- promocja
Serce Wojownika Słońca. Niebiańskie królestwo. Tom 2 - ebook
Serce Wojownika Słońca. Niebiańskie królestwo. Tom 2 - ebook
Drugi tom "Córki Bogini Księżyca" - wciągającego romantasy inspirowanego chińską legendą o Chang'e!
Misja Xingyin się zakończyła i dziewczyna wraca do domu. Jednak jej spokój zostaje zagrożony przez odkrycie dziwnej magii na księżycu i niepokojące zmiany w Niebiańskim Królestwie, gdy cesarz zacieśnia swoją kontrolę nad władzą.
Zmuszona do ponownej ucieczki z domu, Xingyin i jej towarzysze wyruszają na nieodkryte ziemie Nieśmiertelnego Królestwa, napotykając na swojej drodze legendarne stworzenia i wiele niebezpieczeństw.
Gdy niewypowiedziany terror ogarnia królestwo, dziewczyna musi odkryć prawdę o swoim sercu i zawalczyć kolejny raz. A cena jest wysoka.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-465-8 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc spowiła niebo całunem mroku, pogrążając Ziemię w głębokich cieniach. I podczas gdy dla większości śmiertelników była to pora odpoczynku – dla nas, na Księżycu, dopiero zaczynał się nocny znój. Z drewnianej drzazgi w mojej dłoni strzelały śnieżnobiałe płomienie. Przykucnąwszy przy latarni z przejrzystego kamienia i poskręcanych nitek srebra, strzepnęłam z niej zbłąkany listek. Przytknęłam drzazgę do knota, który z sykiem zajął się ogniem, a potem wstałam, strzepując z szaty grudki ziemi. Przede mną jak okiem sięgnąć ciągnęły się liczne rzędy niezapalonych sfer, równie bladych co kwitnące wyżej osmantusy – tysiąc księżycowych latarń oświetlających swym blaskiem krainę w dole. Ich światła nie mógł zdusić wiatr ani deszcz – będą lśniły, dopóki nie zgasi ich pierwsze tchnienie brzasku.
Za każdym razem gdy je zapalałam, moja matka napominała mnie, abym uważała, bez reszty skupiała się na powierzonym mi zadaniu i wykonywała je ręcznie, krok po kroku. Mnie jednak brakowało jej cierpliwości. Nie przywykłam do takiej cichej, spokojnej pracy. Sięgnąwszy do wewnątrz, wezwałam swoją energię, pulsującą magiczną moc płynącą z mojej siły życiowej. Z dłoni wystrzeliły mi płomienie i sunęły wzdłuż szpaleru latarni, zapalając po drodze połowę z nich. Moim talentem było powietrze, lecz ogień również bywał przydatny – na przykład w chwilach takich jak ta. Ziemia lśniła teraz niczym gwiezdny pył, a ja wiedziałam, że śmiertelnicy na świecie w dole unoszą właśnie twarze ku niebu, wpatrując się w jasną połowę kuli rozświetlającą niebo – częściowo skryte dzisiejszej nocy pyzate oblicze księżyca.
Niewielu pisało poematy o półksiężycu czy uwieczniało go na swoich obrazach, pozbawiony wdzięcznej krzywizny sierpa tuż po nowiu lub przed nim albo idealnej krągłości pełni. Półksiężyc trwający na granicy światła i mroku, w równej mierze przynależny każdemu z tych stanów. Do mnie jednak bardzo on w tej formie przemawiał jako do dziedziczki spuścizny śmiertelnej, ale i nieśmiertelnej, dziedziczki będącej wiecznie w cieniu swoich świetlistych rodziców.
Czasami łapałam się na tym, że bez reszty daję się pochłonąć podszytym srebrną nicią żalu wspomnieniom, zastanawiając się, co by było, gdybym pozostała w Niebiańskim Królestwie i dokonała na przestrzeni lat kolejnych chwalebnych czynów, gromadziła je na swoim koncie, dopóki moje imię nie zalśniłoby od ich blasku: sznura świetlistych pereł. Gdybym również stała się legendą, darzona szacunkiem jak bohaterowie pokroju mojego ojca, Houyiego, lub uwielbiana i czczona niczym moja matka, Bogini Księżyca.
Śmiertelnicy oddawali jej rokrocznie hołd podczas Święta Środka Jesieni, celebrując pojednanie, choć w istocie był to dzień, w którym moja matka wstąpiła na niebiosa. Niektórzy modlili się do niej o szczęście, inni o miłość. Mało kto wiedział, że jej moc jest ograniczona – być może z powodu braku przeszkolenia albo tych resztek człowieczeństwa, które w niej pozostały – porzuconego, kiedy wypiła eliksir nieśmiertelności, podarowany mojemu ojcu w nagrodę za zabicie słonecznych ptaków. Gdy wstąpiła na nieboskłon, moi rodzice zostali rozdzieleni tak nieodwracalnie, jakby łączącą ich więź przecięło ostrze – i w pewnym sensie tak właśnie było, bo mój ojciec spoczywał teraz w grobie. Na myśl o tym pierś przeszyła mi błyskawica bólu. Nigdy nie znałam ojca; nieustannie hołubiłam w sercu jego wyimaginowany obraz, podczas gdy matka opłakiwała go każdego dnia swojej nieśmiertelnej egzystencji. Być może to właśnie dlatego nie nudziła się powierzonym jej monotonnym zadaniem, które było odskocznią dla jej udręczonego żalem umysłu, ulgą dla serca ściśniętego z rozpaczy.
Nie – zadecydowałam. Nie potrzebowałam uznania ani szacunku, podobnie jak nie prosili się o nie moi rodzice. Sławie często towarzyszyło cierpienie; euforia spowodowana triumfem bywała zabarwiona strachem, a krwi nie dawało się tak łatwo zmyć ze splamionego nią sumienia. Dołączyłam do niebiańskiej armii, napędzana chęcią ścigania snów – równie ulotnych co olśniewający blask fajerwerków na niebie, po którym mrok wydaje się dwa razy ciemniejszy. Zamierzałam stłumić ów niepozwalający mi spocząć niepokój, wyplątać się z owych pragnień. Cieszyć się ponownie towarzystwem mojej matki i Ping’er, pozwolić, by w moim życiu zagościła miłość – oto, co dawało mi spełnienie. To było właśnie to, o czym od tak dawna marzyłam. O co walczyłam. Na co uczciwie zapracowałam.
Wielu uznałoby to miejsce za niezwykle skromne czy nawet nędzne w porównaniu z przepychem Jadeitowego Pałacu, dla mnie jednak nie istniało cudowniejsze: ziemia lśniąca niczym oświetlone blaskiem gwiazd fale, kwiecie osmantusa, od którego gałęzie drzew uginają się niczym pod ciężarem śniegu. Czasem budziłam się w moim łóżku z drewna cynamonowca, cała spięta od lęku, że to wszystko tylko mi się śni. Wówczas jednak moje nozdrza wypełniały się przesycającą powietrze słodyczą, a łagodne światło latarń utwierdzało mnie w niepodważalnym przekonaniu, że rzeczywiście jestem tutaj, w moim domu, i nikt mi go nie odbierze.
Gdy powietrze zmąciła lekka bryza, znad mojej głowy dobiegło ciche dzwonienie. Wydawało je drzewo laurowe, którego nasiona srebrzyły się niczym lód. W dzieciństwie bardzo chciałam zerwać je i nanizać na nitkę, aby zrobić z nich bransoletkę dla mojej matki, nigdy jednak nie udało mi się ich strącić z gałęzi. Odruchowo sięgnęłam do nich teraz i wyczułam pod palcami ich przejrzystą, chłodną powierzchnię. Szarpnęłam mocno, ale chociaż gałązka się ugięła, a liście zaszeleściły, szypułka nie ustąpiła jak zawsze.
Nagle powietrze zawibrowało od obecności innej nieśmiertelnej istoty, mimo iż osłony pozostały nienaruszone. Moja dłoń powędrowała do łuku, który nosiłam przewieszony przez plecy. Po całym spokojnym roku spędzonym w domu moja siła życiowa zregenerowała się znacznie szybciej, niż się spodziewałam. Używanie Jadeitowego Smoczego Łuku nie sprawiało mi już problemu i nie obawiałam się wtargnięcia intruzów. Ale tym razem niemal natychmiast opuściłam broń. Aurę, którą wyczuwałam, znałam prawie równie dobrze co własną – lśniącą silnym blaskiem niczym światło słońca.
– Co za życzliwe powitanie, Xingyin! – rzucił ze śmiechem Liwei. – A może masz po prostu ochotę na kolejne wyzwanie z łukiem?
Gdy się odwróciłam, ujrzałam go z rękami skrzyżowanymi na piersi, wspartego o drzewo. Mój puls natychmiast przyśpieszył, ale gdy się odezwałam, spróbowałam nie dać tego po sobie poznać.
– Jak zapewne doskonale pamiętasz, w naszym ostatnim starciu to ja zwyciężyłam. Od tamtej pory miałam zresztą okazję ćwiczyć znacznie częściej od Waszej Wysokości, poświęcającej cały swój czas dworskim sprawom…
To był przytyk w nawiązaniu do tego, że nie odwiedził mnie od wielu tygodni. W istocie nie miałam jednak prawa oczekiwać więcej. Bo chociaż w ostatnim czasie bardzo się do siebie zbliżyliśmy, nie padły żadne obietnice – byliśmy sobie bliżsi niż przyjaciele, ale łączyło nas mniej niż dawniej. Raz zasiane ziarno wątpliwości wypuściło pędy, które trudno było wyplenić.
Kąciki ust Liweia uniosły się w uśmiechu.
– Mamy jednakie szanse. Mógłbym wygrać.
– Jeśli masz chęć spróbować… – odparłam, podnosząc podbródek, na co roześmiał się i pokręcił głową.
– Wolałbym nie ryzykować zranienia dumy.
Podszedł do mnie i zatrzymał się, gdy rąbek jego szaty w kolorze lapis-lazuli otarł się z cichym szelestem o moją. Wokół talii miał zawiązany szary jedwabny sznur, z którego zwisała prostokątna jadeitowa tabliczka i przejrzysta kryształowa kula, lśniąca srebrzyście w odbiciu mojej energii: frędzel Łzy Niebios, identyczny z tym, który sama nosiłam u pasa.
Oparłam się odruchowej chęci cofnięcia się, równie silnej co niemal magnetyczne przyciąganie do niego.
– Nie wyczułam twojego przybycia – zauważyłam. – Czyżbyś wpłynął w jakiś sposób na osłony?
Wiedziałam, że Liwei bez najmniejszego problemu zdołałby obejść zaklęcia, którymi obwarowany był mój dom – wszak sam pomógł mi je rzucić. I chociaż nie były tak silne jak te, które chroniły Niebiańskie Królestwo, to za każdym razem gdy zostały naruszone, czułam ostrzegawcze wibracje. Nie martwiłam się jednak wizytami znajomych mi osób – tylko o wtargnięcie potencjalnych intruzów.
Liwei pokiwał głową.
– Jeśli ktoś naruszy osłony, ja również to wyczuję. Skutek uboczny tego, że pomagałem ci je wznieść, jest taki, że rozpoznają teraz moją obecność.
– A czy to ma w ogóle jakieś znaczenie, skoro i tak rzadko tu bywasz? – wypaliłam, nim zdążyłam ugryźć się w język.
Na dźwięk moich słów uśmiechnął się tylko szerzej.
– Tęskniłaś za mną?
– Nie.
Och, oczywiście, że za nim tęskniłam! Nigdy w życiu bym mu się jednak do tego nie przyznała – nie chciałam dawać Liweiowi tej satysfakcji. Podobnie jak nigdy nie przyznałabym się do tego, nawet z nożem na gardle, że od chwili gdy mnie opuścił, czułam pustkę, która pogłębiała się z każdym dniem jego nieobecności i która zaczęła ustępować dopiero teraz, gdy się pojawił.
– Czy mam odejść? – spytał.
Ach, jakże kusiła myśl o tym, by mu na to pozwolić! Wiedziałam jednak aż za dobrze, że to byłoby jednocześnie jak znęcanie się nad samą sobą.
– Dlaczego przyszedłeś dopiero teraz? – spytałam więc zamiast tego, bo naprawdę mnie to nurtowało.
Na dźwięk moich słów spoważniał.
– Na dworze pojawiła się pewna niecierpiąca zwłoki kwestia: konieczność wyboru nowego generała, który dowodziłby naszą armią wraz z generałem Jianyunem. Ostatnimi czasy stosunki mojego ojca z nim stały się dość… napięte.
Ogarnęło mnie przelotne poczucie winy. Czy naprawdę Ich Niebiańskie Moście żywiły urazę wobec generała Jianyuna za to, że wstawił się za mną rok temu, w dniu, w którym wywalczyłam mojej matce wolność? Sowicie nagradzali tych, którzy dobrze im służą, ale za zniewagę kazali sobie słono płacić.
– Kto ma zostać tym nowym generałem? – zapytałam.
– Minister Wu – odparł ponuro Liwei.
Przeszedł mnie nagły dreszcz na wspomnienie dworzanina, który z taką zajadłością protestował przeciwko okazywaniu nam miłosierdzia. Gdyby dopiął swego, cesarz zakułby tamtego dnia moją matkę w kajdany, a mnie skazał na śmierć. Czyżbym w jakiś sposób nieświadomie uraziła cesarskiego ministra? A może naprawdę uważał, że stanowimy zagrożenie dla cesarza, wobec którego był bezgranicznie lojalny? Cóż, niezależnie od tego, jaka była prawda, na samą myśl o tym, że Wu mógłby mieć podobną władzę nad niebiańską armią, żołądek skurczył mi się nieprzyjemnie.
– Nie wiedziałam, że minister ma aż tak wielkie aspiracje – zauważyłam. – Czy jest odpowiednio… wykwalifikowany, żeby piastować takie stanowisko?
– Niewielu odmówiłoby takiej nobilitacji, nieważne, czy mają odpowiednie kwalifikacje, czy nie – odparł Liwei. – Zaproponowałem generałowi Jianyunowi wsparcie w nadziei na to, że ojciec zmieni zdanie, ale pozostaje niewzruszony. I podczas gdy ministrowi Wu nie można odmówić lojalności wobec mojego ojca, od zawsze czułem się przy nim nieswojo, nawet zanim opowiedział się przeciwko tobie.
– Niezmącony przez emocje, instynkt może być potężnym sojusznikiem. – Gdy tylko wypowiedziałam te słowa, wnętrzności zmroził mi lód na wspomnienie zdrady Wenzhiego. Jakie miałam prawo wypowiadać podobne sentencje, skoro sama stłumiłam własne instynkty, dostrzegając jedynie to, w co chciałam wierzyć?
Mój umysł zaczął dziwnie pulsować, jakby rozbrzmiewały w nim bezgłośne uderzenia w bęben; ktoś przedarł się przed osłony. Rozesnułam wici zmysłów, wyczuwając migotanie nieznajomej energii: aury nieśmiertelnych – kilku osób, ale żadnej z nich nie rozpoznawałam. Zamarłam, a Liwei zmrużył oczy. Widziałam, że on również to wyczuł: obecność obcych, którzy przybyli do mojego domu.
Ponieważ Księżyc nie był już dłużej zakazanym miejscem wygnania, odwiedzało nas wielu nieśmiertelnych – pechowym efektem ubocznym aktu łaski cesarza była konieczność znoszenia ciekawskich spojrzeń i wysłuchiwania bezdusznych uwag, całkiem jakbym była jakimś eksponatem pokazywanym ku ich uciesze.
„Jak to było zostać porażoną niebiańskim ogniem? – spytał pewnego razu któryś z niebiańskich dworzan. – To cud, że przeżyłaś!” Czekał na odpowiedź z niezdrowymi wypiekami na twarzy, podczas gdy inny zastanawiał się bez skrępowania na głos: „A co z bliznami? Czy nadal bolą? Słyszałem, że takie rany nigdy do końca się nie goją…”.
Fałszywa troska. Litość podszyta złośliwą uciechą. Udawane współczucie. Równie puste co u marionetek biorących udział w przedstawieniach ulicznych artystów w świecie śmiertelników. Gdybym wyczuła od nich choć odrobinę prawdziwej troski, nie miałabym im tego za złe, lecz ich zainteresowanie napędzała wyłącznie żądza zaspokojenia własnej ciekawości, zdobycia choć strzępka informacji, czegoś, o czym mogliby plotkować z innymi. Jak często palce swędziały mnie, by sięgnąć po łuk… przywołać błyskawicę, która przepędziłaby ich z naszego domostwa… Wiedziałam, że nigdy nie zdobędę się na taki krok, ale zdawałam sobie też sprawę z tego, że wystarczyłaby choć zawoalowana groźba użycia mojej mocy. Tylko surowe spojrzenie mojej matki i dobre maniery, które wpajała mi od najmłodszych lat, utrzymywały mnie wtedy w ryzach.
Mimo to takie jałowe wścibstwo było lepsze od wrogości, którą żywili do mnie inni.
Rozległ się głośny trzask, jakby coś uderzyło mocno w kamień. Zebrałam fałdy szat i puściłam się biegiem w stronę Pałacu Czystego Światła. Czułam, jak z każdym krokiem – wzbijającym w powietrze pył pod moimi stopami – Jadeitowy Smoczy Łuk obija mi się o plecy, i słyszałam tupot Liweia biegnącego tuż za mną.
Już wkrótce moim oczom ukazały się lśniące mury, a potem kolumny z macicy perłowej. Zatrzymałam się przed wejściem, obrzucając zaalarmowanym spojrzeniem szczątki porcelany zaścielające ziemię w kałuży bladozłotego płynu. Powietrze przesycał łagodny, słodki zapach, bogaty i upojny. Wino… ale przecież nie trzymałyśmy w domu jego zapasów?
Wraz z Liweiem ostrożnie przestąpiliśmy próg i ruszyliśmy przed siebie korytarzem wiodącym do Sali Srebrnej Harmonii. Jadeitowe lampy rzucały miękki blask na obcych siedzących na drewnianych krzesłach wokół mojej matki. Gdy weszłam, obrócili głowy ku mnie i wstali.
Matka podeszła do nas, podzwaniając cicho zdobnymi jadeitem frędzlami u cynobrowego pasa.
– Liwei! Dawno cię u nas nie było – przywitała ciepło księcia, celowo nie używając przy tym jego tytułu: od dawna na to nalegał.
– Wybacz mi moją długą nieobecność – odparł, skłaniając dwornie głowę.
Ja tymczasem powitałam naszych gości, przyglądając im się kolejno z uwagą. Ich aury nie były silne, co oznaczało, że w razie problemów zdołam się z nimi szybko rozprawić; nie dostrzegłam również żadnego błysku ukrytej broni ani nie wyczułam subtelnej energii planowanego z wyprzedzeniem magicznego ataku – sygnałów, które odebrałby tylko ktoś, kto by ich szukał. U boku mojej matki stał wątłej budowy nieśmiertelny. Jego oczy miały barwę wróblich piór, a włosy i brodę przetykały srebrne nitki. U pasa miał przywieszony bambusowy flet z zielonym frędzlem. Obok niego stały dwie kobiety w liliowych szatach i z turkusowymi szpilkami we włosach. Dłonie, które wzniosły w geście powitania, były gładkie i nieskazitelne – ich wygląd świadczył o tym, że nigdy nie trzymały broni ani nie zaznały ciężkiej pracy. Na widok ostatniego z gości odetchnęłam nieco lżej. Ostre rysy jego twarzy wyglądały niczym wyciosane z drewna, a na jego szyi rysowały się twarde węzły mięśni. Elegancka brokatowa szata skrywała szerokie ramiona, niespokojne zaś palce bezustannie się poruszały.
Przeszedł mnie ostrzegawczy dreszcz, gdy uśmiechnęłam się, próbując zamaskować zatroskanie.
– Matko? Kim są nasi goście? – spytałam.
– Meina i Meining to siostry ze Złotej Pustyni – wyjaśniła. – Pragną zabawić u nas przez kilka tygodni, aby obserwować gwiazdy. – Wskazała starszego nieśmiertelnego stojącego u jej boku. – Oto zaś mistrz Gang, utalentowany muzyk, który przybył tu w poszukiwaniu inspiracji dla swojego najnowszego dzieła. To natomiast… – Urwała, a gdy spojrzała na młodszego mężczyznę, jej czoło przecięła lekka zmarszczka. – Obawiam się, że przeszkodzono nam, nim zdołałam poznać twoje imię…
Mężczyzna skłonił się nam, wyciągając przed siebie złączone dłonie.
– To dla mnie wielki zaszczyt przebywać w tak znakomitym towarzystwie. Nazywam się Haoran i jestem winiarzem z Królestwa Feniksa. Moja protektorka, królowa Fengjin, zażądała nowego wina, do stworzenia którego będę potrzebował najwyśmienitszego osmantusa… Podobno te najpiękniejsze kwitną w waszym lesie, dlatego chciałbym was pokornie prosić o pozwolenie na zebranie nieco ich kwiecia. Byłbym dozgonnie wdzięczny, gdybyście w swojej nieskończonej hojności, z której słyniecie w całej krainie, zgodziły się na to.
Skrzywiłam się w duchu na dźwięk groteskowej służalczości, którą wręcz ociekały jego słowa, i na widok tego, w jaki sposób strzelał oczami po pokoju. Miał w sobie coś, co wytrącało mnie z równowagi niczym fałszywa melodia – i nie chodziło tylko o fakt, że pochodził z Królestwa Feniksa, najbliższego sojusznika Niebiańskiego Królestwa oraz domu byłej narzeczonej Liweia. Wezbrała we mnie chęć odesłania go z kwitkiem – tak silna, że na końcu języka miałam słowa odmowy. Nie tylko wobec Haorana, ale też ich wszystkich. Żyłyśmy tu z matką, bezpieczne, ciesząc się wywalczonym z takim trudem spokojem…
Całkiem jakby wyczuwając moje wzburzenie, Haoran zwrócił się do mojej matki:
– To nie potrwa długo, zaledwie kilka dni. Przynoszę wam w zamian skromny podarek: parę dzbanów mojego najlepszego wina, z których jeden pechowo stłukł się na zewnątrz – dodał z udawanym żalem.
– Mistrzu Haoran, to z twojej strony niezwykle uprzejme, ale naprawdę nie ma takiej potrzeby – odparła grzecznie moja matka. – Jesteście tu wszyscy bardzo mile widziani. Mam nadzieję, że wybaczycie nam skromne warunki, w jakich tu żyjemy. Nie zwykłyśmy przyjmować gości z pompą…
Mistrz Haoran ponownie skłonił głowę.
– Jestem bardzo wdzięczny za waszą gościnność.
Pozostali poszli w jego ślady, a potem wyszli za moją matką z sali, pozostawiając mnie i Liweia samych. Opadłam na krzesło, przyciskając pięść do ust, a książę zajął miejsce obok mnie.
– Co sądzisz o tym całym mistrzu Haoranie? – zagadnęłam.
– Chciałbym spróbować jego win.
Nie byłam w nastroju do żartów.
– Może niepotrzebnie się niepokoję? Może po prostu zanadto do tego przywykłam.
Liwei pochylił się ku mnie z poważną miną.
– Zaufaj swoim instynktom. Tak jak ja. Miej ich na oku. Jeśli cokolwiek się wydarzy, natychmiast daj mi znać.
Gdy opuścił wzrok na frędzel Łzy Niebios u mojego pasa, rysy twarzy mu stwardniały, a mną owładnęły wspomnienia: mrocznej jaskini… drwiącego śmiechu… końcówki miecza Liweia przyciśniętego do mojego ciała… oraz tego, jak bliscy byliśmy utracenia siebie nawzajem.
Patrzyłam w ślad za nim, dopóki nie ucichło echo jego kroków. Pierwszy raz pod moim dachem mieli gościć obcy. Z trudem odsunęłam od siebie wspomnienie ostatniego razu, gdy się tak czułam: kiedy jako dziecko ukrywałam się przed Niebiańską Cesarzową, przytulona do kamiennej ściany i zmartwiała ze strachu.2
Wyjrzałam przez okno i zastygłam w bezruchu z palcami zawieszonymi nad moim qinem. Mistrz Haoran kierował się właśnie w stronę lasu z bambusowym koszem przytroczonym do pleców, jak każdego wieczoru przez ostatni tydzień. Powietrze przeszywało jego ostre gwizdanie, boleśnie raniąc moje uszy, a w wieczornym świetle lśniły srebrne nożyczki, które obracał wprawnie w ręku. Czy równie wprawnie władał bronią?
– Ta melodia, którą grasz… nawet ja potrafiłabym ją zagrać! – wyrwał mnie z zamyślenia głos mojej matki.
Uśmiechnęłam się blado i odłożyłam qin na bok. Moja matka nie interesowała się muzyką i nie miała talentu muzycznego – i właśnie z tego powodu to Ping’er szkoliła mnie w tej dziedzinie.
Teraz Chang’e usiadła, splatając dłonie na stole.
– Widzę, że obecność naszych gości nie bardzo jest ci w smak…
– Tylko jednego z nich – uściśliłam, wskazując głową na okno.
– Dlaczego nie lubisz mistrza Haorana? – zdziwiła się. – Ma dobre maniery i jest uprzejmy.
Cóż, tak naprawdę nie miałam dobrego powodu, by go nie lubić. To było zaledwie przeczucie, jak delikatna zmiana w powietrzu wywołana nieśmiertelną aurą; drażniące wrażenie bycia obserwowaną. Ale jak wspomniał Liwei, wiedziałam, że powinnam zaufać własnym instynktom… a przynajmniej nie zagłuszać ich, próbując sobie wmówić coś, co pragnęłam, aby okazało się prawdą.
Mimo to nie chciałam, aby okazało się, że mam rację. Nie chciałam, aby w naszych progach pojawiło się zagrożenie.
– Jest bez przerwy czujny. Pilnuje się na każdym kroku, jakby coś ukrywał – wyjaśniłam z oporami. – Zawsze gdy zadaję mu pytanie, odpowiada wymijająco, jakby unikał mówienia o sobie.
Podobna skrytość była czymś, do czego przywykłam, bo sama spędziłam wiele lat, tając swoją prawdziwą tożsamość.
– Może nie nawykł do towarzystwa? – podsunęła moja matka. – Niektórzy czują się nieswojo, mówiąc o sobie. Inni wolą słuchać. Mistrz Haoran się ciebie boi – dodała. – Czy zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, jak na niego patrzysz? Mrużąc oczy, krzywiąc usta. – Dotknęła delikatnie mojej dłoni. – Xingyin, wiem, że zostałaś skrzywdzona. Jeśli będziesz podejrzewała wszystkich wokół o najgorsze zamiary, prędzej czy później twoje przypuszczenia się potwierdzą… ale mimo to będziesz rozczarowana. Czasem skąpiąc zaufania innym, sprowadzasz na siebie ten sam los. Uparcie odmawiając dostrzeżenia w nich dobra, możesz utracić coś cennego, coś, na odnalezienie czego nigdy nie zechcesz sobie pozwolić.
Nie mogłam nie przyznać jej w pewnym stopniu racji. Ostatnimi czasy w każdym uśmiechu doszukiwałam się złośliwości, a w każdym zmarszczeniu brwi – ukrytej groźby. Widziałam wrogów w każdej plamie cienia.
Moja matka wstała i wygładziła szaty. Gdy jej dłonie musnęły tkaninę, czubki wyszytych na niej płatków srebrnych lotosów zalśniły mocniej. Czy to było złudzenie wywołane przez światło? Bo przecież nie efekt wywołany jej mocami? Wszak te nigdy nie dały o sobie znać…
– Przyszłam, żeby ci powiedzieć, że przybyła Shuxiao.
Ta wiadomość podniosła mnie na duchu. Oprócz Liweia to właśnie ona najczęściej gościła w naszym pałacu – i była w nim zawsze mile widziana.
– Gdzie ona jest?
– Czeka w sali jadalnej i próbuje wyżebrać u Ping’er jakieś przysmaki.
Natychmiast ruszyłam w stronę drzwi. Podłoga była tu wyłożona szarymi kamiennymi płytkami, przykrytymi jedwabnym dywanem w odcieniach fioletu. Na środku jadalni stał okrągły stół, wokół którego porozstawiano stołki o beczkowatym kształcie. Na blacie z drewna różanego wyobrażono za pomocą inkrustacji z opalizującej macicy perłowej sceny z bogactwem kwiatów i ptaków. Mogło się przy nim swobodnie zmieścić osiem osób, a ja nigdy nie przypuszczałabym, że nadejdzie dzień, w którym okaże się on za mały.
Stojące na nim potrawy nęciły smakowitymi zapachami: gęsta zupa z kawałkami mięsa i korzenia lotosu, jaja duszone w ziołach, delikatne pędy grochu, złociste, usmażone na chrupko ryby i miseczki ryżu gotowanego na parze. To było z pewnością skromniejsze jedzenie od tego podawanego na ucztach w Niebiańskim Królestwie, ale bez dwóch zdań smaczne. Mistrz Gang zajął miejsce obok mojej matki, podczas gdy siostry ze Złotej Pustyni usiadły po jej drugiej stronie. Mistrz Haoran był nieobecny podczas posiłku, tak samo jak przez ostatni tydzień – ale na stole stały dzbany jego wina, którym napełniono już nasze kubki. Było doskonałe, o słodkim śliwkowym aromacie. I chociaż nadal mu nie ufałam, to nie mogłam zaprzeczyć, iż jego zdolności w dziedzinie produkcji tego trunku są naprawdę wybitne. W ciągu ostatnich kilku wieczorów bez wahania opróżniałam przy kolacji mój kubek i zapadałam potem w głęboki, twardy sen, chociaż rano budziłam się ze skrońmi tętniącymi bólem.
Napełniłam dwie miski zupą z korzenia lotosu i przysiadłam się do Shuxiao. Uśmiechała się, ale oczy miała dziwnie smutne.
– Co cię trapi? – spytałam bez zbędnych wstępów, podsuwając jej jedną z misek.
– W Jadeitowym Pałacu źle się ostatnio dzieje – wyznała. – Nowy generał daje nam porządnie popalić.
– Masz na myśli generała Wu? – Wymówienie jego imienia wraz z nowym tytułem przyszło mi z niemałym trudem.
Shuxiao pokiwała głową.
– Teraz, gdy generał Jianyun został odsunięty na dalszy plan, to właśnie generał Wu sprawuje główną władzę nad armią. Jest bezlitosny i surowy. Rządzi twardą ręką, a za najmniejsze uchybienia wymierza kary. Na przykład za rozmowy, nawet podczas posiłków. Teraz jemy w milczeniu, nie śmiąc nawet spojrzeć na siebie nawzajem, całkiem jakbyśmy znowu byli dziećmi, szkolącymi się pod okiem najbardziej wymagającego nauczyciela w krainie.
Podzieloną armię łatwiej kontrolować – pojawiła się w mojej głowie nieproszona myśl.
Czyżby Niebiański Cesarz obawiał się, że żołnierze znów zjednoczą się wbrew jego woli? Nieszczęśnicy, wcześniej nie zdawali sobie sprawy z tego, że ich poparcie dla mnie władca może uznać za zniewagę wobec własnej osoby – nie wiedzieli, co zrobiłam, że zasłużyłam sobie na jego gniew. Moje celowe sprzeciwienie mu się tamtego dnia, rozmyślna błędna interpretacja jego rozkazu, zgodnie z którym miałam dostarczyć mu perły, było czymś, czego prawdziwe znaczenie rozumieliśmy tylko my dwoje. I z dużą dozą prawdopodobieństwa jego najbardziej zaufani doradcy.
– I czy to najgorsze, co was spotkało? Konieczność spożywania posiłków w milczeniu? – spytałam lekkim tonem, próbując ją nieco rozweselić pomimo własnych obaw.
W odpowiedzi zmarszczyła nos.
– Trudno jest przestrzegać zasad, gdy każdego dnia pojawiają się nowe. Już wkrótce wykroczeniem stanie się opuszczenie pałacu bez pozwolenia! A wówczas nie będę mogła cię odwiedzać…
Sama myśl o tym była naprawdę niepokojąca. Jak bardzo wszystko się zmieniło, odkąd opuściłam Niebiańskie Królestwo! Wiedziałam, że męczyłabym się niewymownie, zmuszona przestrzegać podobnych zasad. Najgorszą karą, jaką pamiętałam z czasów mojej służby w armii, były surowe reprymendy udzielane przez generała Jianyuna lub kapitana Wen… Skuliłam się w sobie, odsuwając od siebie ponure wspomnienia.
– Co się dzieje z tymi, którzy nie przestrzegają zasad? – spytałam.
– W ramach kary muszą klęczeć. Są zamykani w karcerze. Albo poddawani chłoście. – Gdy Shuxiao wymawiała ostatnie słowo, głos jej się załamał, a ja zacisnęłam mimowolnie palce wokół miski.
– W takim razie musisz być ostrożna…
– Och, ależ jestem! Nigdy wcześniej nie byłam tak ostrożna – zapewniła mnie z przekonaniem. – Ale wydaje się, że mają mnie na oku, zwłaszcza po awansowaniu generała Wu.
– Dlaczego? – zdziwiłam się, a gdy nie odpowiedziała, zapytałam: – Czy to z powodu naszej przyjaźni?
Opuściła wzrok na swoją miskę i zamieszała zupę łyżką.
– To po prostu inni szukają zagrożenia tam, gdzie go nie ma. Ale to nic nie zmienia. Nie zamierzam się przed nimi płaszczyć.
Dopadły mnie wyrzuty sumienia. Właśnie tego obawiałam się najbardziej przez cały ten czas: że Shuxiao mogą spotkać nieprzyjemności tylko z powodu tego, że jest moją przyjaciółką.
– Skoro wygląda to aż tak źle… jeśli boisz się, że cię ukarzą… dlaczego właściwie nie odejdziesz? – zapytałam.
– Nie mogę tego zrobić. Jeszcze nie. Wiesz, że dopóki służę cesarzowi, moja rodzina jest bezpieczna. Nie mamy potężnych przyjaciół, którzy w razie potrzeby wstawiliby się za nami. Mój młodszy brat chce dołączyć do armii, gdy podrośnie, a jeśli teraz odejdę, utraci tę szansę. – Utkwiła zamglone spojrzenie gdzieś w przestrzeni. – Czasem najbezpieczniej jest po prostu trzymać się z dala od kłopotów – powiedziała cicho. – Nawet kamyki leżące z dala od środka ścieżki są deptane przez nieostrożne stopy, a pozornie pozbawione znaczenia słowa potrafią wiele zmienić, gdy dotrą do niewłaściwych uszu.
– Dla twojej rodziny zawsze znajdzie się miejsce tutaj – zapewniłam ją natychmiast. – Z dala od oczu władców Niebiańskiego Królestwa…
Mimo to cichy głosik w mojej głowie podszepnął od razu: „A jednak nadal pilnie was śledzących”.
– Bardzo bym chciała skorzystać z twojej propozycji – zapewniła mnie z żalem Shuxiao. – Ale moja rodzina nie zechce się przeprowadzić. Nie tak łatwo wyrwać zapuszczone głęboko korzenie…
Ogarnęła mnie znajoma tęsknota. Na przestrzeni lat, które spędziłam z dala od domu, często czułam się opuszczona i samotna – niczym chwast wyrosły na wrogiej ziemi. Rozejrzałam się po sali, wodziłam wzrokiem po znajomych meblach, sfatygowanym dywanie, stołku, na którym siadywałam jako dziecko… Z tym miejscem wiązały się niezliczone wspomnienia, każde z nich było bezcenne i drogie memu sercu. A jednak tym, co liczyło się najbardziej, byli ludzie zamieszkujący w tych murach. Rodzina – niezależnie od tego, czy z jej członkami łączyły mnie więzy krwi, czy przywiązanie – dzięki której to miejsce miało serce. To zaś było ważniejsze od każdego rodzaju budulca – nieważne, czy gmach wzniesiono ze srebra, złota czy jadeitu.
Do moich uszu dobiegły wesołe dźwięki fletu – to grał mistrz Gang; frędzel przyczepiony do jego instrumentu kołysał się wraz z każdym zaczerpywanym przez niego oddechem. Rozmowy w sali stopniowo cichły i wszyscy zwracali spojrzenia w jego stronę. Był wytrawnym muzykantem – tony, które wydobywał z fletu, brzmiały czysto i dźwięcznie.
Gdy wybrzmiała ostatnia nuta, moja matka powiedziała:
– Dziękuję, mistrzu Gang. Twoja muzyka to prawdziwy dar.
– Jesteś stanowczo zbyt łaskawa, Bogini Księżyca – odparł.
– Czy często grasz dla swoich bliskich? – zagadnęła go.
– Grałem. Dla mojej żony. Bardzo lubiła muzykę. – Uśmiechnął się, po czym odwrócił w moją stronę. – Słyszałem, że twoja córka ma wielki talent muzyczny. Czy możemy liczyć na ten zaszczyt i przyjemność wysłuchania jakiejś melodii? Chętnie usłyszałbym moje kompozycje w twoim wykonaniu…
– Bardzo dziękuję za tę zaszczytną propozycję, mistrzu Gang, ale nie jestem pewna, czy zdołałabym ci dorównać.
Odmówiłam nie tyle ze skromności, ile dlatego, że wolałam grać dla publiczności, którą wybiorę sama.
Gdy zapadła niezręczna cisza, Shuxiao zapytała:
– Mistrzu Gang, czy znalazłeś tu wiele inspiracji dla swoich utworów?
Starszy mężczyzna pokiwał entuzjastycznie głową.
– Ach, pani porucznik, to miejsce jest zaiste cudowne! Wiatr szeleszczący pośród listowia… deszcz bębniący o dach… nawet miękki dotyk ziemi pod stopami. Bardzo chciałbym zostać tu nieco dłużej… To znaczy, ma się rozumieć, jeśli pozwoli na to nasza łaskawa gospodyni.
– Zostań tak długo, jak tylko zechcesz – odpowiedziała uprzejmie moja matka, choć dosłyszałam w jej tonie jakąś dziwną nutę. Być może ona również tęskniła za samotnością i spokojem panującym wcześniej w naszym domu?
Po posiłku wyszłam z Shuxiao na zewnątrz. Na niebo opadła już zasłona nocy, lecz latarnie nie zostały jeszcze zapalone.
Gdy moja przyjaciółka wsiadała na swoją chmurę, dotknęłam jej ramienia.
– Bądź czujna. I nie rób niczego głupiego.
– Tak jak często zdarzało się to wcześniej tobie? – Roześmiała się, kręcąc głową, ale jej śmiech brzmiał dziwnie pusto. – Zmieniłam się. Jestem teraz wzorem posłuszeństwa.
Podałam jej zawiniętą w jedwab paczuszkę.
– Kwiaty osmantusa dla Minyi.
Gdy uczyłam się wraz z Liweiem, to właśnie ona przygotowywała nam posiłki i szybko się zaprzyjaźniłyśmy.
Shuxiao wsunęła sobie zawiniątko pod pachę.
– Wasze drzewa już wkrótce będą nagie, jeśli pozwolicie ograbiać je z kwiecia każdemu winiarzowi i kucharce, którzy o to poproszą. Skąd oni się w ogóle o nich dowiedzieli?
Nie odpowiedziałam – zamiast tego uniosłam dłoń na pożegnanie, gdy odpływała na swojej chmurze. Będzie bezpieczna, powtórzyłam sobie twardo w myśli, wracając do swojego pokoju. Shuxiao była sprytna, miała w pałacu wielu przyjaciół, a poza tym Liwei będzie nad nią czuwał. Gdy jednak leżałam w łóżku, nadal nie dawało mi spokoju jej pytanie – było ostatnią myślą, nad którą się zastanawiałam, nim upomniał się o mnie sen: skąd mistrz Haoran dowiedział się o naszych osmantusach? Większość naszych gości nie zapuszczała się do lasu, a ja nie fatygowałam się, by im go pokazywać.
ŁUP. ŁUP. ŁUP.
A potem srebrzysty szmer niczym dzwonienie dzwonków wietrznych. Rytmiczne, ale stłumione, jakby dochodziło z daleka.
Otworzyłam gwałtownie oczy, mrugając w ciemności. Głęboka cisza sugerowała, że jest albo sam środek nocy, albo bardzo wczesny poranek. Czyżby to był tylko sen? Może powinnam była wypić nieco wina mistrza Haorana, żeby spać równie spokojnym i głębokim snem co ostatnio?
Łup. Łup. Łup.
Usiadłam prosto, nadstawiając uszu. To nie był sen. Dźwięk był prawdziwy – brzmiał jak odgłos mocnych uderzeń. A ten szelest, który następował po nim niczym uporczywe echo? Odrzuciłam kołdrę na bok i podeszłam do otwartego okna, wdychając chłodne powietrze przesycone delikatną słodyczą. Niebo było ciemne, a ziemia odbijała światło księżyca. W oddali dostrzegałam laur, którego gałęzie kołysały się, jakby szarpane wiatrem – ale drzewa osmantusa pozostawały nieruchome.
Przeniknął mnie strach, zimny i nieustępliwy. Palce mi się trzęsły, gdy na nocny strój naciągałam szatę i zawiązałam ją wokół talii. Włożyłam buty, chwyciłam łuk i wyszłam przez okno. Nie spuszczając wzroku z drżącego drzewa laurowego, pędziłam przed siebie – tak prędko, że w pewnym momencie nieomal się potknęłam i przewróciłam. Dziwne dźwięki rozbrzmiały ponownie: raz, drugi, trzeci, wprawiając drzewko w gwałtowne drżenie. Zatrzymałam się tuż przed polaną, zaciskając mocniej rękę na łuku.
Obok lauru stał mężczyzna, odwrócony do mnie plecami. Jego aura była gęsta i nieprzenikniona niczym zastygły tłuszcz. Wydawała się dziwnie znajoma, a wszystkie zmysły maksymalnie mi się wyostrzyły. Moją uwagę przykuł jakiś błysk – światło księżyca odbite od srebrzystego ostrza siekiery o bambusowym trzonku przyozdobionym zielonym frędzlem. Ostrze opadło, uderzając w pień drzewa laurowego i odłupując jego korę. Z dłoni rąbiącego trysnęła jakaś ciemna ciecz – czyżby krew? Niechcący się zranił? Nagle jednak drzewo się zatrzęsło, a blade liście zaszeleściły mocno, gdy na ziemię spadło nasiono, lśniąc niczym spadająca gwiazda.
Napięłam cięciwę, na której pojawiła się płomienista strzała, i wyszłam z cienia z sercem walącym jak młotem. Gdy mężczyzna odwrócił się z moją stronę, zaczerpnęłam gwałtownie tchu, celując strzałą w jego głowę.
Mistrz Gang.
Cała jego wcześniejsza łagodność zniknęła bez śladu; nie garbił się już – trzymał się prosto niby struna, a jego brązowe oczy błyszczały niczym u drapieżnego jastrzębia. Wezbrał we mnie gniew. Jakże wprawnie się maskował, skoro ukrył przed wszystkimi potęgę swojej aury! Powinnam była wiedzieć… zamiast dać się oszukać takim prostym zaklęciem – identycznym z tym, którego użyliśmy z Liweiem, aby wymknąć się niezauważenie z Jadeitowego Pałacu. Gdybym wyczuła to wcześniej, to zamiast proponować mu herbatę, dałabym mu posmakować mojego miecza. Podejrzenia wobec mistrza Haorana zaślepiły mnie, nie pozwalając dostrzec prawdziwego zagrożenia. Przeklinałam siebie w duchu za to, że pozwoliłam, aby pozory słabowitości mistrza Ganga uśpiły moją czujność, utwierdzając mnie w przekonaniu, że nie stanowi on zagrożenia; powinnam była to przewidzieć – teraz, gdy wiedziałam już, że mało co okazuje się rzeczywiście takie, jakie się wydaje.
– Czy przyszłaś, aby wymienić się kompozycjami? – zadrwił na mój widok, nawiązując do swojej wcześniejszej propozycji.
– Nie interesuje mnie muzyka, która wydobywa się spod twoich palców – odparłam, opuszczając wzrok na jego siekierę. W smukłym trzonku były nawiercone małe otwory i poniewczasie dotarło do mnie, że to był jego flet; od samego początku stanowił ukrytą broń! Wnętrzności skręciły mi się na samą myśl o tym, że wniósł ją niepostrzeżenie do naszego domu. Palce aż mnie świerzbiły, by wypuścić z łuku ognistą strzałę, ale najpierw musiałam poznać odpowiedzi. – Ani drgnij! – ostrzegłam go. – I niech ci nawet przez myśl nie przejdzie, aby sięgać po magię. Powiedz mi, kim jesteś i po co tu przyszedłeś.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – odpowiedział pytaniem, mrużąc oczy w pozornym rozbawieniu, jednak ani na chwilę nie spuszczał wzroku z mojej strzały. – Nie masz prawa żądać ode mnie odpowiedzi. To, po co tu przyszedłem, nie należy do ciebie.
Rozwarł przelotnie dłoń, odsłaniając przecinające jej wnętrze brzydkie blizny – ciemne bruzdy lśniącej od krwi zgrubiałej skóry.
Spojrzałam na nią nieumyślnie, rozproszona przez ruch… i niemal natychmiast poderwałam głowę ponownie, ale było już za późno: wykorzystując moją nieuwagę, mistrz Gang skoczył na mnie z siekierą wysoko wzniesioną nad głowę. Zawirowałam, odstępując na bok i wypuszczając strzałę, jednak pochylił się błyskawicznie i promień energii przeleciał nad nim, nie robiąc mu najmniejszej krzywdy. Gdy jego siekiera błysnęła mi ponownie przed oczami, zrobiłam unik, usuwając się poza zasięg ostrza. Zdołało jednak musnąć kosmyk moich włosów, które ustąpiły pod nim niczym źdźbła koszonej trawy. Mało brakowało, a raniłby mnie, uświadomiłam sobie z przerażeniem.
Zadrżałam, a cięciwa mojego łuku boleśnie wpiła mi się w palce, gdy naciągnęłam go ponownie i wypuściłam w stronę rywala kolejną strzałę. Powietrze przeszyła błyskawica czystej energii, mknąc ku niemu… jednak w momencie, w którym miała w niego uderzyć, otoczyła go lśniąca powłoka. Osłona. Białe zygzaki światła rozpełzły się po niej, ale chociaż naruszyły jej powierzchnię w kilku miejscach, to fala energii uwolniona z jego ciała natychmiast ją uszczelniła. Zamachnął się i cisnął we mnie siekierą, która pofrunęła ku mnie rozmytą srebrzystą smugą. Przypadłam do ziemi, wciskając policzek i dłonie w pyliste podłoże, a po chwili nad moją głową rozległ się świst przelatującej broni, która uderzyła w pień osmantusa. Jego płatki posypały się na ziemię niczym śnieg. Ledwie zdążyłam się poderwać, a tkwiąca w drzewie siekiera drgnęła, uwolniła się i pofrunęła z powrotem do nadstawionej dłoni mistrza Ganga. Pod moim dotykiem na cięciwie uformowała się kolejna świetlista błyskawica, która od razu poszybowała w jego kierunku, ale uchylił się zwinnie i błyszcząca strzała zniknęła w mroku.
– Ile razy zdołasz to powtórzyć? – spytał lekkim, niemal towarzyskim tonem.
– Ile będzie trzeba, żeby cię zabić – wycedziłam, gdy jednak ponownie zaczerpnęłam energii, skórę miałam już zroszoną potem.
Gang zamachnął się bronią raz jeszcze, ale tym razem ani drgnęłam. Z moich palców popłynęły migotliwe wiry zmąconego powietrza, szybko go unieruchamiając. Jednym płynnym ruchem ręki rzuciłam mistrza na ziemię; rozległ się przyprawiający o mdłości huk, gdy jego potylica uderzyła o skałę, a z jego gardła wydobył się jęk. Powieki zatrzepotały mu spazmatycznie, kiedy siekiera wypadła mu z dłoni… Podkradłam się do niego ostrożnie ze strzałą na cięciwie i zmysłami postawionymi w stan najwyższej ostrożności. Wydawał się zbyt silny, by można go było tak łatwo pokonać, a ja już wcześniej nieopatrznie dałam mu się nabrać.
W ciszy rozległ się odgłos zaczerpywanego gwałtownie tchu.
– Mistrzu Gang! Czy jesteś ranny? – dobiegł zza moich pleców okrzyk Ping’er, biegnącej w stronę rozciągniętego na ziemi mężczyzny.
– Ping’er? Cofnij się!
Skoczyłam, aby ją powstrzymać… niestety za późno. Mistrz Gang otworzył oczy i zerwał się, chwytając ją za ramię. Jego siekiera natychmiast wróciła do dłoni i mężczyzna przycisnął jej ostrze do szyi Ping’er.
– Co ty robisz?
Gdy zaczęła się szamotać w jego uścisku, chwycił ją mocniej, a skóra ustąpiła pod ostrzem. Ping’er zamarła w bezruchu – tylko jej pierś falowała gwałtownie wraz z każdym oddechem.
– Puść ją – rzuciłam. Wzięłam głęboki oddech, tłumiąc odruchową chęć poczynienia kroków, które mogłyby się okazać pochopne.
– Rzuć łuk i cofnij się – warknął. – Pozwól mi odejść, a nikomu nie stanie się krzywda.
– A co miałoby cię wówczas powstrzymać przed zabiciem nas? – spytałam ostro.
– Daję ci na to moje słowo – powiedział, całkiem jakby było ono cokolwiek warte. Jakby nie wdarł się do naszego domu podstępem, wykorzystując naszą gościnność i niecnie nas oszukując.
Na widok mojego wahania naparł ostrzem mocniej na szyję Ping’er. Z rany popłynął strumyczek krwi i poplamił jej jasne szaty, a z jej gardła wydobył się zduszony jęk, choć nadal ani drgnęła.
– Skrzywdź ją bardziej, a pożałujesz tego po dziesięciokroć – ostrzegłam go, starając się zawrzeć w tych słowach prawdziwą groźbę. – Nie potrzebuję broni, abyś słono za to zapłacił.
W mroku rozbłysły jego białe zęby, gdy uśmiechnął się drapieżnie.
– Och, jestem tego pewien. Nie odważyłbym się zmierzyć z tak słynną wojowniczką. – W jego głosie pobrzmiewały drwiące nuty.
Stłumiłam gniew i pozwoliłam, aby mój łuk upadł na ziemię. Gang natychmiast wypuścił Ping’er z uścisku, pchnął ją ku mnie i rzucił się do ucieczki. Gdy ją złapałam, z nieba spływała już chmura, na którą mistrz wsiadł pośpiesznie i zniknął w ciemności.
Odruchowo chciałam puścić się w ślad za nim, ale wówczas Ping’er krzyknęła cicho, chwytając się za szyję, i osunęła się na ziemię. Dłoń miała mokrą od własnej krwi. Mój żołądek skurczył się nieprzyjemnie, kiedy kucnęłam obok niej i ujęłam jej lodowate ręce. Uwolniłam nieco swojej energii, aby ją uleczyć, i chwilę później rana się zagoiła, zasklepiając się w cienką białą linię. Efekt nie do końca mnie zadowalał, można było dokonać tego wprawniej, ale w tej chwili w pobliżu nie było nikogo, kto zrobiłby to lepiej.
Ping’er jęknęła, pocierając skronie.
– Xingyin, co się wydarzyło? Dlaczego… dlaczego mistrz Gang to zrobił?
Zmarszczyłam czoło.
– Nie wiem – wyznałam. – Ale wiem, że okazał się kłamcą i złodziejem.
Gdy dźwignęła się z ziemi, spomiędzy fałd jej żółtej szaty coś się wysunęło – podłużna perła zawieszona na cienkim złotym łańcuszku. Lśniła wewnętrznym blaskiem, niemal jak smocze perły, lecz brakowało jej ich mocy. Czy dawniej również nosiła ten wisiorek? Czy przez cały czas ukrywała go pod ubraniem?
– Ping’er? – zagadnęłam ją. – Co to takiego?
Gdy musnęłam lśniącą powierzchnię klejnotu, okazał się zaskakująco ciepły.
Wyraźnie spochmurniała.
– Uformowała się w dniu, w którym opuściłam dom. Łzy nieśmiertelnych z Morza Południowego, wywołane najsilniejszymi emocjami, przekształcają się w perły – wyjaśniła.
– Tęsknisz za swoją rodziną? – zapytałam, nim zdołałam ugryźć się w język. Cóż za głupie, bezmyślne pytanie. Musiała tęsknić, chociaż nigdy tam nie wróciła, ani razu na przestrzeni wszystkich tych dziesięcioleci.
Zamrugała gwałtownie, a w jej oczach zalśniły łzy. Odwróciłam wzrok, dając jej czas na dojście do siebie. Moją uwagę przykuł jakiś błysk w trawie – pośród jej źdźbeł spoczywało nasionko lauru. Podniosłam je i obróciłam w palcach; dobrze znałam jego chłodną, twardą powierzchnię, ale po raz pierwszy trzymałam je nieprzymocowane do gałęzi. Moją skórę przeszył impuls energii. Czy to właśnie o nie chodziło mistrzowi Gangowi? Dlaczego miałby sobie zadawać tyle trudu z jego powodu? Spojrzałam na laur, którego pień znaczyły głębokie bruzdy, całkiem jakby zaatakowała go jakaś potężna bestia. Cały był wymazany ciemnym płynem. Czy to była krew mistrza? Zranił się, próbując zrąbać krzew?
W powietrzu unosił się drzewny zapach, a ze szczelin w pniu sączyła się błyszcząca złotem posoka i ściekała po korze. Na moich oczach brzegi rozszczepionego drewna zaczęły się do siebie zbliżać, spajając się ze sobą – aż do momentu gdy na nowo się połączyły, zasklepiając rany. Podniosłam wzrok wyżej, na nasiona lauru, lśniące między liśćmi niczym srebrzyste lodowe okruchy. Od zawsze uważałam je za niezwykle piękne. Cenne i rzadkie. Tym razem jednak ich widok przeniknął mnie chłodem, gdy zaczęłam się zastanawiać, jakie tajemnice może skrywać ich migotliwe wnętrze.