- W empik go
Serce umiera ostatnie - ebook
Serce umiera ostatnie - ebook
Najnowsza powieść Margaret Atwood – wybitnej pisarki regularnie wymienianej w gronie kandydatów do literackiej Nagrody Nobla, laureatki nagrody Bookera, autorki m.in. słynnej „Opowieści podręcznej”.
Stan i Charmaine mieszkają w samochodzie. Kiedyś, jak wszyscy, mieli dom, kariery i ufnie spoglądali w przyszłość. Ale przyszło załamanie systemu, bezrobocie, drastyczny wzrost przestępczości i rozpad społeczeństwa. Po upadających miastach szwendają się hordy zdesperowanych ludzi, dla których przemoc jest sposobem na życie. Charmaine dorabia w lokalnym barze i dzięki temu mają na benzynę. Możliwość ucieczki jest jedyną – skromną – gwarancją bezpieczeństwa.
Wtem, pojawia się promyk nadziei – projekt Pozytron. Kilka godzin jazdy autobusem od zdegenerowanego miasta znajduje się oaza szczęścia: bujna trawa, czysta pościel, mydło, schludni ludzie. W zamian za udział w eksperymencie społecznym Stan i Charmaine dostaną stałą pracę i własny dom. Przez miesiąc korzystają z dobrodziejstw perfekcyjnie zaprojektowanej rzeczywistości, aby kolejny miesiąc spędzić w więzieniu i po miesiącu znów wrócić do swojego idealnego życia. Początkowo miesiące spędzone w więzieniu nie wydają się wielkim wyrzeczeniem za dach nad głową i poczucie bezpieczeństwa. Sprawy komplikują się, gdy Stan i Charmaine wikłają się w obsesyjną relację z parą, która mieszka w ich domu, kiedy oni przebywają w więzieniu…
„Przejmująca, czasem komiczna, pełna absurdu, wciągająca powieść (…) Margaret Atwood stała się tak nieprawdopodobną postacią, jak jej bohaterowie – żyjąca legenda, która pozostaje w swoim pisaniu odkrywcza i świeża”.
—New York Times Book Review
„Z początku przypominająca klasyczną Atwoodowską dystopię powieść przechodzi nagle w nieco surrealistyczną przygodę. Radosna komedia pomyłek, dziwaczna pościelowa farsa, fantastyczno-naukowy thriller więzienny, przewrotny, psychodeliczny kryminał jak z lat 60-tych. „Serce umiera ostatnie” skacze przez wszystkie te gatunki, odsłaniając tyle poziomów oszustw i samooszukiwania, że właściwie nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać”.
—The Guardian
„Ciężko oderwać się od tej powieści o wartkiej akcji, kiedy wykrzykuje nam swoje przemyślane i przerażające wnioski”.
—Boston Globe
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-092-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Której żadna kobieta jeszcze nie sprostała.
Zapala go miłością własne jego dzieło;
Mniema, że jakieś bóstwo czuciem je natchnęło.
Postać miała dziewicy. Myślałbyś, że żyje,
Że chce iść, ale nie śmie, bo nic ją nie kryje.
Rzeźba zwodzi rzeźbiarza. Patrzy na jej wdzięki,
Unosi się, zachwyca dziełem swojej ręki.
Czasem pragnąc się wywieść z lubych mu omamień,
Chwyta marmur, lecz nie śmie przyznać,
że to kamień.
Całuje posąg, mniema, że jest całowany;
Owidiusz, Przemiany, księga X „Pigmalion”, przeł. Brunon hrabia Kiciński
Kiedy już do czegoś dochodzi, te przedmioty nie dostarczają właściwych doznań. Są wykonane z gumowatego materiału, który w żadnej mierze nie przypomina jakiejkolwiek części ludzkiego ciała. Starają się jakoś temu zaradzić, instruując, by najpierw zwilżyć je ciepłą wodą, a potem użyć ogromnych ilości lubrykantów...
Adam Frucci, Uprawiałem seks z meblem, Gizmodo, 17.10.2009
Miłość z obłędem
Ma wspólne podłoże
I wyobraźnię, która fantazjuje
Więcej, niż chłodny rozum pojąć może.
Szekspir, Sen nocy letniej, akt V, przeł. Konstanty Ildefons GałczyńskiCZĘŚĆ PIERWSZA
DOKĄD?
CIASNO
Jak się śpi w samochodzie, to jest ciasno. No, ale honda z trzeciej ręki nie jest pałacem, i od tego trzeba zacząć. W busiku byłoby luźniej, ale nie mogli sobie na niego pozwolić nawet wtedy, kiedy uważali, że mają pieniądze. Stan mówi, że całe szczęście, że w ogóle mają jakikolwiek samochód, co jest prawdą, ale przez to samochód nie staje się większy.
Charmaine uważa, że Stan powinien sypiać z tyłu, bo potrzebuje więcej miejsca – byłoby sprawiedliwie, jest wyższy – ale on musi być z przodu, na wypadek gdyby przyszło im uciekać w pośpiechu. Stan nie wierzy w to, że Charmaine jest zdolna do działania w takich okolicznościach, mówi, że byłaby zbyt zajęta krzyczeniem, żeby prowadzić. Więc Charmaine ma dla siebie przestronniejszy tył, chociaż i tak trzeba się tam zwijać jak ślimak, bo nie da rady porządnie wyciągnąć kości.
Okna trzymają przeważnie zamknięte z powodu komarów i gangów, i samotnych włóczęgów. Samotni zwykle nie mają pistoletów ani noży – jeśli pojawia się broń, to trzeba się wynosić trzy razy szybciej – ale jest bardziej prawdopodobne, że to pomyleńcy, a pomyleniec z kawałkiem metalu czy z kamieniem albo nawet z butem na obcasie może wyrządzić spore szkody. Wezmą cię za demona albo nieumarłego, albo wampirowatą dziwkę i żadne rozsądne działanie, które ma ich uspokoić, nie zmieni tego przekonania. Jeśli chodzi o wariatów, to – jak mawiała babcia Win – najlepiej robić jedno: trzymać się z dala od nich, a właściwie tylko to należy robić.
Przy zamkniętych oknach, kiedy zostaje tylko szparka na samej górze, powietrze staje się ciężkie i przesycone ich naturalnymi zapachami. Nie ma zbyt wielu miejsc, gdzie mogą wziąć prysznic albo uprać rzeczy, i przez to Stan jest rozdrażniony. Charmaine także jest rozdrażniona, ale stara się zdusić to uczucie i szukać jaśniejszych stron życia, bo co przyniosą narzekania?
Co przynosi cokolwiek?, myśli często. Co przynosi nawet samo myślenie: „Co przynosi”? Więc mówi: „Kochanie, rozchmurzmy się!”.
„Czemu? – odpowiada Stan. – Daj mi, kurwa, choć jeden pierdolony powód, żeby się, kurwa, rozchmurzyć”. Albo: „Kochanie, zamknij się”, naśladując jej lekki, pogodny ton, co jest złośliwością z jego strony. Czasem ucieka się do złośliwości, kiedy jest zirytowany, ale w gruncie rzeczy to dobry człowiek. Ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy, jeśli tylko mają sposobność, by okazać dobroć – Charmaine jest zdecydowana ciągle w to wierzyć. Prysznic pomaga człowiekowi okazywać dobroć, bo jak mawiała babcia Win: „Od czystości do boskości, a od boskości do zacności”.
Mówiła też wiele innych rzeczy, na przykład: „Twoja matka wcale się nie zabiła, to tylko takie gadanie. Twój ojciec robił, co mógł, ale musiał sobie radzić z tyloma sprawami i to go przerosło. Powinnaś bardzo się starać, żeby zapomnieć o tamtych innych rzeczach, bo człowieka nie należy rozliczać za to, co robi, kiedy za dużo wypije”. I dodawała: „A może zrobimy popcorn?”.
I robiły popcorn, a babcia Win mówiła: „Nie wyglądaj przez okno, cukiereczku, nie chcesz patrzeć na to, co tam wyprawiają. To nic przyjemnego. Wrzeszczą, bo chcą. Tak wyrażają siebie. Usiądź przy mnie. Widzisz, wszystko ułożyło się najlepiej, jak mogło, bo jesteś tu ze mną i teraz jesteśmy szczęśliwe i bezpieczne”.
Jednak to nie trwało długo. Szczęście. Bezpieczeństwo. Teraz.
DOKĄD?
Stan wierci się na przednim siedzeniu, stara się ułożyć wygodniej. Żadnych na to pierdolonych szans. I co powinien zrobić? Dokąd mogą pojechać? Nie ma bezpiecznego miejsca, nie ma instrukcji. Jakby porwał go przenikliwy, bezrozumny wiatr, bez celu zataczający koło za kołem. Nie ma wyjścia.
Czuje się taki samotny, a to, że obok jest Charmaine, czasami sprawia, że czuje się jeszcze bardziej samotny. Zawiódł ją.
Ma brata, prawda, ale to byłaby ostateczność. On i Conor obrali inne drogi, łagodnie mówiąc. Zamroczone noce, bójki po pijaku, gęsto latały „chuj, palant i gówno zamiast mózgu” – tak można by wyrazić to mniej łagodnie, i tę wersję Conor wybrał podczas ich ostatniego spotkania. Żeby być ścisłym: Stan również wybrał tę wersję, choć nie zwykł używać tak paskudnego języka jak Con.
Zdaniem Stana – jego ówczesnym zdaniem – Conor prawie stał się przestępcą. A zdaniem Cona Stan był ogłupionym przez system dupowłazem, frajerem i tchórzem. Z jajami jak u żaby.
Gdzie wykolejony Conor jest teraz, czym się zajmuje? W każdym razie na pewno nie stracił pracy w wyniku rozkładającego przemysł ogromnego krachu finansowego, który zmienił tę część kraju w kupę złomu: trudno stracić pracę, jak się jej nie ma. W odróżnieniu od Stana nie został wyrzucony, wywalony, skazany na życie w gorączkowej tułaczce, z piekącymi oczami i swędzącymi pachami. Con zawsze żył, korzystając z tego, co mógł wycisnąć z innych albo zwędzić, już od dziecka. Stan nie zapomniał szwajcarskiego scyzoryka, na który tyle oszczędzał, transformersów, pistoletu na pianę – wszystko zniknęło jak zaczarowane, a Con tylko potrząsał głową. „No przecież to nie ja, no przecież, no skądże, nie ja, nie ja, nie ja, no skądże?”.
Stan budzi się nocą i przez moment myśli, że jest w łóżku, w domu, a przynajmniej w jakimkolwiek łóżku. Szuka ręką Charmaine, ale nie ma jej obok, a on leży w śmierdzącym samochodzie, chce mu się sikać, ale boi się otworzyć drzwi, bo na zewnątrz słychać zbliżające się pokrzykiwania i kroki na żwirze albo głuche stąpanie po asfalcie, może nawet pierwsze walnięcia w dach, a w oknie pojawia się przerażające oblicze, w uśmiechu odsłaniają się prawie bezzębne dziąsła. „No, co my tu mamy! Otwieraj, fiucie! Albo sami sobie otworzymy! Dajcie mi łom!”.
I wtedy słyszy przerażony szept Charmaine: „Stan! Stan! Musimy uciekać! Musimy uciekać, jak najszybciej!”. Sam już na to wpadł. Trzyma kluczyk w stacyjce, zawsze. Ryk silnika, pisk opon, wrzaski i drwiny, dudnienie serca, a potem co? Znów to samo, na innym parkingu lub na ulicy, w innym miejscu. Byłoby miło, gdyby miał karabin maszynowy: nic mniejszego nie wystarczy. Ale na razie jego jedyną bronią jest ucieczka.
Czuje, że ściga go pech, jak zdziczały pies, węszący za nim, czyhający za rogiem. Czai się wśród krzaków, wypatruje żółtymi, złymi ślepiami. Może potrzebny mu szaman, jakieś poważne czary wudu. I jeszcze kilka setek dolarów, żeby mogli spędzić noc w motelu, Charmaine obok niego, a nie daleko, na tylnym siedzeniu, gdzie nie może sięgnąć. To byłoby minimum; pragnąć czegoś więcej, to kusić los.
Wyrozumiała Charmaine jeszcze wszystko pogarsza. Tak bardzo się stara. „Nie jesteś nieudacznikiem – mówi. – Tylko dlatego że straciliśmy dom i nocujemy w samochodzie, a ciebie... – Nie chce powiedzieć: wylali. – Ale ty się nie poddałeś, przynajmniej szukasz pracy. Takie rzeczy, utrata domu i... i... To się zdarza wielu ludziom. Większości ludzi”.
„Ale nie każdemu – odpowiada Stan. – Nie każdemu pierdolonemu”.
Nie bogaczom.
A tak dobrze zaczynali. Oboje mieli wtedy pracę. Charmaine była zatrudniona w sieci Rubinowe Trzewiki, prowadzącej kliniki i domy opieki dla emerytów, zajmowała się organizowaniem rozrywek, miała wyjątkowe podejście do starszych ludzi, jak utrzymywali przełożeni, i pewnie by awansowała. Jemu też nieźle szło: młodszy inspektor kontroli jakości w fabryce robotów Dimple^() Robotics, sprawdzał moduły empatii w zautomatyzowanych modelach obsługujących klientów. Ludzie nie oczekują jedynie pakowania towarów, wyjaśniał Charmaine, chcą doświadczyć wszystkiego, co jest związane z zakupami, a to obejmuje i uśmiech. Uśmiechy były trudne: łatwo mogły przekształcić się w grymas albo znaczący uśmieszek, ale jak się dobrze utrafi z uśmiechem, to klienci zapłacą więcej. Zadziwiające, jak człowiek teraz sobie przypomni, za co ludzie więcej płacili.
Mieli skromny ślub, tylko dla przyjaciół, bo ani jej, ani jemu nie zostało dużo rodziny, rodzice umarli w taki czy inny sposób. Charmaine powiedziała, że i tak by swoich nie zaprosiła, ale nie rozwodziła się nad tym zbytnio, bo nie lubiła o nich opowiadać, choć żałowała, że nie ma babci Win. Kto wie, gdzie był Conor? Stan go nie szukał, bo gdyby brat się pojawił, pewnie usiłowałby poderwać Charmaine albo zrobić jakiś inny numer, którym zwróciłby na siebie uwagę.
Potem spędzili miesiąc miodowy na plażach Georgii. Ale było wspaniale! Na zdjęciach są we dwójkę, złociści i uśmiechnięci, otoczeni słońcem niczym mgiełką, trzymają kieliszki – co to było?, jakiś tropikalny koktajl, mocny, na likierze z limonki – trzymają kieliszki, wznosząc toast za swoje nowe życie. Charmaine ma bluzkę w kwiaty, bez pleców, stylizowaną na retro, sarong zamiast spódnicy, za ucho wetknęła kwiat hibiskusa, jej blond włosy lśnią, rozwiewane wiatrem, on ma zieloną koszulę w pingwiny, wybraną przez Charmaine, i panamę, właściwie nie prawdziwą panamę, ale kapelusz w tym stylu. Wyglądają tak młodo, tak świeżo. Są tacy otwarci na przyszłość.
Stan wysłał Conorowi jedno z tych zdjęć, żeby mu pokazać, że w końcu znalazł dziewczynę, której Con mu nie ukradnie, a także dać przykład sukcesu, jaki Conor też mógłby odnieść, gdyby się ustatkował, osiadł gdzieś, przestał rozmieniać się na drobne, jeździć po bandzie. Nie chodzi o to, że Con nie był bystry: był właśnie zbyt bystry. Zawsze coś wykombinował.
Con odpisał: „Niezłe C i niezła D, starszy braciszku. Umie gotować? A te pingwiny durne”. Typowe: Con musiał szydzić, musiał lekceważyć. To było, zanim urwał kontakty, zmienił mail, odmówił podania adresu.
Kiedy wrócili na północ, dali zaliczkę na dom, na początek z dwiema sypialniami, gniazdko dla spragnionych miłości, ale z miejscem na powiększenie rodziny, jak powiedział pośrednik, puszczając oko. Wydawało się, że ich stać, ale z perspektywy czasu decyzja o kupnie okazała się błędem: konieczny był remont, naprawy, a to oznaczało większe obciążenie hipoteki. Mówili sobie, że dadzą radę: nie wydają za dużo, ciężko pracują. To dopiero zabójca: ciężka praca. Harował jak koń. Równie dobrze mógł olewać, biorąc pod uwagę, że został z chujem w garści. Rzygać mu się chce, kiedy wspomina, jak ciężko pracował.
I potem wszystko szlag trafił. Prawie z dnia na dzień. Nie tylko w życiu osobistym: cały ten domek z kart, cały system rozpadł się na kawałki, tryliony dolarów wyparowały z bilansów firm jak mgła z szyby. W telewizji pojawiały się hordy tanich ekspertów, udających, że potrafią wyjaśnić, czemu tak się stało: demografia, utrata zaufania, gigantyczne piramidy finansowe, ale to wszystko były gówniane zgadywanki. Ktoś skłamał, ktoś oszukał, ktoś zdusił rynek, ktoś rozdął bańkę inflacyjną. Brak miejsc pracy, za dużo chętnych. Albo brak miejsc pracy dla przeciętnych ludzi, takich jak Stan i Charmaine. Północny Wschód, a tam właśnie byli, został najciężej dotknięty.
Sieć Rubinowych Trzewików, gdzie pracowała Charmaine, wpadła w kłopoty: była z wyższej półki, więc wiele rodzin już dłużej nie mogło sobie pozwolić, by odstawiać tam swoich staruszków. Pokoje opustoszały, cięto koszty. Charmaine poprosiła o przeniesienie – na Zachodnim Wybrzeżu ośrodki jeszcze dobrze funkcjonowały – ale go nie dostała i okazało się, że jest zbyteczna. Potem Dimple Robotics spakowało manatki i przeniosło się na Zachód, a Stan wyleciał, bez spadochronu.
Siedzieli w nowo kupionym domu na nowo kupionej sofie z kwiecistymi poduszkami, które Charmaine tak starannie dobierała, i tulili się do siebie, i powtarzali, jak się kochają, Charmaine płakała, a Stan poklepywał ją po plecach i czuł, że do niczego się nie nadaje.
Charmaine dostała tymczasową pracę jako kelnerka, a kiedy lokal splajtował, znalazła inną. Potem kolejną, w barze, nic ekskluzywnego, te lepsze dogorywały, bo wszyscy, których było stać na wyszukane jedzenie, obżerali się gdzieś bardziej na Zachodzie albo w egzotycznych krajach, nieznających określenia „płaca minimalna”.
Stan nie miał tyle szczęścia: „zbyt wysokie kwalifikacje”, jak mu oświadczano przy różnych stanowiskach w biurze pośrednictwa pracy. Mówił, że nie jest wybredny – może zamiatać podłogi, strzyc trawniki – a tamci uśmiechali się drwiąco (Jakie podłogi? Jakie trawniki?) i zapewniali, że będą o nim pamiętać. Ale potem zamknięto nawet biuro pośrednictwa pracy, bo po co je utrzymywać, skoro nie ma pracy?
Trzymali się jakoś w swoim małym domku, jedli w fast foodach, wyprzedawali meble, oszczędzali na prądzie i przesiadywali po ciemku, mając nadzieję, że los się odwróci. W końcu wystawili dom na sprzedaż, ale wtedy na rynku nie było już kupujących. Sąsiednie domy już stały puste, splądrowane, złodzieje wyrwali wszystko, co można było spieniężyć. Pewnego dnia skończyły się pieniądze z hipoteki, a karty kredytowe im zablokowano. Woleli wyjść z domu, zanim zostaną wyrzuceni, i odjechali, żeby wierzyciele nie położyli łapy na samochodzie.
Na szczęście Charmaine zaoszczędziła pewną sumkę. To i jej niewielka pensja z baru plus napiwki starczały na benzynę i skrytkę pocztową, żeby mogli udawać, że mają adres, gdyby pojawiło się coś dla Stana, i na pralkomat, kiedy już nie mogli znieść brudnych ubrań.
Stan dwa razy sprzedał krew, ale dużo za to nie dostał. „Nie uwierzysz – powiedziała kobieta, która po drugim pobraniu wręczyła mu papierowy kubek z podróbką soku – ale niektórzy pytali, czy chcemy kupić krew ich dzieci, możesz to sobie wyobrazić?”.
„Ni cholery – odparł Stan. – Czemu? Dzieci nie mają aż tyle krwi”.
„Bo jest cenniejsza” – brzmiała jej odpowiedź. Wyjaśniła, że pojawiły się pogłoski, jakoby pełna wymiana krwi, zastąpienie młodą krwią krwi starej, powstrzymywała demencję i cofała zegar biologiczny o dwadzieścia, trzydzieści lat. „Testowano to tylko na myszach – dodała. – Myszy to nie ludzie! Ale niektórzy chwytają się wszystkiego. Odrzuciliśmy przynajmniej kilkanaście ofert dziecięcej krwi. Mówimy im, że nie możemy tego zaakceptować”.
Ktoś jednak to akceptuje, pomyślał Stan. Można by się założyć, że tak. Jeśli da się na tym zarobić.
Gdyby tylko obydwoje mogli znaleźć miejsce, gdzie perspektywy byłyby lepsze. Podobno rozkręci się coś w Oregonie, coś napędzanego odkryciem jakichś rzadkich złóż, Chińczycy dużo tego kupują – ale jak mają tam dojechać? Kiedy nie będą im kapały dochody Charmaine, zabraknie na benzynę. Mogliby olać wóz i spróbować autostopu, ale Charmaine przeraża sama ta myśl. Samochód jest dla nich jedyną ochroną przed zbiorowym gwałtem, i to nie tylko na niej, dodaje, mając na myśli tych, co to błąkają się po nocy bez spodni. I ma rację, coś w tym jest.
Co powinien zrobić, żeby ich wydobyć z tej czarnej dupy? Zrobi wszystko. Kiedyś było dużo pracy w korporacjach, jeśli tylko ktoś był gotów całować tyłki, ale te tyłki są już poza zasięgiem. Banki wyniosły się z okolicy, fabryki też. Firmy geniuszy informatycznych także przerzuciły się na obfitsze pastwiska w innych, zamożniejszych miastach i krajach. Ostatnią deskę ratunku stanowił zwykle sektor usług, ale i w nim zaczyna brakować pracy, przynajmniej tu, w pobliżu. Jeden z wujów Stana, już nieżyjący, był szefem kuchni, kiedy jeszcze prowadzenie restauracji było niezłą fuchą, bo wyższe warstwy nadal mieszkały na wybrzeżu i najelegantsze restauracje ciągle kwitły. Ale już nie dzisiaj, kiedy klienci tego typu pływają wokół na bezcłowych platformach morskich rozmieszczonych tuż za granicą wód terytorialnych. Tacy bogacze zabierają ze sobą własnych szefów kuchni.
Kolejna noc, kolejny parking. Dzisiaj już trzeci, z poprzednich dwóch musieli uciekać. Teraz są tak wykończeni, że nie mogą zasnąć.
– Może powinniśmy spróbować szczęścia na automatach? – pyta Charmaine.
Kiedyś spróbowali i wyszli dziesięć dolarów do przodu. Niby niedużo, ale przynajmniej nie przegrali wszystkiego.
– Nie ma mowy – odpowiada Stan. – Nie możemy ryzykować, potrzebujemy pieniędzy na benzynę.
– Chcesz gumę, kochanie? – pyta Charmaine. – Odpręż się trochę. Zaśnij. Twój mózg za dużo pracuje.
– Jaki pierdolony mózg? – pyta Stan.
Zapada bolesna cisza: nie powinien się na niej wyładowywać. Dupku, mówi sobie. To nie jej wina.
Jutro schowa dumę do kieszeni. Wytropi Conora, pomoże mu w każdym chłamie, jakim tamten się zajmuje, dołączy do kryminalnych dołów. Ma pomysł, gdzie zacząć szukać. A może po prostu przydusi go o pożyczkę. Zakłada, że Con ma szmal. Zamienią się rolami – kiedy byli młodsi, to Conor wyciągał od niego pieniądze, a już wcześniej wymyślił, jak ograć system – ale będzie musiał uważać, żeby nie wypominać Conorowi ich dawnych układów.
A może właśnie powinien mu przypomnieć. Con jest mu coś dłużny. Może powiedzieć: „Czas na rewanż” albo coś w tym stylu. Nie żeby miał jakiegoś haka. Ale jednak. Con jest jego bratem. I on jest bratem Cona. A to musi coś znaczyć.
------------------------------------------------------------------------
^() Dimple (ang.) – dołeczek w policzku (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).CZĘŚĆ DRUGA
SIŁA PERSWAZJI
BROWAR
To nie była dobra noc. Charmaine starała się powiedzieć coś pocieszającego. „Myślmy o tym, co mamy – rzuciła w zawilgłą, śmierdzącą ciemność wozu. – Mamy siebie”. Sięgnęła z tylnego siedzenia na przednie, żeby dotknąć Stana, dodać mu otuchy, ale zastanowiła się. Stan mógłby to źle odebrać, jeszcze zechce przejść do tyłu, żeby się z nią kochać, będzie tak niewygodnie, kiedy zaczną się obściskiwać, głową utknie przy drzwiczkach, ześlizgnie się z siedzenia, a Stan będzie ją obrabiał, jakby to było zadanie, z którym musi się jak najszybciej uporać, i to bum, bum, bum głową... To nie wyglądało zachęcająco.
No i nigdy nie mogła się skupić, bo co, jak ktoś się podkradnie? Przyłapie Stana z gołym tyłkiem, Stan zacznie się przeciskać na przednie siedzenie i uruchamiać silnik, a banda oprychów będzie walić w szyby, starając się ją dorwać. Chociaż może nie ją, nie najpierw i nie najbardziej. Naprawdę będą chcieli tego, co wartościowe: samochodu. Ona pójdzie na dokładkę, jak już załatwią Stana.
Wielu właścicieli aut wywleczono z samochodów na żwir, właśnie w tej okolicy; zadźgani, rozwalone czaszki, wykrwawili się na śmierć. Nikt już nie zawraca sobie głowy tymi wypadkami, szukaniem sprawców, bo to wymagałoby czasu, tylko bogacze mogą sobie pozwolić na wzywanie policji. Tylu rzeczy nie doceniamy, dopóki nam ich nie zabraknie, jak mawiała babcia Win, pomyślała Charmaine z żalem.
Babcia Win nie zgodziła się iść do szpitala, kiedy naprawdę się rozchorowała. Powiedziała, że to będzie za dużo kosztowało, i tak by było. Więc po prostu zmarła w domu, a Charmaine zajmowała się nią do samego końca. „Sprzedaj dom, cukiereczku – powiedziała babcia Win, kiedy jeszcze kojarzyła. – Idź do college’u, dokonaj tego wszystkiego, na co cię stać. Potrafisz to zrobić”.
I Charmaine dokonała tego wszystkiego, na co było ją stać. Zrobiła dyplom z gerontologii i terapii zabawowej, dlatego że babcia Win powiedziała, iż dzięki temu będzie zabezpieczona z każdej strony, bo ma empatię i dar pomagania ludziom. Uzyskała tytuł.
Tylko że teraz to bez różnicy.
Jeśli cokolwiek się wydarzy, jesteśmy zdani na siebie, Stan powtarza jej to zbyt często. To nie jest pocieszające. Nic dziwnego, że tak mu się śpieszy, kiedy już uda mu się na nią wejść. Cały czas musi być czujny.
Więc zamiast dotknąć Stana wczoraj w nocy, wyszeptała: „Śpij dobrze. Kocham cię”.
Stan coś wymamrotał, może: „Też cię kocham”, choć przypominało to raczej pomruk przerwany chrapnięciem. Prawdopodobnie biedaczek już zasypiał. Naprawdę ją kocha, powiedział, że zawsze będzie ją kochał. Czuła taką wdzięczność, kiedy go znalazła, a raczej kiedy to on znalazł ją. Kiedy się odnaleźli. Był taki solidny i godny zaufania. Też chciałaby być taka, solidna i godna zaufania, ale wątpiła, czy kiedykolwiek jej się to uda, bo tak łatwo ją przestraszyć. Ale musi być twardsza. Musi pokazać charakter. Nie chce być obciążeniem.
Oboje budzą się wcześnie – lato, światło wpada przez szyby samochodu, jest zbyt jasno. Charmaine myśli, że może powinna zrobić jakieś zasłonki. Mogliby wtedy dłużej pospać i nie byliby tacy naburmuszeni.
Jadą po wczorajsze pączki do najbliższego centrum handlowego, z podwójną polewą czekoladową, i w aucie robią kawę rozpuszczalną, używając samochodowego podgrzewacza, co wychodzi dużo taniej niż kupowanie kawy tam, gdzie są pączki.
– To jak piknik – mówi pogodnie Charmaine, chociaż to nie bardzo jak piknik: jeść nieświeże pączki w samochodzie, kiedy lekko mży.
W telefonie na kartę Stan przegląda strony z ofertami pracy, ale to go przygnębia, powtarza: „Nic, kurwa, nic, kurwa, nic”, więc Charmaine proponuje, żeby poszli pobiegać. Uprawiali jogging, kiedy mieli dom: wstać wcześnie, pobiegać przed śniadaniem, potem prysznic. To pozwalało czuć się przepełnionym taką energią, tak czystym. Ale Stan patrzy na nią, jakby zwariowała, i sama widzi, że to byłoby głupie, tak zostawić samochód bez opieki, ze wszystkim, z ubraniami, w dodatku narażać się na ryzyko, bo kto wie, co może kryć się w krzakach. Poza tym, dokąd by pobiegli? Wzdłuż zabitych deskami domów? Parki są zbyt niebezpieczne, pełno tam ćpunów, wszyscy wiedzą.
– Jogging, kurwa. – Stan mówi tylko tyle.
Jest nieogolony i opryskliwy, przydałby mu się fryzjer. Może uda się jej przemycić go do baru, w którym pracuje, jakoś później, wzięłaby ręcznik i maszynkę do golenia, umyłby się i ogolił w łazience dla mężczyzn. Niezbyt luksusowe warunki, ale przynajmniej z kranu wciąż leci woda. Rdzawa, ale leci.
Bar nazywa się Pikselowy Pył. Otworzyli go, kiedy w okolicy nastąpił miniboom informatyczny, pojawiły się interaktywne start-upy i zjechali twórcy aplikacji, miał przyciągać dzieciaki-maniaki, lubiące zabawki i gry, takie jak piłkarzyki, bilard i komputerowe wyścigi samochodowe. Wiszą tam wielkie płaskie ekrany, na których lecą filmy bez dźwięku, wygląda to jak niezła tapeta, choć jeden jest zepsuty, a pozostałe pokazują zwykłe programy telewizyjne, na każdym ekranie inny. Są zakamarki i zaciszne kąciki, pomyślane jako miejsca do mądrych rozmów, jedną część nazwano „Miejsce do Myślenia”. Wywieszki wciąż tam są, choć ktoś przekreślił i napisał: „Miejsce do Pierdolenia”, bo prawie stale urzędują tam dwie tutejsze kurewki. Kiedy miniboom się skończył, jakieś cwaniaczki zniszczyły część ledowego neonu ze słowem „Pikselowy” i teraz pozostał tylko „Pył”.
Z nazwy i natury rzeczy, myśli Charmaine, bo wszystko stale pokrywa warstewka brudu. Powietrze cuchnie zjełczałym tłuszczem z mieszczącej się obok smażalni skrzydełek kurczaka. Klienci przynoszą je w papierowych torbach, częstują. Te skrzydełka są dość odrażające, ale Charmaine nigdy nie odmawia, kiedy proponują.
Lokal już dawno by zamknięto, gdyby nie to, że jest – jak przypuszcza, a właściwie wie – punktem kontaktowym lokalnych handlarzy narkotyków. Tu spotykają się z dostawcami i z klientami. Nie muszą się bać, że zostaną przyłapani: nie tutaj, już nie. Mają kilku stałych klientów plus dwie kurewki, pogodne dziewczyny, mniej więcej dziewiętnastoletnie. Obie są bardzo ładne: jedna jest blondynką, druga ma długie ciemne włosy. Sandi i Veronica, wystrojone w koszulki z cekinami i naprawdę bardzo króciutkie krótkie spodenki. Chodziły do college’u, zanim wszyscy dookoła stracili pieniądze, tak same mówią.
Według Charmaine – nie przetrwają. Albo ktoś je pobije i odejdą. Albo poddadzą się i zaczną zażywać narkotyki, co jest innym sposobem odejścia. Albo zacznie je skubać alfons. Albo pewnego dnia po prostu wypadną przez dziurę w kosmosie i nikt nie będzie chciał ich wspominać, bo będą martwe. To cud, że jeszcze nic podobnego nie nastąpiło. Charmaine chce im poradzić, żeby się stąd wynosiły, ale dokąd by miały się wynieść, a poza tym to nie jej sprawa.
Kiedy nie są zajęte w Miejscu do Pierdolenia, siedzą przy ladzie, sączą dietetyczne napoje i gawędzą z Charmaine. Sandi powiedziała jej, że puszczają się tylko tymczasowo, zanim znajdą prawdziwą pracę, a Veronica dodała: „Urabiam sobie tyłek”, i obie wybuchnęły śmiechem. Sandi chciałaby zostać trenerem osobistym, Veronica wybrałaby pielęgniarstwo. Mówią tak, jakby to rzeczywiście mogło się kiedyś wydarzyć. Charmaine nie zaprzecza, bo babcia Win powtarzała, że cuda się zdarzają, przecież Charmaine z nią zamieszkała, to dopiero cud!
Więc, kto wie? Sandi i Veronica kilkakrotnie były akurat w barze, kiedy Stan odbierał ją po pracy, i nie miała wyjścia, musiała ich sobie przedstawić. Kiedy siedzieli w samochodzie, Stan powiedział: „Nie powinnaś tak się spoufalać z tymi kurewkami”, a Charmaine odparła, że wcale się z nimi tak nie spoufala, ale że naprawdę są bardzo miłe, a on dodał: „Akurat, miłe jak cholera!”, co jej zdaniem nie było uprzejme. Ale nie powiedziała tego głośno.
Co jakiś czas wpadają przyjezdni, młodzi faceci, przeważnie turyści z bogatszych krajów czy miast, szukający spelunek i tanich rozrywek – wtedy musi być czujna. Stałych klientów zna, zostawiają ją w spokoju – wiedzą, że nie jest taka jak Sandi czy Veronica, że ma męża – i tylko ktoś nowy może pomyśleć, że dałaby się poderwać.
Ma popołudniową zmianę, kiedy jest raczej spokojnie. Wieczory są lepsze, jeśli chodzi o napiwki, ale Stan mówi, że nie chce, żeby wtedy pracowała, bo kręci się zbyt wielu pijanych zbereźników, choć może będzie musiał się ugiąć, jeśli zaproponują jej taką zmianę, bo pieniądze szybko topnieją. Popołudniami pracuje tylko ona i Deirdre, która została po lepszych czasach Pikselowego Pyłu; kiedyś była programistką, ma na ręku wytatuowaną wstęgę Möbiusa i ciągle wiąże ciemne włosy w kucyki, niczym mała dziewczynka, i wygląda jak dziwaczna filmowa Harriet szpieg. Jest jeszcze Brad, który kiedy trzeba, przywołuje do porządku rozochoconych klientów.
Charmaine ogląda telewizję na płaskich ekranach, stare, podnoszące na duchu filmy z Elvisem Presleyem z lat sześćdziesiątych albo serial komediowy, chociaż wcale nie jest taki śmieszny, a w ogóle komedie są tak zimne i bezlitosne, wykpiwają ludzkie zmartwienia. Woli pełne dramatyzmu programy, gdzie wszyscy są porywani, gwałceni, zamykani w ciemnościach i nikt nie oczekuje, że widz będzie się z tego śmiał. Wszyscy oczekują, że widz będzie tak zdenerwowany, jak by był, gdyby to zdarzyło się właśnie jemu. Zdenerwowanie to cieplejsze, bliższe jej uczucie, nie takie przejmująco dalekie jak wyśmiewanie ludzi.
Zwykle oglądała program, który nie był serialem komediowym. To był reality show W obronie własnej z Lucindą Quant. Lucinda była kiedyś słynną dziennikarką, ale się zestarzała, więc W obronie pokazywano tylko w lokalnych kablówkach. Lucinda chodziła po okolicy i robiła wywiady z ludźmi, których usuwano z domów; trzeba było widzieć te stosy rzeczy zgromadzonych na trawnikach, ich sofy, łóżka i telewizory, co było naprawdę smutne, ale i interesujące, czego to nakupowali, a Lucinda wypytywała, co się wydarzyło w ich życiu, a oni mówili, jak ciężko pracowali, ale fabrykę zamknięto albo przeniesiono, albo jeszcze coś innego. Widzowie mieli przysyłać pieniądze, żeby im pomóc, i czasem przysyłali, co pokazywało, że w ludziach tkwi dobro.
Charmaine uznała, że W obronie dodaje jej otuchy, bo to, co stało się z nią i ze Stanem, może przydarzyć się każdemu. Ale potem Lucinda Quant dostała raka, wyłysiała i zaczęła wrzucać do sieci filmy o tym, jak choruje, kręcone w szpitalnym pokoju, a to z kolei Charmaine uznała za przygnębiające, więc przestała oglądać Lucindę. Jednak życzyła jej dobrze i miała nadzieję, że dziennikarce się poprawi.
Czasem rozmawia z Deirdre. Opowiadają sobie o życiu, Deirdre miała gorzej niż Charmaine, spotkała mniej miłych dorosłych, takich jak babcia Win, za to przeżyła więcej zmartwień, co obejmowało też aborcję, a Charmaine nigdy nie posunęłaby się do tego. Teraz bierze pigułki, dostaje je tanio od Deirdre, ale zawsze chciała mieć dziecko, choć nie wie, jak sobie poradzi, jeśli przypadkiem zajdzie w ciążę teraz, kiedy mieszkają ze Stanem w samochodzie, no nie ma pojęcia. Inne kobiety – kobiety z dawnych czasów, twardsze kobiety – radziły sobie w ograniczonej przestrzeni, na statku płynącym przez ocean czy w wozie osadników. Ale chyba nie w samochodzie. Ciężko pozbyć się zapachów z tapicerki, więc trzeba by bardziej uważać, jakby dziecku się ulewało i tak dalej.
Około jedenastej ona i Stan zjadają kolejnego pączka. Potem robią pełen nadziei przystanek przy śmietniku za jadłodajnią, ale nie mają szczęścia, wszystko już zabrane. Przed południem Stan zawozi ją do pralkomatu w jednym z centrów handlowych – korzystali z niego już wcześniej, dwa z automatów nadal są sprawne – i pilnuje samochodu, kiedy ona ładuje pralkę i płaci telefonem. Jakiś czas temu pozbyła się białych rzeczy – nawet bawełnianych koszul nocnych – i zamieniła je na ciemniejsze. Zbyt trudno utrzymać białe w czystości, a ona nienawidzi niechlujnego wyglądu. Potem zjadają na lunch kilka plasterków sera i resztki bajgla i wypijają jeszcze trochę kawy rozpuszczalnej. Wieczorem zjedzą coś lepszego, bo Charmaine dostaje wypłatę.
Potem Stan podrzuca ją do Pyłu i mówi, że podjedzie o siódmej, żeby ją odebrać.
Brad oznajmia, że Deirdre nie przyjdzie, zadzwoniła, że jest chora, ale to nie szkodzi, bo nic się nie dzieje. Tylko kilku facetów siedzi przy barze, biorą browar czy dwa. Na tablicy wypisanych jest kredą kilka fikuśnych drinków, ale nikt ich nigdy nie zamawia.
Pogrąża się w znajomej popołudniowej nudzie. Pracuje tu zaledwie kilka tygodni, ale czuje, jakby to było dłużej. Czekanie, czekanie, czekanie, aż inni się zdecydują, aż coś się wydarzy. Bardzo jej to przypomina sieć klinik i domów opieki Rubinowe Trzewiki, ich motto brzmiało: „Nie ma jak w domu”, co było trochę chore, jak się dobrze zastanowić, bo ci wszyscy ludzie znaleźli się tam właśnie dlatego, że nie mogli sobie poradzić we własnych domach. Głównie podawała starszym ludziom jedzenie i picie, z przerwami, zupełnie jak w Pyle, trzeba było być miłym, zupełnie jak w Pyle, i dużo się uśmiechać, zupełnie jak w Pyle. Co jakiś czas organizowała rozrywki, sprowadzała klaunów albo psy w ramach terapii, albo magika, albo zespół muzyczny, który dawał charytatywny koncert. Ale przeważnie nic się nie działo, jak na tych filmach z kamer zainstalowanych w ptasich gniazdach, gdzie widać młode orlęta, a potem nagle ożywienie, zamieszanie, kryzys i gwałtowna, rozskrzeczana śmierć. Zupełnie jak w Pyle. Chociaż starają się nie bić nikogo w środku, jeśli można.
– Browarek – rzuca facet przy barze. – Jeszcze raz to samo.
Charmaine uśmiecha się bezosobowo i pochyla się, by wyjąć piwo z lodówki. Kiedy się prostuje, dostrzega w lustrze własne odbicie – nadal ma dobrą figurę, nie wygląda na zbyt zmęczoną mimo ciężkich nocy – i chwyta spojrzenie mężczyzny. Odwraca wzrok. Kusiła go, prowokowała, tak się pochylając? Nie, tylko wykonywała swoją pracę. Niech się gapi.
W ubiegłym tygodniu Sandi i Veronica spytały, czy ma ochotę na parę numerków. Mogłaby zarobić w ten sposób więcej, niż stojąc za barem – o wiele więcej, jakby gdzieś poszła z klientem. W okolicy mają kilka pokojów, z których można korzystać, lepszych niż Miejsce do Pierdolenia, z łóżkami. Charmaine wygląda świeżo, klienci lubią takie słodkie blondynki z dużymi oczami i dziecinną buzią.
Och, nie, odpowiedziała Charmaine, och, nie, nie mogłabym, choć przeszył ją dreszcz podniecenia, jakby podglądała przez okno i zobaczyła w środku inną wersję samej siebie, prowadzącą drugie życie, nieokiełznane, dające większą satysfakcję. Przynajmniej dające większą satysfakcję finansową, a przecież robiłaby to dla Stana, nieprawdaż? I to usprawiedliwiałoby wszystko, cokolwiek by nastąpiło. Te rzeczy, z obcymi mężczyznami, różne rzeczy. Jak by to było?
Jednak nie, nie mogłaby, to zbyt niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, co tacy mężczyźni zrobią, jeśli ich poniesie. Mogą zacząć wyrażać siebie. A jak Stan się dowie? Nigdy by nie zaakceptował, niezależnie od tego, jak bardzo potrzebują forsy. Byłby zdruzgotany. Poza tym, to niewłaściwe.
SKOŁOWANY
Stan szuka Conora pod ostatnim znanym mu adresem, w zabitym deskami domu przy tylko częściowo zamieszkanej ulicy. Zza szyb obserwują go jakieś twarze, albo i nie. Prawdopodobnie to tylko refleksy światła. Kiedyś mógł tu być wspólny ogród, widać parę uschniętych krzaków pnącego groszku. Kilka patyków wystaje z kłującego, wysokiego do kolan zielska. Na popękanym chodniku prowadzącym w stronę ganku ktoś czerwoną farbą wymalował czaszkę, podobną do tej, którą przyozdobili składzik na narzędzia, gdzie zrobili sobie klub, jak Stan miał dziesięć lat. O co im chodziło? O piratów, bez wątpienia. Zadziwiające, jak symbole potrafią przetrwać.
Conor pomieszkiwał w tym domu na dziko, kiedy Stan widział się z nim po raz ostatni – dwa, a może już trzy lata temu. Dostał od Cona wiadomość, wyglądało na coś pilnego, ale kiedy tu przyjechał, było jak zwykle: Con potrzebował pożyczki.
Zastał go w podkoszulku i szortach, na ramieniu Con miał wytatuowany rządek pająków. Rzucał nożem w ścianę – a ściśle rzecz ujmując, rzucał w zarys kobiecej sylwetki, nakreślony fioletowym markerem – a grupka jego bezmózgich kolesiów popalała skręty i mu kibicowała. Stan wtedy jeszcze miał pracę, był przekonany o swej nieomylności, więc zachował się jak starszy brat i opieprzył Cona za gnuśność, a Con kazał mu pierdolić się w dupę. Jeden z kolesiów zaproponował, że zdejmie Stanowi głowę, ale Con tylko się roześmiał i powiedział, że gdy będą jakieś głowy do zdjęcia, sam da sobie radę, po czym dodał: „To mój brachu, zawsze wali tym sztywniackim gównem, zanim sypnie kasą”. Zmierzyli Stana spojrzeniami, poklepali po plecach, a on pożyczył Conowi kilka setek, których później nie zobaczył na oczy, ale które chętnie by ujrzał teraz. Potem Stan popełnił błąd i spytał o ten szwajcarski scyzoryk sprzed lat, a Con go wyśmiał, że przez głupi nóż wypada z roli, i skończyło się na tym, że zaczęli obrzucać się wyzwiskami, jak wtedy, kiedy byli dziećmi.
Stan puka do drzwi, z których obłazi zielona farba. Nikt nie odpowiada, więc popycha drzwi, są otwarte. Jakiś podpalacz musiał podłożyć w środku ogień, bo wnętrze jest na wpół zwęglone; gorące promienie słońca odbijają się w odłamkach szkła rozrzuconych po podłodze. Nachodzi go głupia myśl, że Conor może nadal znajdować się gdzieś w tym domu, pod postacią czarnego szkieletu, ale w wypalonych, pozbawionych dachu pomieszczeniach nikogo nie ma. Swąd spalenizny dobywa się z osmolonych, pogryzionych przez myszy mebli.
Kiedy wychodzi na zewnątrz, jakiś facet krąży wokół samochodu, zagląda do środka, bez wątpienia chodzi mu po głowie kradzież. Gość wygląda mizernie i wydaje się nie mieć broni, więc Stan sobie poradzi, jeśli zajdzie potrzeba. Mimo to lepiej zachować dystans.
– Hej – rzuca w stronę niechlujnej zielonej koszuli i łysiejącej czaszki.
Facet się odwraca.
– Tylko oglądam – mówi. – Fajny wóz. – Przymilny uśmiech, ale Stan nie daje się nabrać: w zapadniętych oczkach błyska coś chytrego.
Może ma nóż?
– Jestem bratem Conora – odzywa się. – Kiedyś tu mieszkał.
Coś się zmienia: cokolwiek facet zamierzał, teraz tego nie zrobi. To znaczy, że Con nadal żyje i zyskał reputację jeszcze gorszą, niż miał dwa lata temu.
– Tu go nie ma – odpowiada typek.
– Taaa... widzę – rzuca Stan.
Zapada cisza. Albo facet wie, gdzie jest Conor, albo nie. Stara się ocenić, ile to warte dla Stana. Potem albo skłamie i spróbuje wyprowadzić go w pole, albo nie. Kilka lat temu Stan uznałby tę sytuację za groźniejszą niż teraz.
W końcu mężczyzna mówi:
– Ale wiem, gdzie jest.
– Więc możesz mnie tam zaprowadzić – mówi Stan.
– Trzy dolce. – Facet wyciąga dłoń.
– Dwa. I dopiero, jak go zobaczę – odpowiada Stan, trzymając lewą rękę w kieszeni.
Nie zamierza płacić za wizytę w jakimś pustym miejscu bez Conora. W ogóle nie zamierza płacić, bo nie ma przy sobie dwóch dolców. Ale Con będzie miał dwa dolce. Con zapłaci. Albo wbije facetowi do gardła zęby, a raczej to, co z nich zostało.
– Skąd mam wiedzieć, że on chce cię widzieć? – pyta facet. – Może nie jesteś jego bratem.
– Twoje ryzyko – mówi Stan z uśmiechem. – Jedziemy?
To może okazać się niebezpieczne: będzie musiał wpuścić typa na przednie siedzenie, obok siebie, a ten może jednak mieć broń. Ale musi zaryzykować.
Wsiadają, obaj czujni. W dół ulicą, skręcić. Wzdłuż innej ulicy, na której obdarte dzieciaki kopią sflaczałą piłkę. W końcu parking dla przyczep, a raczej kilka zaparkowanych przyczep. Przed nimi dwóch facetów z oczami jak szparki, jeden ciemny, drugi nie, obaj tarasują przejście. Więc to jakaś twierdza.
Stan zatrzymuje wóz, opuszcza szybę.
– Przyjechałem zobaczyć się z Conorem – oświadcza. – Jestem Stan, jego brat.
– Tak mi powiedział – odzywa się typek siedzący obok, kryjąc sobie dupę.
Jeden ze strażników kopie w lewą przednią oponę, bez specjalnego zapału. Drugi krótko rozmawia przez komórkę. Zagląda przez okno, potem jeszcze coś mówi. Bez wątpienia opisuje Stana. Wreszcie ruchem ręki każe mu wysiąść z auta.
– Nie martw się, popilnujemy – mówi ten od telefonu, czytając w myślach Stana, który już widzi samochód pozbawiony kół i wszystkiego, co da się wyjąć. – Ruszaj. Herb cię zaprowadzi.
– Módl się o to, żeby okazał się tym bratem – mówi facet do Herba. – Albo będziesz kopał dwa groby.
Conor jest za najdalszą przyczepą, na zarośniętym zielskiem obszarze, gdzie kiedyś mógł stać dom. Wygląda na wyższego. Schudł; kiedyś trochę się zapuścił, ale teraz wrócił do formy. Celuje do puszki po piwie ustawionej na pieńku, nie, na stosie cegieł. Strzela ze starej wiatrówki, którą Stan pamięta jeszcze z czasów, gdy byli chłopakami. Wiatrówka należała do niego, ale Conor wygrał ją w zawodach na rękę. Con miał jasne wyobrażenie zasad: siłują się, dopóki on nie wygra, potem koniec. Wcale nie był większy od Stana, ale był za to bardziej przebiegły. I o wiele bardziej porywczy. Kiedy Con był dzieckiem, przycisk z napisem „wyłączony” nigdy dobrze nie działał.
Ping! – dzwoni śrut o puszkę. Przewodnik Stana się nie odzywa, ale przechodzi trochę w bok, tak żeby Conor musiał go zauważyć.
Kilka kolejnych śrutów: Conor każe na siebie czekać. Wreszcie kończy, opiera broń o betonowy blok i się odwraca. Kurwa, jest nawet ogolony! Co się z nim stało?
– Stan, mój pan! – mówi z uśmiechem. – Jak leci? – Robi krok do przodu, szeroko otwiera ramiona i odstawiają dziwaczną wersję powitania z obejmowaniem się i poklepywaniem po plecach.
– To ja go przywiozłem – oznajmia wątły. – Kazałeś mi obserwować dom.
– Dobra robota, Herb – odpowiada Conor. – Pogadaj z Rikkim, coś ci odpali. – Facet znika. – Pierdolony bezmózg. Napijmy się piwa – rzuca Conor i wchodzą do jednej z przyczep.
To Airstream, wyższa półka.
W głównym pomieszczeniu jest zadziwiająco chłodno i czysto. Connor go nie zagracił: nie ma tu ani godnych pogardy śmieci, ani walących między oczy plakatów z gwiazdorami rocka drapiącymi się po przyrodzeniu – jest zupełnie inaczej niż w jego nastoletniej sypialni. Stan zwykle go bronił, wstawiał się u rodziców, tłumaczył, że Con się poprawi. Choć może to nie tak źle, że się nie poprawił. Przynajmniej wydaje się mieć źródło dochodu, i to niezłe, sądząc po wynikach.
Jasnoszary wystrój, niewielkie aluminiowe sześciany ze sprzętem, dyskretnie rozmieszczone tu i tam, firanki w oknach, dobry gust; mieszka z jakąś kobietą, o to chodzi? Jakaś porządna, żadna zdzira. A może po prostu zarabia kupę forsy?
– Miło tu – mówi smutno Stan, myśląc o swoim ciasnym, śmierdzącym samochodzie.
Con podchodzi do lodówki, wyjmuje kilka piw.
– Jakoś daję radę – odpowiada. – A ty?
– Nie za dobrze – mówi Stan.
Siadają przy wbudowanym stole, otwierają piwo.
– Straciłeś robotę – mówi Con po stosownej chwili milczenia.
To nie jest pytanie.
– Skąd wiesz? – pyta Stan.
– A po co byś do mnie przychodził, gdyby było inaczej? – rzuca Con obojętnie. Nie ma co zaprzeczać, więc Stan nie zaprzecza.
– Zastanawiałem się, czy może... – zaczyna.
– Taaa... Mam u ciebie dług. – Con wstaje, odwraca się, szpera w kurtce wiszącej na drzwiach. – Kilka setek teraz ci starczy? – pyta. Stan wydusza z siebie szorstkie „dziękuję” i chowa banknoty do kieszeni. – Potrzebujesz pracy?
– A co miałbym robić?
– No, wiesz – mówi Con. – To i owo. Pilnowałbyś spraw. Na przykład pieniędzy. Odbierałbyś dla nas forsę. Lokował tu i tam. Dbał, byśmy budzili szacunek.
– A w czym ty siedzisz? – pyta Stan.
– Spoko – odpowiada Con. – Nic groźnego. Przerzut przez granicę. Na zlecenie.
Stan zastanawia się, czy Con kradnie dzieła sztuki. Ale skąd miałby je brać?
– Dzięki – mówi. – Może później.
Tak naprawdę nie ma ochoty pracować dla młodszego brata, nawet jeśli to bezpieczne. To by było jak na rodzinnej jałmużnie. Teraz, jak ma trochę forsy i może odetchnąć, rozejrzy się. Znajdzie coś uczciwego.
– Kiedy tylko zechcesz – mówi Con. – Potrzebny ci telefon albo coś? Naładowany. Starczy nawet na miesiąc, jak będziesz uważał.
Czemu nie mieć dwóch telefonów? Wtedy będą mogli z Charmaine do siebie dzwonić. Dopóki starczy doładowania.
– Skąd go masz?
– Nie martw się, wyczyszczony – mówi Con. – Nie do wyśledzenia.
Stan wsuwa aparat do kieszeni.
– Jak tam żona? – pyta Con. – Charmaine?
– W porządku – odpowiada Stan.
– Założę się, że jest w porządku – mówi Con. – Wierzę w twój gust. Ale co u niej?
– Wszystko dobrze – odpowiada Stan.
Zawsze go denerwowało, kiedy Con zaczynał się interesować którąś z jego dziewczyn. Con uważał, że Stan powinien się nimi dzielić, po dobroci albo nie. Kilka dziewczyn Stana było takiego samego zdania. To nadal bolało.
Chce poprosić Cona o jakąś broń, żeby odstraszać nocnych włóczęgów, ale jest na słabszej pozycji i już słyszy, jak Con mówi: „Nawet z wiatrówką sobie nie radziłeś. Nogę byś sobie odstrzelił”. Albo gorzej: „A co dasz mi w zamian? Chwilę w łóżku z żoneczką? Spodoba się jej. Hej! Żartowałem!”. Albo: „Jasne, jeśli zgodzisz się dla mnie pracować”. Więc nawet nie próbuje.
Dwaj ochroniarze odprowadzają Stana do samochodu. Zachowują się znacznie bardziej przyjaźnie, nawet wyciągają łapy na pożegnanie.
– Rikki.
– Jerold.
– Stan – mówi Stan.
Jakby nie wiedzieli.
Kiedy wsiada do wozu, inne auto wjeżdża na parking dla przyczep: dziwna hybryda, czarna, opływowa, z przyciemnionymi szybami. Wygląda na to, że Con ma wysoko postawionych kolegów.
– Przyjechały interesy – oznajmia Jerold.
Stan jest ciekaw, kto wysiądzie, ale nikt nie wysiada. Czekają, aż on odjedzie.
SIŁA PERSWAZJI
Charmaine lubi być zajęta, ale zdarzają się popołudnia, kiedy w Pyle nie bardzo jest się czym zająć. Już dwa razy przetarła kontuar przy barze, poprzestawiała kieliszki. Mogłaby pooglądać program na najbliższym płaskim ekranie, gdzie powtarzają mecz bejsbolowy, ale sport nie bardzo ją interesuje, nie rozumie, czemu zgraja facetów ganiających się po boisku, starających się trafić w piłkę, a potem padających sobie w objęcia i klepiących się po tyłkach i skaczących, i wrzeszczących, tak porywa ludzi.
Dźwięk jest prawie całkiem wyciszony, ale kiedy lecą reklamy, sam się pogłaśnia, a w dodatku na dole ekranu puszczają napisy, dla pewności, żeby wiadomość dotarła do widza. Reklamy w czasie transmisji sportowych przeważnie dotyczą samochodów i piwa, ale niespodziewanie pojawia się coś innego.
Mężczyzna w garniturze, widać tylko głowę i ramiona, patrzy jej prosto w oczy. Jest w nim coś przekonującego, jeszcze zanim się odezwie – jest taki skupiony, jakby to, co ma powiedzieć, było bardzo ważne. A kiedy zaczyna mówić, Charmaine może przysiąc, że on czyta w jej myślach.
„Jesteście zmęczeni mieszkaniem w samochodzie? – zwraca się do niej. Naprawdę, wprost do niej! Niemożliwe, skąd by w ogóle wiedział o jej istnieniu, ale ona ma takie wrażenie. On się uśmiecha, co za uśmiech pełen zrozumienia. – Oczywiście, że jesteście zmęczeni! Nie umawialiście się na to. Marzyliście o czymś innym. Zasługujecie na coś lepszego”. O tak, wzdycha Charmaine. Coś lepszego! Nie czuje nic więcej.
Następnie pokazują się drzwi w czymś, co wygląda jak połyskująca ściana z czarnego szkła, ludzie wchodzą do środka – młode pary, trzymają się za ręce, wszyscy są pełni energii, uśmiechnięci. Pastelowe ubrania, wiosennie. Potem dom, czysty, świeżo wymalowany dom, z żywopłotem i trawnikiem, na nim żadnych porzuconych gruchotów ani starych mebli, a kamera najeżdża na okno na pierwszym piętrze, zagląda za firanki – firanki! – i przesuwa się po pokoju. Przestronny! Śliczny! Słowa, których używają w ogłoszeniach o nieruchomościach na wsi i przy plażach, gdzieś daleko albo w innych krajach. Przez otwarte drzwi do łazienki widać cudowną głęboką wannę, obok której wiszą ogromne, puszyste białe ręczniki. Łóżko podwójne, ładna, czysta pościel w radosny kwiatowy wzór, błękitno-różowy, cztery poduszki. Każdy mięsień w ciele Charmaine pragnie tego łóżka, tych poduszek. Wyciągnąć się tam! Zapaść w kojący sen, w poczuciu bezpieczeństwa, ciepła, jak u babci Win.
Ciąg dalszy w wersji pełnej