-
W empik go
Serce z kamienia - ebook
Serce z kamienia - ebook
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-67834-97-1 |
| Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Eliza
W poniedziałkowy ranek obudziłam się w łóżku sama. Nie była to żadna nowość. Adam często wychodził do pracy, zanim ja zdążyłam wyłączyć dzwoniący budzik. Lubił być w biurze jako pierwszy. Ogólnie we wszystkim lubił być pierwszy, czy miało to jakikolwiek sens, czy też nie. W nieskazitelnie czystej kuchni mojego chłopaka – bo mieszkanie, w którym się znajdowałam, nie należało do mnie, a do Adama, ale od blisko trzech miesięcy mieszkaliśmy razem – nastawiłam ekspres do kawy i ruszyłam na poszukiwania odpowiedniego stroju do pracy. Pół godziny później byłam już praktycznie gotowa do wyjścia. Wsunęłam na nogi ulubione czółenka, opłukałam kubek po kawie i zbiegłam do podziemnego parkingu. Poranne korki w Krakowie były jedną z nielicznych rzeczy, których w tym pięknym mieście po prostu nienawidziłam. Za trzy ósma wpadłam do biura jak burza, ale mimo to z uśmiechem od ucha do ucha. Zdążyłam jeszcze rzucić torebkę pod nogi i włączyć komputer, gdy otworzyły się drzwi gabinetu prezesa i on sam stanął w nich, lustrując po kolei cały zespół. Jak Boga kocham, któregoś dnia nie zdążę – pomyślałam i uśmiechnęłam się, bo bądź co bądź dziś mi się udało. O tym, że spotykam się z szefem, oczywiście wszyscy wiedzieli od dawna, więc nikogo nie dziwił już fakt, że Adam zwykł z rana siadać na brzegu mojego biurka i zamieniać ze mną kilka słów. Zerknęłam na niego zalotnie spod rzęs i słodziutko zaszczebiotałam:
– W czym mogę pomóc panu prezesowi?
Adam z ponurą miną podał mi jakiś papier.
– Musimy pogadać – rzucił szorstkim głosem.
Nie za bardzo wiedziałam, o co może mu chodzić. Kątem oka popatrzyłam na wręczony mi dokument i dosłownie zamarłam. Wypowiedzenie ze skutkiem natychmiastowym?!
– Że co proszę?! Wypowiedzenie?! Żarty sobie robisz?!
Jego wzrok mówił, że to nie żarty. Usta zacisnął w wąską linię i chyba czekał, aż powiem coś więcej.
– Ale jak to? – wyjąkałam cicho.
– Elizo, nie rób dramatów, wszystko masz wyjaśnione na papierze. Ostatnio nie przykładałaś się do pracy. Poza tym sama dobrze wiesz, że niezbyt nam się układa. Chciałbym, żebyś się wyprowadziła, najlepiej jeszcze dzisiaj.
– Masz kogoś, prawda? To przez inną kobietę? – zapytałam łamiącym się głosem.
– To też. – Adam spuścił głowę. – Zakochałem się, ale twoje zwolnienie nie ma z tym nic wspólnego.
Zabrakło mi powietrza w płucach.
Matko jedyna, czy on mnie właśnie rzuca? Nie, nie, nie… Na bank coś źle zrozumiałam. Przecież to nie jest możliwe… Wprowadziłam się do niego zaledwie trzy miesiące temu. W dodatku on najlepiej wie, ile czasu poświęcałam tej pracy, ile razy siedziałam po nocach nad tabelkami.
Cała krew odpłynęła mi z twarzy i zrobiło mi się ciemno przed oczami. Świat wokół zaczął niezbyt przyjemnie wirować. To koniec. Poczucie wstydu, bo całe biuro było świadkiem mojego upokorzenia, sprawiło, że łzy zaczęły płynąć jedna po drugiej. Na drżących nogach wybiegłam z biura i zamknęłam się w łazience. Co chwilę ktoś pukał do drzwi i uprzejmie pytał czy wszystko okej, ale każdego zbywałam milczeniem. Siedziałam na opuszczonej desce sedesowej i niemal dosłownie rwałam włosy z głowy. Co takiego zrobiłam temu palantowi, że tak mnie poniżył? Czemu nie powiedział mi tego w cztery oczy? Dopiero cicha prośba: „Elka, wpuść mnie” wypowiedziana przez Alicję nieco mnie otrzeźwiła.
Z Alicją poznałyśmy się jeszcze na studiach i od razu bardzo polubiłyśmy. To ona namówiła mnie na wysłanie swojego CV do firmy, w której sama pracowała już ponad pół roku. Opowiadała o niesamowicie przystojnym szefie i lepiej niż zadowalających zarobkach. Takim oto sposobem znalazłam się w samym centrum gniazda żmij, gdzie każdy każdemu rzucał kłody pod nogi i gdyby nie Alicja i rzeczywiście powalające wynagrodzenie po tygodniu już by mnie tam nie było.
Prezes faktycznie okazał się niezłym ciachem i z dnia na dzień stawał się dla mnie kimś więcej niż tylko szefem. Ja, prosta księgowa, nawet nie marzyłam, że kiedyś zaczniemy się spotykać, a tu taka niespodzianka. Pewnego dnia, gdy przedstawiałam mu wyniki analizy, o które prosił, przerwał mi w pół słowa i ni z gruchy, ni z pietruchy zapytał, czy pójdę z nim na kolację. Oczywiście zgodziłam się bez namysłu, a potem przez godzinę lamentowałam Alicji, że niepotrzebnie się zgodziłam, bo przecież nie mam w co się ubrać. I tak od randki do randki zostaliśmy parą. Potem samo jakoś tak wyszło, że Adam zaproponował, abym się do niego wprowadziła, bo po co mam płacić za wynajem, skoro i tak większość czasu spędzam u niego.
Koniec końców zostałam bez faceta, bez pracy i bez dachu nad głową.
Przez dwa tygodnie pomieszkiwałam to tu, to tam. Pierwsze trzy noce spędziłam na kanapie Alicji, ale choć przyjaciółka mnie nie wyrzucała, czułam, że moja obecność nie jest pani domu na rękę. Zabrałam więc swoje manatki i wyniosłam się do pobliskiego hostelu. Tam z kolei spędziłam tylko jedną noc, bo gdy pod prysznicem zaatakowały mnie dwa ogromne karaluchy, wybiegłam z piskiem i do rana siedziałam w szlafroku na łóżku, nie zmrużywszy nawet oka. Przeniosłam się więc do hotelu o nieco wyższym standardzie niż hostel i stołując się w barach mlecznych, usilnie poszukiwałam pracy i mieszkania. Po kolejnym dniu pełnym nieudanych rozmów rekrutacyjnych i oglądania tanich, zapuszczonych lokali miałam już serdecznie dość. Wyjęłam z kieszeni telefon i zerknąwszy szybko na godzinę, wybrałam z listy numer Alicji. Miałam nadzieję, że może uda mi się wyrwać koleżankę na babski wieczór z winem, filmem i czekoladą. Ala długo nie odbierała. W końcu w słuchawce rozległy się trzaski, a potem słychać było nie tylko słodki chichot Ali, ale też jakieś męskie pomruki. Po chwili, która dla mnie trwała całą wieczność, zabrzmiał w słuchawce głos przyjaciółki:
– Co jest, kochana?
– Eee… Czy ja ci może w czymś przeszkodziłam? – Udało mi się wydukać.
– Nie, spokojnie. Zaczekaj minutkę. – Przez chwilę słychać było tylko skrzypienie zamykanych drzwi.
– No, już możemy rozmawiać swobodnie. Co tam, skarbie?
– Właściwie chciałam zaprosić cię na babski wieczór, ale chyba masz już dzisiaj towarzystwo. Baw się dobrze. Zdzwonimy się innym razem.
– Hej, kochana, co się dzieje? Nie brzmisz dobrze?
Wciągnęłam głośno powietrze i z prędkością karabinu maszynowego zaczęłam wyrzucać z siebie wszystko, co leżało mi na sercu.
– Alka…. Ja już nie mam siły. Chodzę od firmy do firmy, ale chyba w całym Krakowie nikt nie potrzebuje teraz księgowej. Przez ostatnie dwa tygodnie odwiedziłam chyba dwadzieścia mieszkań do wynajęcia i wiesz co? Każde było gorsze od poprzedniego. Nie mogę w nieskończoność mieszkać w hotelu, zresztą niedługo nie będzie mnie na niego stać. Już nie wiem, co robić. Przez tego cholernego padalca zostałam goła jak święty turecki. Mam nadzieję, że karma wróci i gad dostanie permanentnej biegunki albo takiego zaparcia, że…
W tym momencie Alicja przerwała mój słowotok:
– Och, skarbie… A ten, no wiesz, domek, co po ciotce dostałaś?
– Zupełnie o nim zapomniałam! Nawet nie wiem, czy on dalej stoi.
– No, skoro ciotka w nim mieszkała, to musi stać. Poza tym wydaje mi się, że przyda ci się na jakiś czas zmiana otoczenia. Odetchniesz trochę, a może tam lepiej ci pójdzie ze znalezieniem pracy. Mieszkanie na wsi może się okazać całkiem fajne, możesz na przykład hodować kury albo nie wiem co tam innego się hoduje, ale z całą pewnością oderwiesz się nieco od ostatnich wydarzeń.
Alicja trafiła w sedno. Zmiana otoczenia była mi cholernie potrzebna. A i świeże wiejskie powietrze na pewno pomoże mi stanąć w końcu na nogi.
– Wiesz, chyba masz rację. Pojadę tam jutro, zobaczę, jak to wszystko wygląda, i chyba zostanę na wsi jakiś czas. Może faktycznie uda mi się znaleźć tam pracę?
– I od razu lepiej! Daj koniecznie znać, jak dojedziesz. Kończę, laska, bo jak jeszcze chwilę mnie nie będzie, to ten przystojniak, co czeka w sypialni, na bank zwieje. Trzymaj się i powodzenia, kochanie.
– Dam znać. Baw się dobrze.
Podobno jeśli się jest na samym dnie, to jedyna możliwa droga prowadzi w górę. Moja jedyna droga prowadziła na Koniec Świata. I to dosłownie. Następnego dnia, zabrawszy swoje rzeczy, wyjechałam. I od razu uznałam, że Mazowsze jest dziwne. Wszędzie płasko, nigdzie nawet najmniejszego pagórka. Oprócz kilku wizyt na szkoleniach w Warszawie nigdy wcześniej tu nie zawitałam. Teraz byłam tu dosłownie od chwili i już mi się nie podobało. Człowiek patrzy w dal i widzi jedynie czubki najbliższych drzew. Druga sprawa: odjechałam tylko trzydzieści kilometrów od Radomia, a wszędzie piach! Jak to możliwe, że coś tu w ogóle jakimś cudem wyrasta?
Byłam w drodze od ponad czterech godzin, moja corsa już ledwo dyszała, a na domiar złego, od kiedy minęłam Radom, nawigacja straciła zasięg. Jedyne, co mi pozostało, to stary dom na wsi po jakiejś ciotce, której w życiu nie widziałam, a która to, nie wiedzieć czemu, w testamencie uwzględniła właśnie mnie. Ciotka Zośka była siostrą mojej babci, nigdy nie wyszła za mąż, nie miała też dzieci. Z młodszego pokolenia byłam jej jedyną rodziną. Wzięłam więc z Krakowa wszystko, co miało dla mnie jakąkolwiek wartość, zapakowałam w trzy walizki i wyruszyłam.
Droga wyglądała jak szwajcarski ser, dosłownie dziura na dziurze. Po pewnym czasie przestałam je zresztą omijać, bo próbując nie wjechać w jedną, wjeżdżałam w trzy kolejne. Słońce było już bardzo nisko i świeciło mi centralnie w oczy, co bardzo utrudniało próbę nierozjechania wszelkiego rodzaju drobiu pałętającego się po drodze. Jeszcze chwila, a nawet świnia na jezdni by mnie nie zdziwiła (krowę minęłam). Piękna zielona tabliczka poinformowała mnie właśnie, że należy skręcić w prawo. No nareszcie, dojechałam do Końca Świata. Droga przez wieś była prosta jak od linijki, asfalt nawet nie najgorszy. Jechałam więc na luzie, gdy nagle z krzaków jakiś człowiek wytoczył mi się wprost pod koła. Zakołysało nim, po czym padł na ziemię jak długi. Spanikowana, wcisnęłam pedał hamulca najmocniej, jak mogłam. Dzięki Bogu, udało mi się zatrzymać samochód, nie wyrządzając przy tym krzywdy leżącemu mężczyźnie. Odpięłam pas i wyskoczyłam z samochodu.
– Nic panu nie jest? Halo, proszę pana? Słyszy mnie pan?
Kucnęłam obok niego i aż mnie cofnęło. Rany! Ten facet był totalnie pijany, do tego brudny i nieogolony. Sprawdziłam, czy oddycha, ale wyglądało na to, że poza nadmiarem alkoholu nic mu nie jest. Poklepałam go lekko po policzku, ale nie reagował. Kurde, przecież nie zostawię go na środku drogi.
– Halo, pobudka! No już, już, wstajemy! – wrzeszczałam mu do ucha, ale facet ani drgnął. Rozejrzałam się wokół, nigdzie jednak nie było żywego ducha. No jasne, jak człowiek potrzebuje pomocy, to nigdy nikogo nie ma. Chwyciłam go więc pod pachy i usiłowałam zsunąć z drogi, ale nic z tego. Ważył chyba tonę. W dodatku szorstki asfalt zsunął mu spodnie z tyłka. No fajnie, teraz wypadałoby go jeszcze ubrać.
– Panie alkoholiku, miałam naprawdę kiepski dzień, bardzo pana proszę, no niechże pan do cholery wstanie!
Facet wymamrotał kilka niezrozumiałych słów, położył dłoń pod policzkiem i niczym małe dziecko spał sobie, lekko pochrapując. Ze zdziwienia aż uniosłam brwi. Jak można się doprowadzić do takiego stanu? Wykrzesałam z siebie resztki energii i ledwo zipiąc, przeciągnęłam tego zapitego półgłówka na bok.
– Fuj… Teraz sama śmierdzę jakbym tydzień piła – skomentowałam, choć oczywiście on tego z pewnością nie usłyszał.
Poczłapałam do swojego samochodu i powoli ruszyłam w dalszą drogę. Adres, jaki mi podano –Koniec Świata 3 – miał dopisek, że dom znajduje się przy samym lesie. Droga nie miała żadnych bocznych uliczek, a budynki stały tuż przy niej po jednej i po drugiej stronie. W większości były to stare wiejskie gospodarstwa, ale znalazło się też kilka całkiem nowych, pięknie wykończonych domów. Ku mojemu zaskoczeniu napotkałam nawet na sklep spożywczy, w którym, jak głosił baner, mogłam kupić wszystko: „Od A do Z”. Kiedy nagle na płocie zobaczyłam ręcznie wymalowany numer trzy, ręce mi się zatrzęsły. O mój Boże! To nie może być ten dom! Litości, przecież to jakaś rudera. Zatrzymałam samochód i wysiadłam. Ze łzami w oczach popatrzyłam na starą drewnianą chałupę i okalający ją płot. Wyciągnęłam z kieszeni wielki klucz, popatrzyłam na niego i wsunęłam go w otwór przedwojennej kłódki zawieszonej na bramie. Przekręcałam w lewo i prawo, szarpałam, wciskałam i przeklinałam – na nic. Zamek ani drgnął. Poirytowana, wzięłam największy możliwy rozmach i kopnęłam z całej siły w drewnianą bramę.
– No otwórz się, ty stary rupieciu! – wrzasnęłam. Wtedy coś zaskrzypiało, po czym brama z łomotem przewróciła się na ziemię. – Świetnie, no to kwestię bramy mamy rozwiązaną – skomentowałam pod nosem.
Przeszłam ostrożnie między sztachetami. Podwórko okazało się dosłownym buszem, rosło tu chyba wszelkie możliwe zielsko i w dodatku sięgało mi prawie po pachy. Uważając na pokrzywy, ruszyłam w stronę domu. Już z daleka widziałam, że budynek nie jest w najlepszym stanie, ale z bliska prezentował się jeszcze gorzej. Przeszło mi nawet przez myśl, że silniejszy wiatr mógłby go zdmuchnąć. Wyciągnęłam z kieszeni mniejszy klucz i ostrożnie włożyłam w dziurkę pod klamką. Po przygodzie z bramą obawiałam się nieco, że i drzwi mogą wylecieć z futryny. Przekręciłam, ale o dziwo zamek ustąpił bez problemu.
– No to co? Ahoj, przygodo!
Otworzyłam drzwi. Uderzył mnie okropny smród. Matko jedyna, czy coś tu zdechło? Zaduch, jaki panował w środku, był nie do zniesienia. Zatkałam ręką nos i wparowałam do wnętrza domu, by pootwierać wszystkie możliwe okna. Otwierałam właśnie ostatnie, kiedy z któregoś pomieszczenia dobiegło dziwne chrobotanie. Stanęłam jak wryta i nasłuchiwałam dalej. Gryy, gryy, gryy – powtórzyło się jeszcze kilka razy. Odruchowo cofnęłam się kilka kroków w stronę wyjścia. Kiedy byłam już praktycznie za drzwiami, przeciąg pchnął je w moją stronę, a ja dostałam ich skrzydłem prosto w czoło. Nie spodziewając się ataku, straciłam równowagę i upadłam na schodek. W tym samym czasie ze środka wybiegł nie kto inny jak kot. Wielki, czarny i wyraźnie z siebie zadowolony. Potrząsnęłam lekko głową, pomasowałam obolałe po uderzeniu o stopień udo i ponownie ruszyłam na rekonesans. Nie miałam pojęcia, jakim sposobem ten kocur, a może kotka, się tu dostał, ale postanowiłam tego nie roztrząsać. Nie wyglądał na niedożywionego, a ja miałam o wiele większe problemy na głowie. Jeśli zjawił się tu kot, to na dziewięćdziesiąt procent były tu także myszy albo i szczury. Od dziecka nie cierpiałam gryzoni. Nie zniosłabym ich piszczenia w nocy. Muszę koniecznie zaopatrzyć się w jakąś trutkę.
Ze zgrozą stwierdziłam także, że nie ma łazienki. Czyli gdzie ja mam… To już szczyt wszystkiego! Nie dość, że chata waliła się w oczach, to jeszcze będę musiała korzystać z wychodka. Próbowałam włączyć światło, ale nie działało. W pierwszej chwili przeszło mi nawet przez myśl, że te potworne małe paskudy coś poprzegryzały, ale po chwili uświadomiłam sobie, że dostawca pewnie odciął dopływ, skoro właścicielka zmarła i nie miał kto płacić rachunków. Czyli raczej jest elektryczność! Wow! Nigdy nawet nie myślałam, że kiedyś przyjdzie mi się cieszyć z takiego odkrycia.
Dom składał się z trzech niedużych pomieszczeń. Pierwszym była kuchnia. Podeszłam do zlewozmywaka i w myślach zaciskając mocno kciuki, przekręciłam kurek. Po chwili bardzo wąskim strumieniem popłynęła zimna woda. No proszę, jest i woda. W kącie stała bardzo stara pralka, a obok lodówka. Większą część pomieszczenia zajmował jednak piec. Stary, ogromny, kaflowy piec. Jak żyję, takiego nie widziałam. Pewnie służył do pieczenia chleba.
Kolejnym pokojem była sypialnia. Stało tam spore, jak na jedną osobę, drewniane łóżko, komoda, a naprzeciwko nich – regał z książkami. Podeszłam do niego i wyjęłam jedną na chybił trafił. Zdmuchnęłam z niej zatrważającą warstwę kurzu i odczytałam tytuł. Wichrowe wzgórza. Odłożyłam powieść na komodę, z myślą, że jeśli znajdę czas, to z chęcią ją przeczytam. Ostatni pokój był połączeniem salonu i jadalni. Na komodzie stał stary telewizor wielkości pudła po szafce kuchennej, za to z wyjątkowo małym ekranem i jakimiś dziwnymi pokrętłami. Przy oknie znajdował się stół i trzy krzesła, a na wprost telewizora – niewielka sofa i dwa fotele. Skrzypiąca podłoga przykryta była paskudnym dywanem, tak zaplamionym, że istniały znikome szanse na jego doczyszczenie. Jutro go wyrzucę, aż strach pomyśleć, co w nim żyje.
Nie licząc koszmarnej ilości kurzu, wszechobecnych pajęczyn oraz okien tak brudnych, że praktycznie nic nie było przez nie widać, w środku jakiegoś większego bałaganu nie było. Smród nie wywietrzał jeszcze całkowicie, ale teraz dało się tu jakoś wytrzymać. Postałam chwilę w milczeniu, aż w końcu usiadłam w fotelu i schowałam twarz w dłoniach. Łzy popłynęły jedna za drugą, mocząc mi podkoszulek. Co ja tu robię? Jeszcze niedawno budziłam się w luksusowym apartamencie, a teraz? Mam mieszkać tutaj? Przecież ja tu oszaleję. Beczałam tak dobre pół godziny, a kiedy ostatnia łza już wyschła, postanowiłam wziąć się w garść. Ponieważ na zewnątrz zrobiło się już praktycznie całkiem ciemno, po omacku dotarłam do samochodu. Przestawiłam moją corsę pod płot, bo leżąca brama skutecznie uniemożliwiała wjazd, i wyjęłam pierwszą z brzegu walizkę. Dziś będę musiała jakoś obejść się bez prysznica, a jutro coś wymyślę. Wróciłam do środka, zamknęłam drzwi na klucz i pozamykałam wszystkie okna. Podeszłam do łóżka, odsunęłam narzutę i tak jak stałam, w ubraniu i butach, położyłam się w niezbyt świeżej pościeli. Uznałam, że wszystko mi jedno, gdzie będę spać. Byłam tak zmęczona, że nie pamiętałam nawet o myszach. Jutro wstanie nowy dzień i wtedy będę się martwić, co dalej.Paweł
Klepałem poduszkę w poszukiwaniu dzwoniącego telefonu. Kiedy w końcu go zlokalizowałem, wcisnąłem zieloną słuchawkę i powiedziałem szorstko:
– Czego?
– Co ty, śpisz jeszcze?
Od razu poznałem głos swojego brata – Marka.
– A tobie co do tego? – warknąłem, otwierając zaspane jeszcze oczy i z przerażeniem odkrywając, że jest już dziesiąta czterdzieści trzy.
– Posłuchaj, wszyscy się o ciebie martwią, może przyjechałbyś do nas na weekend?
– Nie – uciąłem krótko.
– Mama bardzo to wszystko przeżywa, minęło już tyle czasu, daj sobie pomóc.
– Odczepcie się ode mnie! – krzyknąłem i wyłączyłem telefon.
Wyskoczyłem z łóżka jak poparzony i wciągając spodnie, ruszyłem w kierunku łazienki. Wyglądałem jak siedem nieszczęść. Podkrążone i przekrwione oczy, zmierzwione włosy, szara skóra i lekko drżące dłonie. Nie pamiętałem większości wczorajszego dnia ani tego, jak dostałem się do domu. Zmoczyłem twarz zimną wodą i wyszorowałem zęby, gdyż miałem wrażenie, że cuchnie mi z ust, a jeśli już sam to czułem, to znaczy, że nie było ze mną dobrze. Założyłem wczorajszy podkoszulek i spryskałem się obficie wodą kolońską.
Kilka minut później, wyglądając już jako tako, wyszedłem na zewnątrz, wyciągnąłem kluczyki i wskoczyłem do samochodu, który obecnie pokrywała taka ilość kurzu i błota, że trudno było rozpoznać markę. Wyciągnąłem z kieszeni paczkę czerwonych marlboro, odpaliłem papierosa i na pełnym gazie odjechałem. Nie byłem do końca pewien, czy powinienem prowadzić po wczorajszym, ale nie robiło mi to większej różnicy. Kątem oka dostrzegłem jeszcze, że naprzeciwko, przy opuszczonej chacie stoi jakiś samochód, a przed drzwiami gimnastykuje się jakaś ruda kobieta. To nie moja sprawa. Odwróciłem wzrok i odjechałem, nie myśląc o niczym więcej.
W poniedziałkowy ranek obudziłam się w łóżku sama. Nie była to żadna nowość. Adam często wychodził do pracy, zanim ja zdążyłam wyłączyć dzwoniący budzik. Lubił być w biurze jako pierwszy. Ogólnie we wszystkim lubił być pierwszy, czy miało to jakikolwiek sens, czy też nie. W nieskazitelnie czystej kuchni mojego chłopaka – bo mieszkanie, w którym się znajdowałam, nie należało do mnie, a do Adama, ale od blisko trzech miesięcy mieszkaliśmy razem – nastawiłam ekspres do kawy i ruszyłam na poszukiwania odpowiedniego stroju do pracy. Pół godziny później byłam już praktycznie gotowa do wyjścia. Wsunęłam na nogi ulubione czółenka, opłukałam kubek po kawie i zbiegłam do podziemnego parkingu. Poranne korki w Krakowie były jedną z nielicznych rzeczy, których w tym pięknym mieście po prostu nienawidziłam. Za trzy ósma wpadłam do biura jak burza, ale mimo to z uśmiechem od ucha do ucha. Zdążyłam jeszcze rzucić torebkę pod nogi i włączyć komputer, gdy otworzyły się drzwi gabinetu prezesa i on sam stanął w nich, lustrując po kolei cały zespół. Jak Boga kocham, któregoś dnia nie zdążę – pomyślałam i uśmiechnęłam się, bo bądź co bądź dziś mi się udało. O tym, że spotykam się z szefem, oczywiście wszyscy wiedzieli od dawna, więc nikogo nie dziwił już fakt, że Adam zwykł z rana siadać na brzegu mojego biurka i zamieniać ze mną kilka słów. Zerknęłam na niego zalotnie spod rzęs i słodziutko zaszczebiotałam:
– W czym mogę pomóc panu prezesowi?
Adam z ponurą miną podał mi jakiś papier.
– Musimy pogadać – rzucił szorstkim głosem.
Nie za bardzo wiedziałam, o co może mu chodzić. Kątem oka popatrzyłam na wręczony mi dokument i dosłownie zamarłam. Wypowiedzenie ze skutkiem natychmiastowym?!
– Że co proszę?! Wypowiedzenie?! Żarty sobie robisz?!
Jego wzrok mówił, że to nie żarty. Usta zacisnął w wąską linię i chyba czekał, aż powiem coś więcej.
– Ale jak to? – wyjąkałam cicho.
– Elizo, nie rób dramatów, wszystko masz wyjaśnione na papierze. Ostatnio nie przykładałaś się do pracy. Poza tym sama dobrze wiesz, że niezbyt nam się układa. Chciałbym, żebyś się wyprowadziła, najlepiej jeszcze dzisiaj.
– Masz kogoś, prawda? To przez inną kobietę? – zapytałam łamiącym się głosem.
– To też. – Adam spuścił głowę. – Zakochałem się, ale twoje zwolnienie nie ma z tym nic wspólnego.
Zabrakło mi powietrza w płucach.
Matko jedyna, czy on mnie właśnie rzuca? Nie, nie, nie… Na bank coś źle zrozumiałam. Przecież to nie jest możliwe… Wprowadziłam się do niego zaledwie trzy miesiące temu. W dodatku on najlepiej wie, ile czasu poświęcałam tej pracy, ile razy siedziałam po nocach nad tabelkami.
Cała krew odpłynęła mi z twarzy i zrobiło mi się ciemno przed oczami. Świat wokół zaczął niezbyt przyjemnie wirować. To koniec. Poczucie wstydu, bo całe biuro było świadkiem mojego upokorzenia, sprawiło, że łzy zaczęły płynąć jedna po drugiej. Na drżących nogach wybiegłam z biura i zamknęłam się w łazience. Co chwilę ktoś pukał do drzwi i uprzejmie pytał czy wszystko okej, ale każdego zbywałam milczeniem. Siedziałam na opuszczonej desce sedesowej i niemal dosłownie rwałam włosy z głowy. Co takiego zrobiłam temu palantowi, że tak mnie poniżył? Czemu nie powiedział mi tego w cztery oczy? Dopiero cicha prośba: „Elka, wpuść mnie” wypowiedziana przez Alicję nieco mnie otrzeźwiła.
Z Alicją poznałyśmy się jeszcze na studiach i od razu bardzo polubiłyśmy. To ona namówiła mnie na wysłanie swojego CV do firmy, w której sama pracowała już ponad pół roku. Opowiadała o niesamowicie przystojnym szefie i lepiej niż zadowalających zarobkach. Takim oto sposobem znalazłam się w samym centrum gniazda żmij, gdzie każdy każdemu rzucał kłody pod nogi i gdyby nie Alicja i rzeczywiście powalające wynagrodzenie po tygodniu już by mnie tam nie było.
Prezes faktycznie okazał się niezłym ciachem i z dnia na dzień stawał się dla mnie kimś więcej niż tylko szefem. Ja, prosta księgowa, nawet nie marzyłam, że kiedyś zaczniemy się spotykać, a tu taka niespodzianka. Pewnego dnia, gdy przedstawiałam mu wyniki analizy, o które prosił, przerwał mi w pół słowa i ni z gruchy, ni z pietruchy zapytał, czy pójdę z nim na kolację. Oczywiście zgodziłam się bez namysłu, a potem przez godzinę lamentowałam Alicji, że niepotrzebnie się zgodziłam, bo przecież nie mam w co się ubrać. I tak od randki do randki zostaliśmy parą. Potem samo jakoś tak wyszło, że Adam zaproponował, abym się do niego wprowadziła, bo po co mam płacić za wynajem, skoro i tak większość czasu spędzam u niego.
Koniec końców zostałam bez faceta, bez pracy i bez dachu nad głową.
Przez dwa tygodnie pomieszkiwałam to tu, to tam. Pierwsze trzy noce spędziłam na kanapie Alicji, ale choć przyjaciółka mnie nie wyrzucała, czułam, że moja obecność nie jest pani domu na rękę. Zabrałam więc swoje manatki i wyniosłam się do pobliskiego hostelu. Tam z kolei spędziłam tylko jedną noc, bo gdy pod prysznicem zaatakowały mnie dwa ogromne karaluchy, wybiegłam z piskiem i do rana siedziałam w szlafroku na łóżku, nie zmrużywszy nawet oka. Przeniosłam się więc do hotelu o nieco wyższym standardzie niż hostel i stołując się w barach mlecznych, usilnie poszukiwałam pracy i mieszkania. Po kolejnym dniu pełnym nieudanych rozmów rekrutacyjnych i oglądania tanich, zapuszczonych lokali miałam już serdecznie dość. Wyjęłam z kieszeni telefon i zerknąwszy szybko na godzinę, wybrałam z listy numer Alicji. Miałam nadzieję, że może uda mi się wyrwać koleżankę na babski wieczór z winem, filmem i czekoladą. Ala długo nie odbierała. W końcu w słuchawce rozległy się trzaski, a potem słychać było nie tylko słodki chichot Ali, ale też jakieś męskie pomruki. Po chwili, która dla mnie trwała całą wieczność, zabrzmiał w słuchawce głos przyjaciółki:
– Co jest, kochana?
– Eee… Czy ja ci może w czymś przeszkodziłam? – Udało mi się wydukać.
– Nie, spokojnie. Zaczekaj minutkę. – Przez chwilę słychać było tylko skrzypienie zamykanych drzwi.
– No, już możemy rozmawiać swobodnie. Co tam, skarbie?
– Właściwie chciałam zaprosić cię na babski wieczór, ale chyba masz już dzisiaj towarzystwo. Baw się dobrze. Zdzwonimy się innym razem.
– Hej, kochana, co się dzieje? Nie brzmisz dobrze?
Wciągnęłam głośno powietrze i z prędkością karabinu maszynowego zaczęłam wyrzucać z siebie wszystko, co leżało mi na sercu.
– Alka…. Ja już nie mam siły. Chodzę od firmy do firmy, ale chyba w całym Krakowie nikt nie potrzebuje teraz księgowej. Przez ostatnie dwa tygodnie odwiedziłam chyba dwadzieścia mieszkań do wynajęcia i wiesz co? Każde było gorsze od poprzedniego. Nie mogę w nieskończoność mieszkać w hotelu, zresztą niedługo nie będzie mnie na niego stać. Już nie wiem, co robić. Przez tego cholernego padalca zostałam goła jak święty turecki. Mam nadzieję, że karma wróci i gad dostanie permanentnej biegunki albo takiego zaparcia, że…
W tym momencie Alicja przerwała mój słowotok:
– Och, skarbie… A ten, no wiesz, domek, co po ciotce dostałaś?
– Zupełnie o nim zapomniałam! Nawet nie wiem, czy on dalej stoi.
– No, skoro ciotka w nim mieszkała, to musi stać. Poza tym wydaje mi się, że przyda ci się na jakiś czas zmiana otoczenia. Odetchniesz trochę, a może tam lepiej ci pójdzie ze znalezieniem pracy. Mieszkanie na wsi może się okazać całkiem fajne, możesz na przykład hodować kury albo nie wiem co tam innego się hoduje, ale z całą pewnością oderwiesz się nieco od ostatnich wydarzeń.
Alicja trafiła w sedno. Zmiana otoczenia była mi cholernie potrzebna. A i świeże wiejskie powietrze na pewno pomoże mi stanąć w końcu na nogi.
– Wiesz, chyba masz rację. Pojadę tam jutro, zobaczę, jak to wszystko wygląda, i chyba zostanę na wsi jakiś czas. Może faktycznie uda mi się znaleźć tam pracę?
– I od razu lepiej! Daj koniecznie znać, jak dojedziesz. Kończę, laska, bo jak jeszcze chwilę mnie nie będzie, to ten przystojniak, co czeka w sypialni, na bank zwieje. Trzymaj się i powodzenia, kochanie.
– Dam znać. Baw się dobrze.
Podobno jeśli się jest na samym dnie, to jedyna możliwa droga prowadzi w górę. Moja jedyna droga prowadziła na Koniec Świata. I to dosłownie. Następnego dnia, zabrawszy swoje rzeczy, wyjechałam. I od razu uznałam, że Mazowsze jest dziwne. Wszędzie płasko, nigdzie nawet najmniejszego pagórka. Oprócz kilku wizyt na szkoleniach w Warszawie nigdy wcześniej tu nie zawitałam. Teraz byłam tu dosłownie od chwili i już mi się nie podobało. Człowiek patrzy w dal i widzi jedynie czubki najbliższych drzew. Druga sprawa: odjechałam tylko trzydzieści kilometrów od Radomia, a wszędzie piach! Jak to możliwe, że coś tu w ogóle jakimś cudem wyrasta?
Byłam w drodze od ponad czterech godzin, moja corsa już ledwo dyszała, a na domiar złego, od kiedy minęłam Radom, nawigacja straciła zasięg. Jedyne, co mi pozostało, to stary dom na wsi po jakiejś ciotce, której w życiu nie widziałam, a która to, nie wiedzieć czemu, w testamencie uwzględniła właśnie mnie. Ciotka Zośka była siostrą mojej babci, nigdy nie wyszła za mąż, nie miała też dzieci. Z młodszego pokolenia byłam jej jedyną rodziną. Wzięłam więc z Krakowa wszystko, co miało dla mnie jakąkolwiek wartość, zapakowałam w trzy walizki i wyruszyłam.
Droga wyglądała jak szwajcarski ser, dosłownie dziura na dziurze. Po pewnym czasie przestałam je zresztą omijać, bo próbując nie wjechać w jedną, wjeżdżałam w trzy kolejne. Słońce było już bardzo nisko i świeciło mi centralnie w oczy, co bardzo utrudniało próbę nierozjechania wszelkiego rodzaju drobiu pałętającego się po drodze. Jeszcze chwila, a nawet świnia na jezdni by mnie nie zdziwiła (krowę minęłam). Piękna zielona tabliczka poinformowała mnie właśnie, że należy skręcić w prawo. No nareszcie, dojechałam do Końca Świata. Droga przez wieś była prosta jak od linijki, asfalt nawet nie najgorszy. Jechałam więc na luzie, gdy nagle z krzaków jakiś człowiek wytoczył mi się wprost pod koła. Zakołysało nim, po czym padł na ziemię jak długi. Spanikowana, wcisnęłam pedał hamulca najmocniej, jak mogłam. Dzięki Bogu, udało mi się zatrzymać samochód, nie wyrządzając przy tym krzywdy leżącemu mężczyźnie. Odpięłam pas i wyskoczyłam z samochodu.
– Nic panu nie jest? Halo, proszę pana? Słyszy mnie pan?
Kucnęłam obok niego i aż mnie cofnęło. Rany! Ten facet był totalnie pijany, do tego brudny i nieogolony. Sprawdziłam, czy oddycha, ale wyglądało na to, że poza nadmiarem alkoholu nic mu nie jest. Poklepałam go lekko po policzku, ale nie reagował. Kurde, przecież nie zostawię go na środku drogi.
– Halo, pobudka! No już, już, wstajemy! – wrzeszczałam mu do ucha, ale facet ani drgnął. Rozejrzałam się wokół, nigdzie jednak nie było żywego ducha. No jasne, jak człowiek potrzebuje pomocy, to nigdy nikogo nie ma. Chwyciłam go więc pod pachy i usiłowałam zsunąć z drogi, ale nic z tego. Ważył chyba tonę. W dodatku szorstki asfalt zsunął mu spodnie z tyłka. No fajnie, teraz wypadałoby go jeszcze ubrać.
– Panie alkoholiku, miałam naprawdę kiepski dzień, bardzo pana proszę, no niechże pan do cholery wstanie!
Facet wymamrotał kilka niezrozumiałych słów, położył dłoń pod policzkiem i niczym małe dziecko spał sobie, lekko pochrapując. Ze zdziwienia aż uniosłam brwi. Jak można się doprowadzić do takiego stanu? Wykrzesałam z siebie resztki energii i ledwo zipiąc, przeciągnęłam tego zapitego półgłówka na bok.
– Fuj… Teraz sama śmierdzę jakbym tydzień piła – skomentowałam, choć oczywiście on tego z pewnością nie usłyszał.
Poczłapałam do swojego samochodu i powoli ruszyłam w dalszą drogę. Adres, jaki mi podano –Koniec Świata 3 – miał dopisek, że dom znajduje się przy samym lesie. Droga nie miała żadnych bocznych uliczek, a budynki stały tuż przy niej po jednej i po drugiej stronie. W większości były to stare wiejskie gospodarstwa, ale znalazło się też kilka całkiem nowych, pięknie wykończonych domów. Ku mojemu zaskoczeniu napotkałam nawet na sklep spożywczy, w którym, jak głosił baner, mogłam kupić wszystko: „Od A do Z”. Kiedy nagle na płocie zobaczyłam ręcznie wymalowany numer trzy, ręce mi się zatrzęsły. O mój Boże! To nie może być ten dom! Litości, przecież to jakaś rudera. Zatrzymałam samochód i wysiadłam. Ze łzami w oczach popatrzyłam na starą drewnianą chałupę i okalający ją płot. Wyciągnęłam z kieszeni wielki klucz, popatrzyłam na niego i wsunęłam go w otwór przedwojennej kłódki zawieszonej na bramie. Przekręcałam w lewo i prawo, szarpałam, wciskałam i przeklinałam – na nic. Zamek ani drgnął. Poirytowana, wzięłam największy możliwy rozmach i kopnęłam z całej siły w drewnianą bramę.
– No otwórz się, ty stary rupieciu! – wrzasnęłam. Wtedy coś zaskrzypiało, po czym brama z łomotem przewróciła się na ziemię. – Świetnie, no to kwestię bramy mamy rozwiązaną – skomentowałam pod nosem.
Przeszłam ostrożnie między sztachetami. Podwórko okazało się dosłownym buszem, rosło tu chyba wszelkie możliwe zielsko i w dodatku sięgało mi prawie po pachy. Uważając na pokrzywy, ruszyłam w stronę domu. Już z daleka widziałam, że budynek nie jest w najlepszym stanie, ale z bliska prezentował się jeszcze gorzej. Przeszło mi nawet przez myśl, że silniejszy wiatr mógłby go zdmuchnąć. Wyciągnęłam z kieszeni mniejszy klucz i ostrożnie włożyłam w dziurkę pod klamką. Po przygodzie z bramą obawiałam się nieco, że i drzwi mogą wylecieć z futryny. Przekręciłam, ale o dziwo zamek ustąpił bez problemu.
– No to co? Ahoj, przygodo!
Otworzyłam drzwi. Uderzył mnie okropny smród. Matko jedyna, czy coś tu zdechło? Zaduch, jaki panował w środku, był nie do zniesienia. Zatkałam ręką nos i wparowałam do wnętrza domu, by pootwierać wszystkie możliwe okna. Otwierałam właśnie ostatnie, kiedy z któregoś pomieszczenia dobiegło dziwne chrobotanie. Stanęłam jak wryta i nasłuchiwałam dalej. Gryy, gryy, gryy – powtórzyło się jeszcze kilka razy. Odruchowo cofnęłam się kilka kroków w stronę wyjścia. Kiedy byłam już praktycznie za drzwiami, przeciąg pchnął je w moją stronę, a ja dostałam ich skrzydłem prosto w czoło. Nie spodziewając się ataku, straciłam równowagę i upadłam na schodek. W tym samym czasie ze środka wybiegł nie kto inny jak kot. Wielki, czarny i wyraźnie z siebie zadowolony. Potrząsnęłam lekko głową, pomasowałam obolałe po uderzeniu o stopień udo i ponownie ruszyłam na rekonesans. Nie miałam pojęcia, jakim sposobem ten kocur, a może kotka, się tu dostał, ale postanowiłam tego nie roztrząsać. Nie wyglądał na niedożywionego, a ja miałam o wiele większe problemy na głowie. Jeśli zjawił się tu kot, to na dziewięćdziesiąt procent były tu także myszy albo i szczury. Od dziecka nie cierpiałam gryzoni. Nie zniosłabym ich piszczenia w nocy. Muszę koniecznie zaopatrzyć się w jakąś trutkę.
Ze zgrozą stwierdziłam także, że nie ma łazienki. Czyli gdzie ja mam… To już szczyt wszystkiego! Nie dość, że chata waliła się w oczach, to jeszcze będę musiała korzystać z wychodka. Próbowałam włączyć światło, ale nie działało. W pierwszej chwili przeszło mi nawet przez myśl, że te potworne małe paskudy coś poprzegryzały, ale po chwili uświadomiłam sobie, że dostawca pewnie odciął dopływ, skoro właścicielka zmarła i nie miał kto płacić rachunków. Czyli raczej jest elektryczność! Wow! Nigdy nawet nie myślałam, że kiedyś przyjdzie mi się cieszyć z takiego odkrycia.
Dom składał się z trzech niedużych pomieszczeń. Pierwszym była kuchnia. Podeszłam do zlewozmywaka i w myślach zaciskając mocno kciuki, przekręciłam kurek. Po chwili bardzo wąskim strumieniem popłynęła zimna woda. No proszę, jest i woda. W kącie stała bardzo stara pralka, a obok lodówka. Większą część pomieszczenia zajmował jednak piec. Stary, ogromny, kaflowy piec. Jak żyję, takiego nie widziałam. Pewnie służył do pieczenia chleba.
Kolejnym pokojem była sypialnia. Stało tam spore, jak na jedną osobę, drewniane łóżko, komoda, a naprzeciwko nich – regał z książkami. Podeszłam do niego i wyjęłam jedną na chybił trafił. Zdmuchnęłam z niej zatrważającą warstwę kurzu i odczytałam tytuł. Wichrowe wzgórza. Odłożyłam powieść na komodę, z myślą, że jeśli znajdę czas, to z chęcią ją przeczytam. Ostatni pokój był połączeniem salonu i jadalni. Na komodzie stał stary telewizor wielkości pudła po szafce kuchennej, za to z wyjątkowo małym ekranem i jakimiś dziwnymi pokrętłami. Przy oknie znajdował się stół i trzy krzesła, a na wprost telewizora – niewielka sofa i dwa fotele. Skrzypiąca podłoga przykryta była paskudnym dywanem, tak zaplamionym, że istniały znikome szanse na jego doczyszczenie. Jutro go wyrzucę, aż strach pomyśleć, co w nim żyje.
Nie licząc koszmarnej ilości kurzu, wszechobecnych pajęczyn oraz okien tak brudnych, że praktycznie nic nie było przez nie widać, w środku jakiegoś większego bałaganu nie było. Smród nie wywietrzał jeszcze całkowicie, ale teraz dało się tu jakoś wytrzymać. Postałam chwilę w milczeniu, aż w końcu usiadłam w fotelu i schowałam twarz w dłoniach. Łzy popłynęły jedna za drugą, mocząc mi podkoszulek. Co ja tu robię? Jeszcze niedawno budziłam się w luksusowym apartamencie, a teraz? Mam mieszkać tutaj? Przecież ja tu oszaleję. Beczałam tak dobre pół godziny, a kiedy ostatnia łza już wyschła, postanowiłam wziąć się w garść. Ponieważ na zewnątrz zrobiło się już praktycznie całkiem ciemno, po omacku dotarłam do samochodu. Przestawiłam moją corsę pod płot, bo leżąca brama skutecznie uniemożliwiała wjazd, i wyjęłam pierwszą z brzegu walizkę. Dziś będę musiała jakoś obejść się bez prysznica, a jutro coś wymyślę. Wróciłam do środka, zamknęłam drzwi na klucz i pozamykałam wszystkie okna. Podeszłam do łóżka, odsunęłam narzutę i tak jak stałam, w ubraniu i butach, położyłam się w niezbyt świeżej pościeli. Uznałam, że wszystko mi jedno, gdzie będę spać. Byłam tak zmęczona, że nie pamiętałam nawet o myszach. Jutro wstanie nowy dzień i wtedy będę się martwić, co dalej.Paweł
Klepałem poduszkę w poszukiwaniu dzwoniącego telefonu. Kiedy w końcu go zlokalizowałem, wcisnąłem zieloną słuchawkę i powiedziałem szorstko:
– Czego?
– Co ty, śpisz jeszcze?
Od razu poznałem głos swojego brata – Marka.
– A tobie co do tego? – warknąłem, otwierając zaspane jeszcze oczy i z przerażeniem odkrywając, że jest już dziesiąta czterdzieści trzy.
– Posłuchaj, wszyscy się o ciebie martwią, może przyjechałbyś do nas na weekend?
– Nie – uciąłem krótko.
– Mama bardzo to wszystko przeżywa, minęło już tyle czasu, daj sobie pomóc.
– Odczepcie się ode mnie! – krzyknąłem i wyłączyłem telefon.
Wyskoczyłem z łóżka jak poparzony i wciągając spodnie, ruszyłem w kierunku łazienki. Wyglądałem jak siedem nieszczęść. Podkrążone i przekrwione oczy, zmierzwione włosy, szara skóra i lekko drżące dłonie. Nie pamiętałem większości wczorajszego dnia ani tego, jak dostałem się do domu. Zmoczyłem twarz zimną wodą i wyszorowałem zęby, gdyż miałem wrażenie, że cuchnie mi z ust, a jeśli już sam to czułem, to znaczy, że nie było ze mną dobrze. Założyłem wczorajszy podkoszulek i spryskałem się obficie wodą kolońską.
Kilka minut później, wyglądając już jako tako, wyszedłem na zewnątrz, wyciągnąłem kluczyki i wskoczyłem do samochodu, który obecnie pokrywała taka ilość kurzu i błota, że trudno było rozpoznać markę. Wyciągnąłem z kieszeni paczkę czerwonych marlboro, odpaliłem papierosa i na pełnym gazie odjechałem. Nie byłem do końca pewien, czy powinienem prowadzić po wczorajszym, ale nie robiło mi to większej różnicy. Kątem oka dostrzegłem jeszcze, że naprzeciwko, przy opuszczonej chacie stoi jakiś samochód, a przed drzwiami gimnastykuje się jakaś ruda kobieta. To nie moja sprawa. Odwróciłem wzrok i odjechałem, nie myśląc o niczym więcej.
więcej..