- W empik go
Serce w prezencie - ebook
Serce w prezencie - ebook
Dla Jane McClarance Boże Narodzenie to najbardziej magiczny, a zarazem niezwykle pracowity czas w roku. Jako doradca zakupowy młoda kobieta ma ważną misję – pomaga klientom wybierać prezenty dla bliskich. W końcu nie ma nic ważniejszego niż serdeczność wobec ludzi i chęć niesienia im pomocy, a święta to idealny czas na dzielenie się radością i miłością.
Bez względu na to, co dzieje się wokół, Jane stara się iść naprzód z uśmiechem, wierząc w czekający na nią happy end. Jej niespotykany urok przykuwa uwagę pewnego prawnika z trzydziestego trzeciego piętra. Snobistyczny mecenas dobrze wie, że taka wrażliwa kobieta najprawdopodobniej nie zwróciłaby nie niego uwagi, jednak niespodziewane zdarzenie i rozlana kawa zupełnie zmieniają bieg wydarzeń.
Czy między tą dwójką jest szansą na miłość, czy może tylko zadziałała… magia świąt?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-174-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jane
Budzę się, bo czuję jakiś ciężar na klatce piersiowej. Niechętnie uchylam powieki i widzę zielone ślepia mojego kota.
– Miau!
– Nie, jeszcze trochę.
Ponownie zamykam oczy z zamiarem powrotu do snu, ale kot niestety jest nieokrzesanym współlokatorem. Zaczyna tak głośno miauczeć, jakby w tej chwili ktoś obdzierał go ze skóry. Dla bezpieczeństwa przykładam dłoń do twarzy, by zakryć nos, bo zdarzało już się w przeszłości, że mnie ugryzł.
Tak, takim potworem bywa.
– Miau!
Wbija pazury w moją klatkę piersiową, na co się krzywię.
– Jesteś okropny!
Próbuję go przytulić, by w ten sposób jakoś nakłonić do tego, żebyśmy razem poszli spać, ale nie udaje mi się to.
– Czemu taki jesteś? – pytam zrezygnowana.
– MIAU!
– Co się dzisiaj z tobą dzieje?
Przenoszę wzrok na budzik i zamieram. Siódma dziesięć.
– O cholera!
W sekundzie wstaję i biegnę do łazienki. W kilka minut biorę prysznic, z makijażu rezygnuję. Mogę się podmalować w biurze. Szybko wybieram sukienkę w szkocką kratę, czarne rajstopy i długi sweter. W biegu wrzucam rozładowany telefon do torebki, do tego klucze i portfel. Widzę, że kot obserwuje ten szaleńczy bieg, ale nie jestem w stanie spojrzeć mu w oczy. Mam wrażenie, że posyła mi litościwe spojrzenie, a takiego właśnie wzroku najbardziej nie lubię. W korytarzu wkładam buty i płaszcz, a potem biegnę na przystanek. Ludzie nieco dziwnie mi się przyglądają, ale nie mam czasu, aby się tym przejmować.
Udało się, zdążyłam.
Biorę głębszy oddech i przeglądam się w szybie jednego ze sklepów.
_Matko jedyna i Jezusie Nazareński razem wzięci!_
Moje włosy wyglądają jak ptasie gniazdo. Szybko je rozpuszczam i staram się jakoś wygładzić, jednak niewiele to daje. Loki może i są piękne, ale nie wtedy, gdy pójdzie się spać z mokrą głową. Zrezygnowana w końcu upinam je w kucyk, nie mogąc nad nimi zapanować.
Zerkam na zegarek i biorę głębszy oddech.
Do świąt zostały tylko cztery tygodnie! Cieszę się z tego niesamowicie, bo kocham Boże Narodzenie bardziej niż jakiekolwiek inne święto. Wewnątrz sklepu ekspedientka powoli szykuje się do otwarcia, a ja nie mogę się nadziwić, jak pięknie wszystko wygląda. Czasem zachowuję się niczym sroka. Od razu reaguję na błyskotki i oświetlenie, a muszę przyznać, że sklep jest naprawdę gustownie przystrojony świątecznymi ozdobami. Choć sama w tym czasie wyznaję zasadę, że im więcej tym lepiej. Święta przecież obchodzimy raz w roku i tak krótko możemy się nimi nacieszyć.
Zerkam na manekina przyodzianego w elegancki golf, spodnie zaprasowane do kantu i śliczny karmelowy płaszcz. Wygląda dostojnie, dlatego przez kilka chwil pozwalam sobie pomarzyć o idealnych wymiarach. Trochę zazdroszczę plastikowej lalce tego, że tak pięknie wygląda w spodniach, bo przy moim typie figury najlepiej sprawdzają się sukienki, gdyż nogi i tyłek nie współgrają z resztą ciała.
Myślę jednak o Lauren, która zabójczo by w tym stroju wyglądała. Do tego jakiś piękny szalik, w sam raz na nadchodzącą zimę.
Być może to idealny prezent dla mojej sąsiadki? Kto wie, może nie wpadnę na nic lepszego.
Kątem oka widzę, że ludzie wychodzą spod wiaty przystanku, więc prawdopodobnie jedzie mój autobus.
Poniedziałek.
Niezłe rozpoczęcie dnia. Mam już niemałą wprawę w takich porankach, dlatego nie pozwalam, by wpływały na mój nastrój. Jeszcze da się uratować nie tylko ten dzień, ale i resztę tygodnia. Z uśmiechem siadam na siedzeniu i wyjmuję kalendarz, aby zapisać w nim zakupy po wyjściu z pracy. Mój kot zasłużył na coś specjalnego.
Mieszkam stosunkowo niedaleko biura i właściwie chodzę do pracy pieszo – chyba że zdarzają się takie poranki jak dziś, wtedy moją ostatnią deską ratunku pozostaje autobus.
Zajmuję się urządzaniem powierzchni, a ściślej mówiąc jej organizacją. Lubię porządek, nawet jeśli to przeczy mojemu „ja”.
Tak, bywam nieco roztrzepana.
Moją firmę założył Bryan Leight, trzydziestokilkuletni architekt i finansista z wizją. Z początku było to biuro architektoniczne, prowadził je z młodszą siostrą. A w tej chwili już robiliśmy projekty, wprowadzaliśmy plany w życie, aranżowaliśmy wnętrza i rozmaite powierzchnie, a także prowadziliśmy doradztwo zakupowe. Nazwa przedsiębiorstwa jest prosta i zarazem sugestywna. „To, czego potrzebujesz”. Uważam to za geniusz marketingu. Mam świadomość, że niektórym ciężko jest się odnaleźć w świecie. Wiele osób wybiera Londyn jako tymczasowe miejsce zamieszkania i totalnie nie wie, jak zaaranżować swoją przestrzeń mieszkalną czy biurową, a jak wiadomo, każdy z nas chciałby się szybko zaadaptować.
W naszej firmie każdy ma swoje zadanie. Są architekci, osoby odpowiedzialne za remonty, projektantki i ja. Niewielkim kosztem potrafię odmienić dane pomieszczenie, jednocześnie nadając mu funkcjonalności czy przytulności. Nie, nie jestem żadną dekoratorką. Prawdę mówiąc, ukończyłam pedagogikę. Jednak kiedy zobaczyłam ogłoszenie o pracę, wiedziałam, że muszę się zgłosić. Moja kandydatura wyraźnie zaintrygowała właścicieli, ale koniec końców udzielił się im mój entuzjazm i pozwolili mi zostać.
W pierwszej kolejności szkoliła mnie Shila, siostra Bryana, ale potem odeszła z rodzinnego interesu, ponieważ została mamą i postawiła na rodzinę. Lubiłam ją. Byłyśmy w podobnym wieku, miałyśmy tożsamy zmysł smaku i gust, jeśli chodzi o aranżacje. Zawsze mówiła ze śmiechem: „Jane, tylko ty jesteś w stanie zobaczyć to samo, co widzę ja”.
Racja. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jednak było w tym coś więcej. Na jakimś etapie czułam z nią więź niczym z najlepszą przyjaciółką. W tej chwili rzadko się widywałyśmy, ale nigdy o mnie nie zapominała, gdy przychodziła odwiedzić brata albo gdy załatwiała coś w okolicy.
Zanim wysiadam z autobusu, zerkam na godzinę. Mam jeszcze chwilę, więc idę naprzeciwko biura po mrożoną kawę do Grega. Wiem, jest jesień i raczej powinnam wziąć popularną _pumpkin spice latte_, ale cały czas jestem wierna mojej kawie.
W koreańskich serialach pijają _ice americano_ i prawdę powiedziawszy, jest to mój ulubiony napój. Niestety w sezonie zimowym trudno go dostać w oryginalnej postaci. Na szczęście jednak znam właściciela knajpy. Zawsze więc mogę liczyć na to, że przyrządzi kawę zgodnie z moim życzeniem.
Bo w Londynie naprawdę zdarzają się mili ludzie.
– Dzień dobry. – Uśmiecham się do chłopaka, który stoi za ladą. Choć nigdy go nie widziałam, na mój widok też się szczerzy. – Poproszę mrożoną, bez bitej śmietany.
Od zawsze jestem na diecie. Znaczy prawie. Zawsze chcę być na diecie, jednak nigdy nie potrafię się opanować i na przykład zajadam lody albo popcorn podczas seansu filmowego. Ciastem mojego taty też nie pogardzę. No, ale kocham słodycze. W ciągu dnia robię mnóstwo kilometrów, dlatego kalorie są mi potrzebne.
– Się robi!
Mój uśmiech jeszcze bardziej się poszerza, gdy widzę kogoś z pozytywnym nastawianiem w poniedziałek. Wierzę w ludzi i w to, że potrafią wykrzesać z siebie znacznie więcej, niż przypuszczają. To lenistwo w przeważającej części wyrabia w nas złe nawyki. Dlatego za każdym razem, gdy ktoś robi coś miłego, moje samopoczucie od razu staje się lepsze.
Wszystko zaczyna się od nastawienia.
Płacę mu i przechodzę dalej.
– Znowu zamówiłaś bez bitej śmietany? – Greg patrzy na mnie surowo.
– Idzie zima, jak tak dalej pójdzie, będę musiała wymienić całą garderobę na święta.
– Lubisz, jak ci zimno? – pyta, na co kręcę głową ze zmarszczonymi brwiami. Nie przeszkadza mi chłód, ale szczerze nie znoszę, gdy tracę czucie w kończynach. – No widzisz, więc musisz jeść bitą śmietanę. Chudzi ludzie strasznie marzną.
Śmieję się i kiwam głową.
– Zgoda, niech dziś będzie z bitą śmietaną. Nowy chłopak robi dobre wrażenie. – Kiwam głową w stronę lady.
– Mam nadzieję, że wytrzyma dłużej niż jego poprzednik.
– Dobrze mu z oczu patrzy.
– Wygląda na to, że potrzebujesz dziś kalorii, chyba ciężki poranek, co? – Greg wskazuje na moją twarz bez makijażu.
Nie żebym na co dzień malowała się jakoś mocno. Jednak mam jasne włosy, więc brak tuszu na rzęsach od razu rzuca się w oczy.
– Zaspałam.
– W takim razie nie zatrzymuję. Przyjdź dziś na lunch, zrobię coś specjalnie dla ciebie.
– Dziękuję. – Uśmiecham się z wdzięcznością, a potem wychodzę z kawiarni.
Idąc, próbuję dobrze zamknąć wieczko kubka, ale coś nie pasuje. Wtedy ktoś mnie potrąca i wieczko wypada mi z rąk. Wiatr od razu je porywa, wywiewa na ruchliwą ulicę. Trochę kawy wylewa mi się na dłoń, więc od razu sięgam po chusteczkę.
– Świetnie – mruczę niezadowolona.
Upijam spory łyk kawy. Zimny napój sprawia, że moje zęby prawie zgrzytają. Zazwyczaj chwilę odczekuję, zanim zacznę ją pić. Teraz jednak wolę nie kusić losu. Dziwne wypadki z napojami na wynos to poniekąd moja specjalność. Lepiej nie podnosić poprzeczki na skali poziomu zażenowania. Jest on naprawdę wysoki i za nic w świecie nie chcę, by jeszcze poszybował w górę.
Wchodzę do potężnego budynku, witam się z recepcjonistką, a potem kieruję do wind.
Zajmujemy całe trzydzieste piąte piętro wieżowca w centrum Londynu. Nasza firma jest naprawdę spora. Prawdopodobnie w tym biurowcu pracuje więcej ludzi niż w moim rodzinnym miasteczku, ale już zdążyłam do tego przywyknąć. W stolicy znacznie łatwiej o anonimowość, a ja opanowałam do perfekcji sztukę nierzucania się w oczy.
Jestem zwyczajna. Niski wzrost, przeciętna uroda i stanowczo figura niemodelki. Akceptuję siebie – to nie tak, że czuję się źle we własnej skórze. Wiem, że nie każdy mnie toleruje, bo bywam specyficzna, zwłaszcza gdy coś mnie w danym momencie absorbuje. Nie lubię jednak narzekania, a niestety londyńczycy z tego słyną, poza tym też niekiedy strasznie zadzierają nosa.
Nie chcę się zmieniać dla kogoś albo na siłę dopasowywać. Dopóki nikt nie sprawi mi przykrości, nie muszę się przejmować opiniami innych i mogę wieść życie takie, jakie chcę. I prawdę powiedziawszy, jestem dość dumna z siebie, z tego, jak sobie radzę na co dzień.
Obok mnie staje Michael Bryce, prawnik z trzydziestego trzeciego. Znam go jedynie z widzenia. Onieśmiela mnie, dlatego unikam jego wzroku. Nie należy do komunikatywnych ludzi, jak Greg z kawiarni. Właściwie wygląda na gbura, gdy tak marszczy brwi. Bardzo przystojnego gbura, co prawda, ale nadal pozostaje niedostępny.
Gestem ręki wskazuje, abym pierwsza wsiadła, co wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Może i niekiedy zachowuje się jak mruk, ale nadal jest dżentelmenem. Cóż, przynajmniej dziś, bo nadal pamiętam o tym, że nie przytrzymał mi drzwi windy, ale wolałam jednak skupiać się na pozytywnych emocjach, niż bezsensownie chować urazę.
Prawnik chyba jednak nie podziela mojej radości, bo jeszcze bardziej się nachmurza. Mimo to kiwam mu głową w geście podziękowania. W tym samym czasie przypadkowo nasze dłonie się stykają, gdy sięgamy do panelu, aby wcisnąć numery piętra. Tym razem posyłam mu przepraszający uśmiech, ale nie reaguje, tylko staje obok mnie.
Wzruszam ramionami i upijam spory łyk kawy. Bez wieczka niebezpiecznie chlupocze, dlatego wolę nie kusić losu. Koordynacja ruchowa nie jest moją mocną stroną.
Natychmiast przypomina mi się ostatnia sytuacja, gdy wylałam ciepłą (niegorącą, jak mnie potem oskarżał) herbatę na płaszcz nieznajomego. Wrzeszczał jak mała dziewczynka. Niczym Kevin Hart podczas swoich występów. A Kevin jest świetny w stand-upie! Po prostu uwielbiam go oglądać.
Śmieję się do siebie delikatnie i nagle zdaję sobie sprawę, że mój towarzysz mi się przygląda. Ukrywam twarz głęboko w szaliku, bo jestem pewna, że robię się czerwona.
Nagle winda się zatrzymuje. Czekam, aż otworzą się drzwi i ktoś do nas dołączy, ale nic takiego nie następuje. Ze zmarszczonymi brwiami zerkam na numer piętra. Dwudzieste drugie. Znaczy prawie. Coś między dwudziestym pierwszym a dwudziestym drugim.
Mężczyzna obok mnie zaczyna wciskać guziki z wyraźnym niezadowoleniem.
– Chyba nie działa – mówię, na co gromi mnie wzrokiem.
Jeszcze głębiej wsuwam twarz w szalik, a moje ramiona jakby się kurczą. Facet jest trochę przerażający.
No dobra, bardzo przerażający.
– Powinniśmy zadzwonić po pomoc – mamroczę. – Może się tylko zawiesiła. – Nagle dociera do mnie, że znajdujemy się na wysokości dwudziestego drugiego piętra. No prawie. – Chyba nie spadniemy, co? Nie chciałabym umrzeć w tak beznadziejny sposób.
– Zaraz zadzwonię, tylko niech pani nie panikuje.
– Nie panikuję, tylko wie pan… – Mimowolnie się krzywię. – Niby mam dobre życie, ale mało go użyłam. Trochę zawaliłam sprawę. Nawet bardzo, prawdę powiedziawszy. Nigdy nikomu nie wyznałam miłości. Nie jeździłam na łyżwach ani nie obejrzałam wszystkich części _Bridget Jones_. I chyba nigdy nie miałam orgazmu. – Jego brwi podjeżdżają do góry, a ja jeszcze bardziej się pogrążam. – Znaczy z mężczyzną.
Urywam i patrzę na niego przestraszona.
Gdybym mogła, umarłabym z zażenowania.
Nagle winda rusza. Kompletnie się tego nie spodziewałam, więc szarpnięcie skutkuje wylaniem resztki kawy. Na mojego towarzysza.
Może samo w sobie nie byłoby to takie straszne, ale w kubku znajduje się również bita śmietana.
Cholera, Greg, czemu akurat dzisiaj posłuchałam twojej rady!
Bryce klnie siarczyście, a mnie serce podchodzi do gardła.
_Jinjja_? _Wae_? Czemu wszechświat znowu sprzysiągł się przeciwko mnie?!
– O mój Boże! – wołam. – Dlaczego to zawsze mnie spotyka? Cholera, cholera!
_Aigoo!_
Ściągam szalik i zaczynam wycierać nim plamę na garniturze mężczyzny.
– Proszę się odsunąć – mówi rozdrażniony.
Rzucam swoją torbę na podłogę i klękam przed nim.
– Z czego są te spodnie? Poliester? Cholera, bawełna? Mam nadzieję, to jeszcze da się je uratować.
– Niech pani wstanie.
– Ja bardzo pana przepraszam! Nie chciałam. Mam dziś taki okropny poranek. Całe szczęście, że kot mnie obudził, więc nie zaspałam w znacznym stopniu. Znaczy zaspałam, ale zdążyłam na autobus, więc się nie spóźniłam.
– Proszę się podnieść. – Zabiera szalik z moich rąk i unosi moją twarz, patrząc mi przy tym w oczy.
A wtedy drzwi windy się otwierają.
Co widzą ludzie stojący na zewnątrz? Mężczyznę ubranego w garnitur, a na podłodze roztrzepaną dziewczynę, która klęczy przed nim i pociera jego krocze!
Szok nie schodzi z mojej twarzy, ale na szczęście mój towarzysz szybciej odzyskuje panowanie nad sobą. Pomaga mi się podnieść, a po chwili winda ponownie się zamyka.
– Strasznie pana przepraszam… – jęczę.
– Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze.
Stoję bez ruchu, a mężczyzna z westchnieniem zbiera moje rzeczy i wręcza mi torbę.
– Chyba jest pani w szoku.
Drzwi ponownie się otwierają i rozpoznaję naszą niebieską wykładzinę. Moje piętro. Podnoszę wzrok i dostrzegam Bryana – mojego szefa, Bena – naszego projektanta, a także Ashley, dekoratorkę.
Bez słowa robię krok do przodu, chcę wysiąść. Muszę stąd uciec. Szybko!
– Jane?
Odwracam się z przerażoną miną.
Zna moje imię?
– Zapomniałaś szalika. – Uśmiecha się do mnie i zawiesza go na mojej szyi. – Całe szczęście, że kawa była zimna – szepcze mi do ucha, a ja momentalnie się czerwienię.
– Dziękuję! – odpowiadam zdławionym tonem i zwiewam do swojego pokoju. Dosłownie pędzę. Nie radzę sobie w takich sytuacjach. Szybko panikuję i uciekam, gdzie pieprz rośnie. Dlatego jestem sama. Znaczy mam kota, ale w sumie to marne pocieszenie, a nawet… dość żałosne.
W gabinecie szczelnie zamykam za sobą drzwi. Dopiero wtedy wypuszczam z ulgą powietrze i przymykam oczy. Muszę się uspokoić. Boże, co za upokorzenie! Pewnie teraz wszyscy wezmą mnie na języki. A dopiero co przestali gadać o ostatnim incydencie. Nie żeby było się czym chwalić. Miałem klienta, który chciał zasięgnąć opinii w sprawie zabawek erotycznych. Nie znałam tematu, więc uznałam, że muszę się podszkolić. Jakie było moje upokorzenie, gdy Bryan otworzył paczkę z sex shopu na naszym zebraniu.
Otwieram okno i zaczynam głęboko oddychać.
Właśnie osiągnęłam nowy poziom zażenowania, a poprzedni naprawdę był bardzo wysoki.
_Dasz sobie radę, Jane! Nie z takich sytuacji przecież wychodziłaś!_
Kawa espresso z dodatkiem dyni i przypraw korzennych oraz dużej ilości mleka.
_Jinjja_? (ko) – naprawdę?
_Wae_? (ko) – czemu?
_Aigoo_! (ko) – o mój Boże!3. PODŁOŚĆ LUDZKA NIE ZNA GRANIC!
Jane
Mój oddech w końcu się wyrównał, więc teraz przygotowuję się do pracy. Podłączam telefon do ładowarki, dzięki czemu ożywa, i zaczynam przeglądać zlecenia. Muszę zająć czymś myśli. Wolę na razie nie wychodzić ze swojego pokoju, aby nie natrafić na kogoś znajomego. W tym biurowcu i tak plotki rozprzestrzeniają się lotem błyskawicy. Jestem pewna, że zaraz przypną mi łatkę jakiejś nierządnicy babilońskiej. Albo Jezabel.
Uch, czasem po prostu nie lubię ludzi.
Powoli zaczynam odpisywać na maile i w końcu moje ciało się uspokaja. Zamawiam organizery dla żony pana Brooke’a, a także przygotowuję wizualizację jej sypialni. Pani Brook chce, aby jej garderoba była bardziej funkcjonalna, ale przy tym zyskała lepszy przepływ energii. Mogę to zrobić. Na tym się znam.
Godzinę później zaczynam się szykować na spotkanie z klientem.
– Mogę na chwilę? – Głowa Ashley pojawia się w moim pokoju.
– To nie jest dobry moment, Ash. Lecę na spotkanie.
– Znasz Michaela Bryce’a? – pyta, przygryzając wargę zaciekawiona.
– Każdy go zna, w końcu pracuje dwa piętra niżej. – Przewracam oczami.
– Wiesz, że nie o to pytam.
– Ash, popatrz na mnie i odpowiedz sobie na pytanie, czy wzięty prawnik umówiłby się z tak roztrzepaną dziewczyną jak ja?
– Nie masz dziś nawet makijażu – zauważa, a wtedy znów mam ochotę wywrócić oczami.
– Nie miałam czasu go zrobić. Wrócę w porze lunchu! – Macham jej na pożegnanie i wychodzę z biura.
Staram się ignorować ciekawskie spojrzenia, dlatego zakładam płaszcz i szalik. Kryję w nim twarz. Teraz czuję się bezpieczna.
Na szczęście w windzie nikogo nie spotykam, więc mogę odetchnąć. Ruszam w stronę metra, by jak najszybciej dotrzeć do biurowca, w którym mieści się siedziba firmy pana Moore’a. Był jednym z moich pierwszych klientów i do tej pory bardzo dobrze nam się współpracuje.
Zajmowałam się urządzaniem mieszkania jego oraz jego żony, a także mieszkań ich dzieci. Jednak prawdziwą frajdę sprawiały mi zakupy z nimi. Cała rodzina korzystała z moich usług jako doradcy zakupowego. Nie było to do końca coś w stylu _personal shopper_, bo nie znałam się za bardzo na modzie. Jednak uwielbiałam kupować prezenty i naprawdę dawałam z siebie wszystko, by zadowolić moich klientów. Czasami naprawdę czułam się tak, jakbym była częścią tej rodziny, ponieważ Moorowie często zapraszali mnie do siebie i opowiadali przeróżne historie ze swojego życia. Kiedy nadchodził czas świąt albo nadarzały się okazje do wymieniania się podarkami, lubiłam myśleć, że jestem ich wróżką chrzestną. Byli naprawdę dobrymi ludźmi, a poza tym podziwiałam ich działalność.
Pan Moore ma firmę, która zajmuje się programowaniem, zaś jego żona i dzieci prowadzą fundację na rzecz kobiet w potrzebie, czyli takich, które poszukują schronienia, porady prawnej albo zwyczajnej rozmowy. Fundacja działa bardzo prężnie i co roku organizowała wielkie zbiórki, o których słyszał chyba każdy w Londynie.
I bardzo dobrze, bo dobrem trzeba się dzielić!
– Dzień dobry, Jane! – woła mój klient, gdy tylko przekraczam próg firmy.
– Dzień dobry, panie Moore! – Uśmiecham się szeroko. – Właśnie do pana idę.
– Zapraszam do siebie.
Takich klientów najbardziej lubię. Zdecydowanych, uśmiechniętych i chętnych do zmian. Przez następne trzy kwadranse ustalamy szczegóły jego nowego biura. Firma jest w trakcie zmiany lokalizacji, dlatego nastąpi spora reorganizacja przestrzeni. Po dwóch godzinach mam już całość. Wypiłam też świetną kawę i zjadłam drożdżówkę.
Pan Moore wie, jak bardzo uwielbiam słodkie śniadania i zawsze gdy spotykamy się w godzinach porannych, jego sekretarka coś dla mnie kupuje. Koniec końców, obiecuję wszystko zamówić zgodnie z życzeniami i umawiamy się na ustawianie nowych nabytków za tydzień.
– Zapraszam do nas na kolację. Rachel z chęcią podyskutuje z tobą na temat garderoby, choć jestem pewien, że na tym się nie skończy.
– Cały czas jestem z nią w kontakcie. Już mam nawet większość planów.
– Mam nadzieję, że znajdziesz dla mnie czas również na zakupy świąteczne?
Śmieję się.
– Jestem do dyspozycji, choć proszę się spieszyć, bo czas ucieka, a w moim kalendarzu robi się naprawdę ciasno.
– W takim razie widzimy się w piątek i wtedy również ustalimy termin naszych wspólnych zakupów.
– Oczywiście, do zobaczenia! Już nie mogę się doczekać!
Na odchodne macham mężczyźnie i ruszam w kierunku drzwi wyjściowych.
Dodaję do mojego notesu kolejne spotkanie oraz przypomnienie, by kupić dla państwa Moore alkohol do kolacji.
W metrze panuje względny luz, więc bez problemów zaczynam aktualizować swój kalendarz. Klientów wciąż przybywa, ale jeszcze panuję nad grafikiem. W tym całym świątecznym rozgardiaszu najgorsze są początki. Potem ma się lepsze rozeznanie i znacznie szybciej można wybrać prezent, którego pragnie klient.
Wysiadam niedaleko firmy i żwawym krokiem ruszam przed siebie. Jest potwornie zimno, a nawet jeszcze nie ma zimy! Żałuję, że nie włożyłam czegoś znacznie cieplejszego. Nie mogę chorować w tak ważnym dla mnie momencie. Zarówno Bryan, jak i moi klienci bardzo na mnie liczą w okresie przedświątecznym. Już od kilku tygodni robię rozeznanie w sieci, sprawdzam potencjalne prezenty i śledzę wszelkie trendy dotyczące restauracji czy hoteli. Wolę być w pełni przygotowana, gdy mój kalendarz wypełni się po brzegi.
Zanim wchodzę do biura, dzwonię jeszcze do mojej sąsiadki, aby sprawdzić, co u niej słychać. Jest zajęta, więc zamieniamy jedynie kilka zdań. Niestety Lauren ma radę pedagogiczną, której absolutnie nie znosi. Kocha dzieci i świetnie sobie z nimi radzi, ale szczerze gardzi rodzicami, zwłaszcza tymi z przerostem formy nad treścią. Z jej opowieści wynika, że dzisiejsza młodzież wcale nie ma najlepiej – właśnie z racji wygórowanych oczekiwań i ambicji opiekunów, co w sumie uznaję za przygnębiające.
W końcu dorosłość bywa do chrzanu, więc chociaż dorastanie powinno być znośne, prawda?
– Jane, paczka do ciebie! – woła recepcjonistka.
– Co to takiego? – zaciekawiam się. Zerkam na etykietę i uśmiecham się szeroko. Pierwsze świąteczne ozdoby. – Moje dziecko, już się nie mogę doczekać, aż cię rozpakuję – mruczę.
– Może zawołaj kogoś, aby pomógł ci to wnieść – proponuje.
– Zaraz wracam.
Na moim piętrze nikogo nie widzę.
Czyżby wszyscy wyszli na lunch?
Idę do biura szefa, ale nie ma ani jego, ani jego sekretarki. Wtedy słyszę śmiechy. Dobiegają z socjalnego.
– Nasza mała Jane to cicha woda! Nie spodziewałem się, że byłaby w stanie zrobić komuś laskę w windzie.
– Może ją to kręci. Pamiętacie jej paczkę z zabawkami?
– Swoją drogą ciekawe, skąd się z Michaelem Brycem znają?
– Pytałam ją, ale nie chciała się pochwalić.
– Może to był tylko szybki numerek.
– Widzieliście jej zażenowanie? Boże, współczuję facetowi.
– Obiektywnie patrząc, Jane wcale nie jest pięknością.
– Może komuś się podoba, nie ma przecież garba czy krzywych zębów.
– Ale piękna też nie jest. W dodatku czasem jest strasznie wkurzająca z tą swoją radością i wiecznymi świętami Bożego Narodzenia!
Czuję, że łzy napływają mi do oczu. Nie chcę już więcej tego słuchać. Zaczynam się wycofywać, ale nogą uderzam w donicę z kwiatkiem. Na szczęście jest sztuczny i się nie wywrócił, choć mało brakowało.
– Jane? – Słyszę głos Bryana, mojego szefa.
– O cześć! Właśnie wróciłam od pana Moore’a. Na razie jest zachwycony moimi pomysłami. W piątek wieczorem mam się spotkać z jego żoną. To taka sympatyczna kobieta.
– Okej.
– Idę na lunch. Do zobaczenia później. – Chrząkam, bo głos mi się łamie.
– Jane, posłuchaj…
– Nie, nie chcę.
Dopiero kiedy wchodzę do windy, wypuszczam powietrze z ust.
Znam Bryana tyle lat! Zawsze mogę na niego liczyć, nie tylko jeśli chodzi o pracę. Między innymi to dzięki niemu tak wiele osiągnęłam w Londynie. Kiedyś nawet jakiś czas się w nim durzyłam. Później jednak dotarło do mnie, że nic by z tego nie wyszło. W jego typie są modelki, które mają przeszło sto siedemdziesiąt centymetrów. Ja w naprawdę wysokich szpilkach osiągam zaledwie nieco ponad metr sześćdziesiąt. W dodatku mam fałdki tu i ówdzie. Właściwie nie rozpaczam z tego powodu, bo tak naprawdę nigdy nie byłam na prawdziwej diecie, ani też nigdy nie zmusiłam się, by ćwiczyć dłużej niż kilka dni.
Mimo to naprawdę miałam nadzieję, że Bryan mnie lubi. Nie swojego pracownika – Jane McClarance – który wykonuje wszystkie obowiązki bez grymaszenia. Tylko po prostu Jane – mnie – jako człowieka. Zawsze był zadowolony z moich postępów oraz z tego, jak wygląda mój kontakt z klientami.
Naprawdę cenię sobie relacje biznesowe, choć przestrzeganie etykiety sprawia mi ogromną trudność. Często podczas pracowniczych imprez gawędziliśmy z Bryanem, chodziliśmy też razem na lunch i nigdy nie pojawiła się między nami bariera komunikacyjna.
A teraz się okazało, że uważa mnie za idiotkę.
Tymczasem drzwi się otwierają i staje w nich on.
Michael Bryce.
_Aigoo, co jest nie tak z tą windą, że drugi raz na niego wpadam w ciągu dnia?_
Z Michaelem pracujemy w jednym budynku prawie trzy lata i takie okazje dotąd wcale nie zdarzały się za często. Po pierwsze przez inny wymiar czasu pracy, a po drugie dlatego, że głównie przebywam poza biurem. Jakoś nie bardzo lubię działać w swoim gabinecie.
– O nie, znowu pani – mamrocze ponuro. – Mam nadzieję, że nie ma pani przy sobie nic, co mogłoby się znaleźć na moich ubraniach.
Wszechświat chyba dziś się na mnie uwziął. Powrót myślami do porannej żenującej sytuacji sprawia, że łzy z siłą wodospadu zaczynają spływać po mojej twarzy. Odwracam się od mężczyzny i staram się jakoś opanować.
– Płacze pani? – pyta ostrożnie.
Kręcę głową.
– Coś się stało?
Ponownie kręcę głową.
– Ktoś sprawił pani przykrość?
Wzruszam ramionami.
– Ja? Przeze mnie pani płacze?
I znów potrząsam głową.
– Nie chce pani nic powiedzieć, bo wtedy naprawdę się rozpłacze?
Przytakuję.
– Ktoś z biura powiedział coś niemiłego?
Odwracam się do Michaela, a moją twarz wykrzywia grymas. Jeszcze pyta? Po tym, co zdarzyło się rano?
– Nie może pani wziąć sobie już dzisiaj wolnego?
Zaprzeczam ruchem dłoni i wysiadam. Nie mogę nic poradzić na to, że z mojego gardła wydobywa się szloch. Recepcjonistka posyła mi zaniepokojone spojrzenie, ale dla niepoznaki opatulam się szalikiem.
– Później zajmę się tą paczką. Muszę coś załatwić na mieście – mówię, mijając ją.
– Pewnie, kotuś – rzuca kobieta.
– Jane!
_O nie, szef._
Nie chcę z nim rozmawiać.
– Jane, poczekaj!
Otwieram drzwi mocniej, niż to konieczne, i wychodzę. Nie chcę słuchać żadnych żałosnych przeprosin. Żwawym krokiem ruszam do kawiarni Grega. Pociągam nosem i chowam dłonie do kieszeni płaszcza. Dziś jest cholernie zimno, a z powodu mokrych policzków teraz mam wrażenie, jakby ktoś dźgał moją twarz malutkimi igłami.
Nagle ktoś szarpie mnie za ramię.
Już mam na końcu języka, aby się ode mnie odwalił, ale widzę, że to nie Bryan, tylko Michael Bryce.
– Czy to pani szef sprawił pani przykrość? – pyta, a w jego głosie wyczuwam poirytowanie, a może nawet zmartwienie.
– Nie tylko. Wszyscy się ze mnie naśmiewali w tym cholernym biurze! Jakbym była znowu w liceum. Myślałam, że z takiego zachowania się wyrasta, ale najwyraźniej się pomyliłam.
– Niech pani nie bierze wszystkiego do siebie.
– Dziękuję za takie rady! Nie zna mnie pan, więc proszę je sobie darować.
– Chciałem jedynie być miły. Nie wygląda pani najlepiej – mówi łagodniejszym tonem, ale i tak nie mogę pohamować rozgoryczenia.
– Piękne dzięki! Każda kobieta marzy, by coś takiego usłyszeć. Wiem, jak wyglądam. Wiem, że nie mam dziś makijażu, a moje włosy przypominają ptasie gniazdo. A teraz pewnie jeszcze twarz spuchła jak u chomika. Wiem również, że mam za krótkie nogi i nawet nie potrafię flirtować.
– Jane… – wzdycha.
– Nie zdołam wyrazić tego, jak głupio się czuję w pana towarzystwie. Jednak proszę się nie obawiać, mogę wziąć całą winę na siebie. Nie musi się pan czuć zakłopotany z powodu sytuacji, która zdarzyła się rano. Wszyscy i tak się ze mnie śmieją, więc nie zrobi mi różnicy, jeśli winą obarczy pan mnie.
– Jane…
– Postaram się pana unikać, jak tylko będę mogła. I naprawdę doceniam to, że wtedy w windzie się pan nie wściekł i nie upokorzył mnie przed wszystkimi. – Z oczu ponownie płyną mi łzy, które od razu wycieram. – Przyrzekam, że jakoś to panu wynagrodzę i jak ognia będę unikała nawet kontaktu wzrokowego, aby nikt nie pomyślał, że dzisiaj cokolwiek wydarzyło się z pana winy.
– Och na litość boską! – wyrzuca z siebie i nagle mnie przytula.
Nie mogę nic poradzić na to, że rozpłakałam się na dobre. Tama puszcza. Czuję, jak jego ramiona mnie obejmują. Jest to niezwykle kojące.
Jestem zła o tyle rzeczy. O to, że nie potrafię postawić na swoim. O to, że ludzie z biura zachowują się sympatycznie, jeśli tylko coś ode mnie chcą, a za moimi plecami obgadują mnie w tak obrzydliwy sposób. Jestem zwyczajną dziewczyną i naprawdę dotykają mnie takie słowa. Nie wymagam, aby współpracownicy byli dla mnie jakoś przesadnie mili, ale chcę, by szanowali mnie i moją pracę. A cóż… z tym niekiedy różnie bywa.
W tym momencie jestem też wściekła o to, że mama zachowuje się, jakby miała tylko jedną córkę, a moja starsza siostra niekiedy traktuje mnie jak kogoś obcego. W tej chwili mieszkamy daleko od siebie, a ja tęsknię za domem i tym, co kiedyś nas łączyło. Nie odwiedzałam ojca już prawie rok i naprawdę czekam, aż wreszcie będę mogła się spakować i choć na chwilę wyrwać z Londynu. Jednak przecież nieustannie jestem tą radosną Jane… Wszystko zawsze przyjmuję z uśmiechem, nawet jeśli coś mnie głęboko uraziło…
Dlatego w tej chwili nie czuję nawet wstydu, tylko cieszę się z bliskości kogoś życzliwego.
Prawnik w ciszy poklepuje mnie po plecach, a szloch w końcu ustaje. Jestem mu wdzięczna za taki ludzki gest, bo cholernie tego potrzebowałam. W gruncie rzeczy na co dzień ludzie przecież nie reagują w taki sposób.
– Nie jest pan taki straszny, jak myślałam… że jest – mamroczę w jego płaszcz, który jest zadziwiająco miły w dotyku.
Z piersi mężczyzny wydobywa się cichy śmiech.
– Jesteś jedyna w swoim rodzaju, Jane McClarance. – Ociera moje policzki i spogląda mi prosto w oczy. Ma piwne tęczówki, w których gdzieś tam czai się rozbawienie, dzięki czemu i mnie robi się trochę lżej na sercu.
– Dziękuję i przepraszam, że tak się rozsypałam – mówię z lekkim grymasem.
Jednak jest nadzieja dla ludzkości. Obcy człowiek wyciągnął pomocną dłoń do dziewczyny w totalnej rozsypce. Michael Bryce chyba wcale nie jest aż tak snobistycznym prawnikiem, za jakiego go miałam. Kiedy teraz na niego patrzę, nie potrafię odepchnąć od siebie tego ciepłego uczucia, które nagle zagościło w mojej piersi.
– Możemy jeszcze chwilę tak postać, jeśli ci to poprawi humor – proponuje, ale nie chcę dłużej nadużywać jego dobroci.
– Chyba już wystarczająco dużo głupot dzisiaj narobiłam, a minęło dopiero południe.
Odsuwam się i posyłam mu pełen wdzięczności uśmiech, który o dziwo odwzajemnia.
– Idę na lunch. Jesteś głodna?
Symbol nienawiści, grzechu, seksualnego rozpasania.