebieskie, ale i zielone, o szmaragdowym odcieniu magii. Sąsiad szturchał sąsiada, pytając, czy widzi Posłańca.
Niektórzy zaczęli wzdychać, pokazywać coś palcami. Zajęło mi chwilę, zanim zorientowałam się, o co chodzi. A gdy to zobaczyłam, i moje westchnienie rozległo się we wnętrzu samochodu.
W miarę jak mijaliśmy jeden budynek za drugim, rośliny w skrzynkach – blade i wiotkie u progu zimy – zaczynały rozkwitać. Rosły. Nawet te, które wcale nie były pnączami, wiły się po ścianach i wzdłuż rynien, wspinały na latarnie, pełzły po sklepowych witrynach. Ich płatki płonęły żywymi kolorami. Powietrze wypełnił cudowny aromat. Spojrzałam na Leandra.
– Ty to robisz?
– Nie celowo – mruknął. Ale nie spytał, o co mi chodzi, chociaż nawet nie zwrócił głowy w stronę okna.
Czułam buzującą w nim moc, od której mrowiła mnie skóra w miejscu, gdzie stykały się nasze ramiona.
Okrzyki stawały się coraz głośniejsze. Wjeżdżaliśmy na wzgórze, a kwitnące girlandy dotrzymywały nam kroku, przeskakując z budynku na budynek i przewieszając się nad ulicą jak baldachimy. Ludzie unosili w ramionach dzieci, chcąc im pokazać Leandra albo zyskać jego błogosławieństwo – sama już nie wiedziałam. Wrzawa się wzmagała. Odruchowo wcisnęłam głowę w ramiona.
– Wszystko w porządku? – spytał cicho książę.
Prawda była taka, że wolałabym pożeglować w kolejny huragan, niż mieć do czynienia z tym tutaj. Byłam pewna, że dzięki naszej więzi Leander wyczuwał to równie łatwo, jak ja czytałam w nim. Wzięłam się w garść.
– Wiesz, ostatnim razem, kiedy tu byłam, zjeżdżałam w dół. Załapałam się na podwózkę na zderzaku furgonetki, tylko że jakaś parada głupków zablokowała samochodami ruch.
– Skandal! – zakpił, szczerząc zęby.
– Niewiele później spotkałam w porcie chłopaka, który był jeszcze gorszy, więc patrzę na to z innej perspektywy.
Roześmiał się, a ja zdałam sobie nagle sprawę, że już nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałam jego śmiech.
– Zaraz będzie po wszystkim, obiecuję. To tylko powitanie. Wkrótce znajdziemy się w domu. Pałac jest przed nami.
Tylko powitanie. Dom. Pałac.
Dzwoniło mi w uszach i byłam pewna, że nie ma to nic wspólnego z panującą dookoła wrzawą.
Zawsze wiedziałam, kim jest Leander. Ale aż do tej chwili chyba nie zdawałam sobie do końca sprawy z tego, co to oznacza.
Niech duchy mają mnie w swojej opiece.
Chłopak obok mnie był księciem. Wszystkie te rzeczy, które uważał za normalne… Skąd w ogóle pomysł, że mogłabym…
Samochód skręcił z głównej ulicy. Leander pochylił się do kapitana, żeby ten go usłyszał w panującym hałasie.
– Dokąd ona jedzie?
– Do świątyni Barriki, wasza wysokość. Wyznaczyliśmy trasę… To znaczy, założyliśmy, że…
– Oczywiście – odparł książę ze sztucznym uśmiechem.
Na schodach świątyni stała grupka kapłanów. Wyglądali jak mewy czekające na kąsek. Ich szaty imitowały starożytny ubiór wojownika. Mieli na sobie spódniczki i napierśniki uszyte z metalizowanej, pikowanej tkaniny – nie mogły więc naprawdę chronić przed orężem przeciwnika. Kilku dzierżyło włócznie, a wszyscy stali na baczność niczym żołnierze.
Widywałam ich tu wielokrotnie, gdy namawiali ludzi do uczestnictwa w nabożeństwie lub rozdawali posiłki dla ubogich. Tym razem jednak to było coś innego. Wszyscy mieli wzrok wbity w Leandra, a w oczach światło. Nigdy wcześniej nie byli tak blisko bogini. W ostatnich dniach niemal zapomniałam, skąd wzięła się moc Posłańca. Ci ludzie nie zapomnieli.
Kiedy wysiadaliśmy z samochodu, podszedł do nas jeden z kapłanów. Drżał, oddając honory, i widać było, że trzyma się jedynie dzięki sile woli.
– Wasza wysokość. – Zasalutował ze łzami w oczach. Miał przyjazną twarz, złotobrązową skórę i ciemne, rzednące, krótko ostrzyżone włosy.
– Ojcze Marsen. – Leander uprzejmie skinął głową. Jeszcze nie było po nim widać niepokoju i zakłopotania, ale już je wyczuwałam. Starał się je ukryć, włączając mnie do rozmowy. – Selly, to ojciec Marsen, głowa alinorskiego Kościoła. Ojcze, to Selly Walker.
– Panno Walker, to dla mnie przyjemność. – Kapłan zwrócił spojrzenie na mnie, a w jego oczach dało się wyczytać pytanie. Nadal był miły, ale jasne było, że się zastanawia, co robi szczur morski u boku jego księcia i Posłańca.
– Selly… jest dla mnie kotwicą – powiedział cicho Leander, ściskając moją dłoń w swojej. – To dzięki niej tutaj jestem.
– Cały naród ma wielki dług wobec pani. – Ojciec Marsen oddał mi honory.
Poprowadził nas szpalerem salutujących kapłanów do wnętrza świątyni. Kiedy tylko przestąpiliśmy próg, wrzawa tłumu urwała się tak gwałtownie, że musiała to być robota samej Barriki. Echo kroków odbijało się pod wysokim sklepieniem. Piękno tego miejsca nie było efektem misternych zdobień czy wymyślnej architektury. To był przybytek wojowniczki. Wszystkie linie były czyste i proste, a każdy blok piaskowca idealnie dopasowany do sąsiednich.
Rzędy ławek stały zwrócone w kierunku skromnego ołtarza. Jedyną dekorację stanowiły kwitnące w najlepsze – jakby to był środek lata – kwiaty, które wylewały się z koszy umieszczonych na każdej kolumnie. To akurat nie była zasługa Leandra. Tak było w każdej alinorskiej świątyni. Widomy znak, że Barrica zostawiła uchylone drzwi i wciąż zerka na nasz świat.
Dłoń księcia była wilgotna. Kiedy na niego spojrzałam, w zielonych oczach dostrzegłam dziwny blask. Już czułam, że to może być dla niego zbyt wiele. Moc przepływała do mnie przez złączone dłonie, wywołując nieprzyjemne mrowienie i kłucie, ale wątpiłam, by Leander zdawał sobie z tego sprawę.
Pociągnął mnie za sobą na sam przód, przed ołtarz. Rzuciłam przepraszające spojrzenie kapłanowi. Nie wyglądał na oburzonego, przeciwnie, z szacunkiem podreptał za nami.
Prosty stół ustawiono przed ogromnym, kamiennym posągiem. Bogini miała na sobie spódniczkę i napierśnik – takie same jak jej kapłani – a w rękach miecz i tarczę. Chciałam się przyjrzeć jej twarzy, ale nie mogłam skupić wzroku, a gdy go odwróciłam, już nie byłam w stanie odtworzyć w pamięci surowych, pięknych rysów Barriki.
Leander puścił moją rękę. Przeszedł samotnie kilka ostatnich kroków i podniósł wzrok ku bogini. Bardziej wyczułam, niż dostrzegłam, że ojciec Marsen stanął obok mnie.
– Jest dla nas błogosławieństwem – rzekł półszeptem, przyglądając się księciu.
– A ja po prostu cieszę się, że żyje – odparłam, zniżając głos.
Leander, jak cała nasz trójka, wciąż miał na sobie potargane łachmany, które nosił przez wiele dni rejsu. Ale biła od niego taka moc, że trudno było oderwać oczy.
– Ty również jesteś błogosławieństwem – dodał ojciec Marsen.
– Ja?
– Owszem. Żaden z Posłańców nie miał nigdy dotąd kogoś takiego u swego boku. A to daje mi nadzieję, że nasza bogini dostrzegła, co jest mu potrzebne, i o to zadbała.
– Staram się, jak mogę.
– Zostałaś stworzona dla niego, moje dziecko.
– Chyba muszę wyznać, że dorastając, nieczęsto zaglądałam do świątyni.
Jego szczery uśmiech całkowicie mnie zaskoczył.
– Właściwie ja też nie. Wiara przyszła do mnie, kiedy byłem już starszy. A twoja jest na tobie wypisana.
– Co ojciec ma na myśli?
– Twoje znaki. Rozejrzyj się tylko. – Podniósł rękę, wskazując coś, a ja podążyłam za nią wzrokiem.
Na tarczy bogini oraz ostrzu jej miecza widniały geometryczne kształty, proste linie i figury, zupełnie jak te na moich przedramionach. Dopiero kiedy pokazał mi je ojciec Marsen, zdałam sobie sprawę, że powtarzają się w całej świątyni, biegną wzdłuż kolumn, oparć ławek – są dosłownie wszędzie.
– Zawsze myślałem, że to tylko dekoracja – przyznał. – Ale ktokolwiek zaprojektował to miejsce, a świątynia stoi dłużej niż pięćset lat, żył jeszcze, gdy bogini chodziła po ziemi. Musiał więc widzieć jej znaki na własne oczy, kiedy przystępował do budowy.
Dostałam gęsiej skórki na karku, a ciało zaczęło mnie mrowić. Oto stałam na końcu drogi, która prowadziła do mnie przez stulecia.
– Ja… Ja nie wiedziałam… – szepnęłam.
Słowa nie wystarczały, żeby wyrazić trwogę i zachwyt, za których sprawą serce chciało wyskoczyć mi z piersi. Gdzieś pod zdumieniem krył się również lęk. Bogini czekała na mnie. Na nas. Jakie miała plany wobec Leandra i mnie?
– Książę jest Posłańcem – rzekł cicho kapłan. – Ale ty jesteś jego tarczą. Masz na sobie znak bogini, Selly Walker. To miałem na myśli, mówiąc, że zostałaś dla niego stworzona.
Spojrzałam na swoje przedramiona. Na linie inne od wszystkich, jakie widziałam.
Czy dlatego tak długo nosiłam wstydliwe krechy, jak u dziecka, choć wkładałam tyle starań w opanowanie magii? A więc to nie była moja wina? Nie byłam porażką? Po prostu musiałam poczekać na swój cel?
Od jak dawna spoczywała na mnie ręka bogini?
Raz jeszcze spojrzałam na księcia. Widziałam napięcie w jego ciele, widziałam, jak z wolna zaciska dłonie w pięści, kiedy moc tego miejsca pulsuje mu w żyłach.
Od jak dawna?
I co jeszcze Barrica dla mnie zaplanowała?LASKIA
Doki
Port Naranda, Mellacea
Płonęłam od wewnątrz.
Musiałam coś zrobić z tą mocą, znaleźć sposób, żeby ją uwolnić, zanim mnie zniszczy. Potrzebowałam czegoś na kształt odgromnika, a nikt z mojej załogi nie był dostatecznie mocny, by się nim stać.
Mój bóg mi pomoże. Musi pomóc.
Ta paskudna rybacka krypa zbliżała się do nabrzeża z nieznośną ospałością. Pełzła wzdłuż rzędów zacumowanych jednostek ku krzywym żurawiom, wskazującym lokalizację placu portowego. Ruszyłam przez pokład. Marynarze czmychali mi z drogi.
Kiedy opuszczaliśmy Wyspy, złapałam jednego, desperacko próbując upuścić weń trochę magii. Potem sięgnęłam po kolejną osobę i jeszcze jedną. Wszystkie zmarły. Ich serca się zatrzymały, ciała się skurczyły i zwiędły, w mgnieniu oka stając się truchłami sędziwych starców.
Nie mogłam mówić, inaczej musiałabym wrzeszczeć. Wskazałam tylko port, a Dasriel ryknął, że mają wywiesić na maszcie wszystkie szmaty i ruszyć wreszcie tę cholerną balię.
Macean był we mnie. Moc Hazardzisty płynęła w moich żyłach. Kiedy deski poszycia trzeszczały, grożąc, że rozpadną się w drzazgi, a wiatr rwał żagle, pławiłam się z rozkoszą w ryzyku. Śmiałam się wiatrowi w twarz, czując, jak balansujemy na krawędzi zagłady. Kości zostały rzucone, teraz należało jedynie czekać, aż spadną.
Uchwyciłam kątem oka ruch i odwróciłam się w samą porę, żeby zobaczyć marynarza, który przelazł przez reling i z pluskiem wskoczył do wody. Ruszył wpław w stronę odległego brzegu. Jego paniczne ruchy były niezborne i mało efektywne.
No brawo – pomyślałam. Takim ryzykanctwem prawie zasłużył na nagrodę.
Prawie.
Desperacko chcąc pozbyć się choć odrobiny spalającej mnie energii, pchnęłam ją za uciekającym marynarzem.
Moc go doścignęła i natychmiast zmieniła w kupkę popiołu, który makabryczną plamą rozpłynął się po falach. Następnie szerokim łukiem uderzyła w zabudowania po drugiej stronie portu.
Mur wysokiego domu z hukiem zapadł się jak kukiełka, której odcięto sznurki. Chmura pyłu spowiła połowę tłumu zebranego na brzegu zatoki.
Kiedy łoskot pękających cegieł ucichł, w porcie zapanowała absolutna cisza.
Z wysiłkiem wciągnęłam powietrze. Ciało mnie mrowiło. Użycie mocy w żaden sposób nie uśmierzyło palącego bólu boskiej obecności. Nieważne, co robiłam, zawsze było jej we mnie za dużo i ciągle napływało więcej.
Miałam ochotę zedrzeć z siebie skórę, żeby powietrze jej nie dotykało. Chciałam wyłupić sobie oczy, żeby nie widzieć tego jaskrawego światła. Zwinąć się w kłębek we własnej głowie i tam ukryć. Ale wiedziałam, że jeśli to zrobię, zanim znajdę kogoś, kto się do mnie przyłączy, nigdy się już stamtąd nie wydostanę. Tak więc każdą komórką trzymałam się tego świata. Musiałam zrobić to, co książę z tamtą dziewczyną – znaleźć naczynie, które pomoże mi nieść dar.
Macean się budził, czułam moc rosnącą jak fala tsunami, zanim uderzy o brzeg. Jeśli miałam przetrwać nadejście boga, musiał mi pokazać jak.
Chrząknęłam. Dasriel ocknął się z szoku po tym, jak jednym gestem zrównałam z ziemią połowę kwartału. Stanął w gotowości, żeby wyskoczyć na brzeg, kiedy zbliżymy się do portu.
– Z drogi, odsuńcie się, durnie! – grzmiał, przyciskając do piersi okaleczoną rękę.
Marynarze rzucili trap. Ruszyłam naprzód. Ludzie zgromadzeni na nabrzeżu otrząsnęli się z grozy i rozpierzchli na boki jak mrówki. Nawet jeśli krzyczeli, i tak ich nie słyszałam przez narastający ryk w uszach.
Potknęłam się na trapie i w ostatniej chwili złapałam barierkę, która pod wpływem siły uścisku rozeszła mi się w palcach jak mokry papier.
Musiałam się dostać do świątyni. I wezwać Ruby; była mi potrzebna. Ptaki wiedzą, którędy lecieć na południe, nawet gdy wcześniej tego nie robiły. Ja także wiedziałam, gdzie muszę się udać i co zrobić. Podpowiadał mi to bóg, wiercący się niecierpliwie w głębi mojego umysłu.
Zdawałam sobie sprawę, że jego moc mnie zniszczy, jeśli się nie podporządkuję.