- W empik go
Sercem i rozumem - ebook
Sercem i rozumem - ebook
Chyba nie ma nikogo, kto choć raz w życiu nie zastanawiałby się, co zrobić, aby osiągnąć sukces zawodowy, być szanowanym, czerpać radość i inspirację z poznawania ludzi. A do tego stworzyć przyjazną przestrzeń dla swojej rodziny, nauczyć się doceniać piękno życia i nie martwić na zapas.
Autor tej książki opisuje, w jaki sposób udało mu się spełnić własne marzenia: początkowo jako stypendysta naukowy wysłany do Wielkiej Brytanii, wynalazca, pracownik HR w korporacji, ekspert ONZ działający w kilku krajach Trzeciego Świata, a obecnie wykładowca, szkoleniowiec, myśliciel oraz… mąż, ojciec i dziadek.
W tej pełnej optymizmu opowieści znajdziecie barwne opisy podróży do egzotycznych krajów, błyskotliwe refleksje na temat zachodzących w naszej cywilizacji nieuniknionych przemian oraz rady, jak przetrwać w świecie, w którym wszystko wydaje się szalone.
Oczekiwanie na przedstawiciela British Council przeciągało się w nieskończoność. Nikt nie pojawił się na londyńskim Heathrow, aby zająć się stypendystą z Polski. Co prawda było niedzielne popołudnie, ale zapewniano mnie w Warszawie, że na pewno ktoś będzie czekał. Nic, jakoś sobie poradzę. Jeszcze ostatnia próba. Powtórzony dwukrotnie komunikat wnikał do każdego miejsca wielkiej hali przylotowej. Bez rezultatu. Kupiłem bilet do Victoria Station. Dlaczego właśnie tam? To była najlepsza nazwa na olbrzymim planie londyńskiego metra. Tam – pomyślałem – założę pierwszą bazę i tam zdecyduję, co robić dalej. I tak znalazłem się w centrum wielkiego miasta.
Wojciech Sobina urodził się 8 października 1944 roku. Jest absolwentem Wydziału Chemii Politechniki Gdańskiej oraz studiów podyplomowych w Loughborough University of Technology w Wielkiej Brytanii. Jego bogata i urozmaicona droga zawodowa obejmuje pracę w dużym zakładzie przemysłowym, a następnie w wielkiej korporacji międzynarodowej. Ma za sobą udane misje do krajów rozwijających się w charakterze eksperta Organizacji Narodów Zjednoczonych. Obecnie pracuje jako nauczyciel akademicki i doradca biznesowy. Jest żonaty, ma dwie córki i dwoje wnuków. Mieszka w okolicach Olsztyna. Fascynuje go współczesny świat i jego oddziaływanie na postawy i zachowania człowieka.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-395-4 |
Rozmiar pliku: | 737 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku były szkice złożone z opisów moich kolorowych, burzliwych przygód zawodowych, przeplatane wnioskami i pobranymi naukami. Nie miałem zamiaru pisać książki. Rozłożone na długi okres rejestrowanie obrazów i refleksji pozwalało oddawać sposób myślenia w czasie rzeczywistym. Czy chodziło o zatrzymanie jakiejś historii młodzieńca rozpoczynającego swoją drogę zawodową? Nie wiem. Twórcza koncepcja rodziła się i rozwijała wraz z upływem lat i pojawiającymi się inspiracjami. Pierwszy, wyraźniej zarysowany temat dotyczył zderzenia oczekiwań młodego człowieka wkraczającego w życie zawodowe z otaczającą codziennością. Nazwałem to roboczo „Nadzieje i rzeczywistość”. Trochę rozczarowania, trochę buntu i zaskoczenia niesprawiedliwością świata.
W ciągu kolejnych lat opis wzbogacany był o bardziej kompletny obraz życia. Powstający materiał przeszedł w „Historię bardzo osobistą”. Próbę osadzenia własnej historii zawodowej w otaczającym świecie. Coś zaczęło wychodzić z początkowej mglistości nieokreślonego zamysłu. A może zrobić z tego przewodnik dla młodych, rozpoczynających pracę zawodową? Pokazać, jak rozwijać potrzebne umiejętności i motywację wewnętrzną? I tak powstał kolejny przejściowy tytuł roboczy „Trzy kroki do sukcesu zawodowego”. Ot, takie dobre rady.
Coraz bogatsza w wydarzenia przygoda zawodowa przynosiła nowe refleksje. A więc książka! Tak powstała jej pierwsza część, którą zatytułowałem „Smaki sukcesu”. Oparta na doświadczeniach zebranych w długim okresie wysokiej aktywności zawodowej, od 1967 do 2011 roku.
Końcówka XX wieku znacząco ubarwiła moje życie. To praca w szeroko pojętym świecie, w charakterze eksperta Organizacji Narodów Zjednoczonych. To ekstremalna przygoda życia i pracy w zróżnicowanych kulturach i środowiskach przyrodniczych. A także bliskość świata nieszczęść i prawdziwej biedy. Pierwszy szkic nazwałem „Głuchy świat”. O hipokryzji bogatego świata. Kolejne misje eksperckie w odległych, niezwykłych miejscach globu przynosiły nadzwyczajne obrazy oraz nowe inspiracje. To wszystko wydarzało się jeszcze w czasach ograniczonych możliwości podróżowania i odkrywania miejsc nieznanych. Przyszła kolej na „Dzieci tego samego Boga”. O pięknie kulturowego zróżnicowania pięknych ludzi. Lawina refleksji narastała. Tak powstała druga część przyszłej książki, ostatecznie zatytułowana „Biedni i bogaci”. O wielkich, tak bardzo potrzebnych wartościach. O prawdziwym szacunku do drugiego, innego człowieka do odmienności kulturowej. To także moje przekonanie o wielkim obowiązku bogatego świata wobec jego biednej części. „Biedni i bogaci” to opis wybranych pięciu misji eksperckich, odbytych w latach 1987 – 1994 do pięciu krajów rozwijających się, na trzech różnych kontynentach.
To nie jest przewodnik turystyczny, to nie jest jakże popularny obecnie blog podróżnika. To spojrzenie na piękno zróżnicowanego świata z zupełnie innej perspektywy. Mam nadzieję, że dla każdego, kto szuka odpowiedzi na ważne, nurtujące pytania.
Dwie części opisów moich przygód zawodowych i towarzyszących im refleksji są już gotowe. Połączone wspólnymi pojęciami. Człowiek, szacunek, pragnienia, tolerancja, praca. A także miłość, poświęcenie, dzielenie się, poszukiwanie sensu istnienia. Nad tym wszystkim piękno życia w pięknym świecie. A więc ukryte początkowo przesłanie ukazało się w pełnym słońcu. Chcę się podzielić swoim przepisem na udane, szczęśliwe życie. Czy czuję się uprawniony do udzielania porad, jak żyć? Przecież to tylko moje subiektywne odczuwanie czyjejś historii i towarzyszące temu refleksje. Ale podobnie jak każdy z nas, mam prawo do własnego widzenia otaczającego mnie świata. Jeśli moja historia może komuś pomóc, to warto ją opowiedzieć!
Pozostało już tylko osadzenie swoich myśli w czasach bardzo współczesnych. W krótkim czasie powstała trzecia część książki. To „Nowe szaty cesarza”. O wyzwaniach współczesności. O nierozwiązywalnych problemach i wszechogarniającym stresie. O zmęczeniu, presji czasu, duchowej pustce. Trzecia część opowiada, w jaki sposób oparłem się tym zagrożeniom. Nie wiem, czy mój sposób na radzenie sobie z wyzwaniami współczesności jest innowacyjny. Nie wiem nawet, czy jest mój. Ale okazał się skuteczny.
Tak napisałem swoją jedyną książkę o życiu. Jej tytuł przyszedł na końcu. Wierzę, że warto było podzielić się swoim sercem i rozumem.ROZDZIAŁ II
BLASKI Z CIENIAMI
Oczekiwanie na przedstawiciela British Council przeciągało się w nieskończoność. Nikt nie pojawił się na londyńskim Heathrow, aby zająć się stypendystą z Polski. Co prawda było niedzielne popołudnie, ale zapewniano mnie w Warszawie, że na pewno ktoś będzie czekał. Nic, jakoś sobie poradzę. Jeszcze ostatnia próba. Powtórzony dwukrotnie komunikat wnikał do każdego miejsca wielkiej hali przylotowej. Bez rezultatu.
Kupiłem bilet do Victoria Station. Dlaczego właśnie tam? To była najlepsza nazwa na olbrzymim planie londyńskiego metra. Tam – pomyślałem – założę pierwszą bazę i tam zdecyduję, co robić dalej. I tak znalazłem się w centrum wielkiego miasta. Ciężka torba podróżna powędrowała do dworcowej skrytki.
Z otrzymanej w kraju urzędowej diety dojazdowej pozostało trochę ponad siedem funtów. Przybywałem ze świata specyficznej wartości twardej waluty. Ruszyłem z ufnością na spotkanie swojej przygody w niedzielne jesienne popołudnie 1981 roku. Wielkie opustoszałe ulice otoczone monumentalnymi budynkami. Wyją policyjne syreny. Tak, to pewnie kampania bombowa terrorystów z IRA. Czytałem o tym w samolocie. Wczoraj w centrum eksplodował samochód. Pocieszony, że wiem już, o co tutaj chodzi, wędrowałem dalej. Poznawałem znane z ilustracji i filmów dumne budowle stolicy dawnego imperium. Jakie to wszystko pełne doskonałości! Nawet czarne plastikowe worki pełne śmieci wydawały się częścią tej perfekcji. Trasa wzdłuż Tamizy i znowu znajome obrazy. Ależ to była potęga! To stąd kierowano zamorskim terytorium, w którym słońce nigdy nie zachodziło. Znowu znane miejsca, znane nazwy. Z pewnością jestem w stolicy świata.
Zaczyna lekko padać. Nie ma gdzie się schować, zresztą po co? Zaraz znajdę miejsce, w którym mieści się British Council. Jutro rano zgłoszę się tam, aby załatwić formalności związane z moimi studiami w Anglii. Korzystam z planu miasta. Tak, to całkiem niedaleko. Co jednak robić dzisiaj? Zapadający zmierzch, siedem funtów w kieszeni i konieczność przetrwania nocy. Na szczęście przestało padać. Gdzieś w wąskiej uliczce w pobliżu Leicester Square spostrzegam napis informujący o tanich noclegach. Drzwi długo się nie otwierały. W końcu pojawił się w nich chudy zarośnięty mężczyzna.
– Siedem funtów? Człowieku, ja tu mam kilkuosobowe pokoje z miejscami do spania po piętnaście funtów! – Zatrzasnął drzwi, niemal obrażony.
Co to za zapach?! Słodki, egzotyczny, pociągający. Poznawałem rzeczywistą wartość wszechmocnej waluty. To ile ja muszę pracować na nocleg w tym podejrzanym miejscu?
Znowu mżawka, coraz chłodniej, coraz większe zmęczenie. Jest już późno i coś w końcu trzeba zrobić. Przypomniałem sobie, że na Victoria Station nie widziałem ławek. A więc gdzie tu przycupnąć? Jest właśnie stacja metra. To Trafalgar Square. Schodzę w dół do podziemnego korytarza. Tutaj przynajmniej nie pada. Ale ławek nie ma. Może przy peronach coś będzie? Niespodzianka. Część peronowa zamknięta stalową ażurową bramą. Metro w nocy nie kursuje.
Nie jestem sam. Pojawiają się szare przygarbione sylwetki. Ej, czyżby to towarzysze mojej nocnej niedoli? Tak, to londyńscy bezdomni. Przybywa ich coraz więcej. Pojawiają się znikąd, poruszają powoli, cicho i pojedynczo. Wielu z nich coś mówi, a raczej mamrocze. Z kim rozmawiają? O czym? Jestem coraz bardziej podekscytowany i zadziwiony. Skąd te łachmany, dziurawe buty i ten smród? Tu naprawdę są już całe rzesze bezdomnych! Niektórzy z nich przynoszą z sobą kartony z przeróżnych opakowań. Tak, to tutaj będzie spanie. Zaczynają zajmować swoje terytorium. Robią to starannie. Chyba jedyna rzecz, która będzie do nich należała tej nocy, to ten kawałek miejsca na gładkiej i chłodnej posadzce podziemnego korytarza.
Ja też przynoszę swój karton. Miałem szczęście, mój jest naprawdę dobry, bo gruby i karbowany, bardzo miękki. Będzie dobre spanie. Poza tym to ja naprawdę jestem z innej klasy. Mam na sobie nową czarną skórzaną marynarkę. Nowe granatowe sztruksy i solidne buty. Ja tu jestem tylko kibicem.
Podziemny korytarz zapełnia się. Dwaj młodzi, nieźle ubrani mężczyźni mają śpiwory. Łapią tęskne spojrzenia pozostałych. Trwa układanie się do snu. Równo, wzdłuż ścian długiego korytarza. Jak w polowym lazarecie. Skąd to skojarzenie? Ten smród... Czy ci ze stopami owiniętymi w brudne szmaty mają gangrenę? Zajmuję pozycję odpowiednią do swobodnej obserwacji. Dobrze, że mam taką marynarkę, nie pogniotę jej. Przecież jutro rano zamelduję się w dostojnym gmaszysku British Council jako szczęśliwy posiadacz stypendium naukowego w nowoczesnym ośrodku uniwersyteckim.
Pełne światła męczą wzrok. Zagaduję sąsiada. Ile on może mieć lat? To jeden z tych mruczących pod nosem.
– Jesteś z Polski? To daleko stąd. Tutaj bezrobocie. To przez Japończyków – stwierdza z przekonaniem.
Krótkie, ciche, matowe zdania. Co się za tym kryje? Przecież ten człowiek ma jakąś rodzinę, ma pragnienia, na pewno coś potrafi. Co spowodowało jego katastrofę? Tak, to niewątpliwie ta mordercza konkurencja. Czuję, że studiuję prawdziwy kapitalizm w przyśpieszonym tempie. Mój sąsiad przegrał wyścig. Nawet śmierdzi tak jak wielki przegrany. Czym on ma owinięte stopy?
Przyglądam się pozostałym. Oni wcale nie są tacy bezbarwni, jak widziałem ich przed godziną. Na pewno mieliby wiele do powiedzenia, chociaż są bezużyteczni, wypluci przez perfekcyjny system. Ile przeżyć wypisanych na zarośniętych twarzach! Tak naprawdę są nieobecni, gdzieś głęboko zajęci swoimi myślami. Dziwne, ale czuję się wśród nich bezpiecznie. Chciałbym z nimi porozmawiać, ale coś mnie powstrzymuje. Chyba naruszyłbym ten ich wewnętrzny, nieznany i na pewno niezrozumiały dla mnie świat. Co chciałbym im powiedzieć? Może to, jak doszło do tego, że znalazłem się wśród nich.
Zmęczenie coraz większe. Szukam najwygodniejszej pozycji, w której mógłbym zasnąć. Zamykam oczy, koniec z obserwacją. Przecież ja tu jestem jedynym szczęśliwym człowiekiem, ja mam przyszłość, a oni nie. Mogę im jakoś pomóc? Uśmiecham się w myślach na głupotę tego pytania. Jednak sen nie przychodzi. Wrażenia i magia miejsca, w którym jestem, przeplatają się z ciekawością wrażeń nadchodzących tygodni. Jak będzie wyglądał zagraniczny staż naukowy inżyniera pracującego w swoim kraju przy ważnych programach rozwojowych? Co ja osiągnę tutaj i co wykorzystam po powrocie? Moich współlokatorów to nie obchodzi, oni są w swoim własnym świecie.
Posadzka z karbowanym kartonem może być całkiem przytulna. No, oczywiście to nie to samo co dom. Kilkanaście godzin temu opuszczałem swój dom. Opuszczałem? A może uciekałem od czegoś, co się waliło? Tak, miałem uczucie, że uciekałem. Przecież zostawiałem swoich najbliższych w kraju, który stanął na krawędzi. Kraju, który rzucił wyzwanie czemuś, co zdawało się niewzruszoną bryłą tego świata. Uciekłem od pustych półek sklepowych do dobrobytu. Dobrobytu? A co robi ta gromada w korytarzu śpiącego metra? Nie, oni są przecież z innego świata. Oni się tutaj nie liczą. Są na marginesie. Dlaczego zostawiłem Alę z dziewczynkami aż na pół roku? Tydzień temu stałem całą noc przed osiedlowym sklepem, aby znaleźć się w grupce tych szczęśliwców, którzy kupią kostkę masła. Jak będzie teraz? Aha, przyjedzie dziadek z Gdańska. On ma czas, jest przyzwyczajony do wstawania o świcie, a przede wszystkim ma uprawnienia rencisty i kombatanta. To najważniejsze dzisiaj przy zakupach. Dadzą sobie radę. A jak powrócę, to wszystko nadrobię. Co to? Rozczulam się? W tym miejscu?
Wielokrotnie budzą mnie odgłosy sypialni. Ktoś krzyczy przez sen. Co mu się śni, do licha? Czy we śnie może mu się przydarzyć coś straszniejszego niż to, w czym uczestniczy na jawie? Znowu hałas. A kto to znowu? Kilka zjaw ubranych w czarne skóry upstrzone metalowymi ćwiekami. Co za czuby sterczą na ich głowach? Czy mają płeć? Mają. Jeden z nich na stojąco sika na zaspanego nędznika. Reszta wygłasza swój manifest. Subkultura? Gdzie ja jestem?
Zimno. Świt chyba tuż, tuż. Do korytarza wchodzi dwóch policjantów. Poruszają się miarowym krokiem. Robią pobudkę. Ci zaspani są delikatnie, acz stanowczo budzeni. Butem. Ależ oni mają wielkie buty z zadartymi czubami. To obserwacja z półsnu. Znowu dzieje się coś dziwnego. Mój nocny świat rozpływa się gdzieś potulnie. W ciągu kilku minut cała gromada znika w zakamarkach. Cicho, bez zwracania na siebie uwagi, tak jak się pojawiła. Pogwizdujący sprzątacz z wiadrem i szczotką usuwa resztki śladów po nocnych zjawach. Jeszcze kilka minut i korytarz wypełnia się rzeszą wypoczętych, czystych, ładnie ubranych ludzi, z energią udających się metrem do pracy. O, jest nawet modelowy angielski dżentelmen w meloniku! Pędzą ulepszać tę swoją doskonałość. Ależ to piękne! Tylko gdzie ja byłem? W innym świecie? Ile jest w końcu tych światów?
Wkraczam do gmachu British Council sprężystym krokiem tubylców. Przyśpieszona toaleta w eleganckiej łazience. Wyglądam nieźle, jakbym wcale nie odbył tej nocnej podróży po niezwykłej orbicie. Pani opiekująca się stypendystami jest bardzo miła i komunikatywna.
– Nikt nie oczekiwał na Heathrow, bo mamy czynną całą dobę recepcję na Victoria Station. Stamtąd pojawiający się po południu i w dni świąteczne goście z całego świata są odwożeni do hotelu na pierwszą noc, my płacimy. Czy nikt ci w Warszawie o tym nie powiedział?
Po ponad godzinnej jeździe pociągiem dotarłem do Loughborough w środkowej Anglii. Drogę do uniwersytetu pokonałem pieszo, zanurzając się w klimat tego miejsca. Znowu ta widoczna perfekcja codziennego życia, spokój i porządek. Przekroczyłem bramę w ogrodzeniu wielkiego campusu Loughborough University of Technology z poczuciem już odniesionego sukcesu, bo znalazłem się w nowoczesnym centrum naukowym. Stało się tak dlatego, że spełniałem wszystkie wymagania oferty międzynarodowej organizacji. Tak po prostu. Bez tak potrzebnych znajomości czy poparcia ważnych osób. Przypadek? Ależ nie! Ponad piętnaście lat uczciwej, wykonywanej z pasją pracy zawodowej. Piętnastoletnia mieszanina satysfakcji z osiąganych sukcesów i beznadziei towarzyszącej bezskutecznym zmaganiom z dziwnymi przeszkodami. Ale jest dobrze! Mój kraj przysłał mnie tutaj, żebym zdobywał wiedzę potrzebną do ulepszania naszej rzeczywistości. Co prawda jakiś cień pada na moje wyidealizowane i naiwne przekonanie. Po czasie dowiedziałem się, że dyrektor początkowo odmownie ustosunkował się do propozycji ministerstwa wysłania przedstawiciela firmy na zagraniczny staż naukowy. „Proszę grzecznie odmówić, nie ma w zakładzie kandydata spełniającego określone w ofercie wymagania”.
Urzędnik w kadrach nieśmiało odkrył, że jest taki kandydat w grupie inżynierskiej. Może w pośpiechu, jakoś niechcący, moja kandydatura została jednak zgłoszona.
– Jesteś pan w czepku urodzony. Przyznano panu stypendium do Wielkiej Brytanii – brzmiał niewiele mówiący głos dyrektora w słuchawce.
– W jakim czepku? – Aż wypadało dopytać.
Praca w instytucie polimerów była pasjonująca i wyczerpująca. Świadomość uczestniczenia w dużym programie badawczym, w ścisłej współpracy z przemysłem, dawała nowe impulsy mojemu poczuciu odpowiedzialności. Pilnowałem się. Reprezentowałem swoją firmę, swój kraj. Wierzyłem, że moja wiedza, sposób podejścia do pracy czyniły ze mnie godnego partnera w oczach moich uniwersyteckich współpracowników. Wymagało to jednak nieustającej koncentracji. Jak, do licha, poradzić sobie z tym komputerem czekającym na wyniki moich eksperymentów? Co z tego, że byłem wyróżniającym się studentem, kiedy w programie studiów nie było komputera! W mojej firmie istniał ośrodek obliczeniowy, wypełniony szafami maszyny matematycznej i snującymi się, ubranymi w białe fartuchy informatykami. Tutaj dostałem swoje hasło, a ta cholerna klawiatura miała umożliwić mi współpracę z komputerem przetwarzającym wyniki moich badań. Komputer… Jak to, do licha, działa?
Kilka wieczorów w bibliotece, wertowanie podstaw. Przecież nie mogę być od nich gorszy! Oni wszyscy – młodsi i starsi, biali i kolorowi, studenci i profesorowie – używają tego jak długopisu. Zaraz, przecież tracę tylko czas, próbując zrozumieć, jak to działa. Trzeba po prostu wiedzieć, jak tego używać! Założę się, że oni też nie wiedzą, jak to działa, ale wiedzą, jak zrobić z tego użytek!
Wszystko tu jest zachwycające! Logika pracy naukowej. Logika zamieniania szarego na złote. Pracownicy naukowi nowatorsko rozwiązujący problemy zgłaszane przez przemysł. Ja pracuję w zespole optymalizującym złożony, wieloparametrowy i niezwykle energochłonny proces sporządzania mieszanek gumowych. Wyniki pracy będą wykorzystane do zaprojektowania nowej generacji systemów kontroli i sterowania procesem. Dokładam malutką cegiełkę do rozwoju techniki. Ależ to wspaniałe!
Kolejne odkrycie. Wykonujący tego typu pracę robią jakby przy okazji doktoraty i osiągają kolejne stopnie naukowe. To takie logiczne i proste. Doktoraty dla doktoratów to przecież marnowanie umysłu, czasu i pieniędzy. Co innego nauki podstawowe, abstrakcyjne, które też rozwijane, przynoszą w końcu praktyczne efekty.
Zadowolony z rozjaśnienia tego, co przez lata męczy znany mi do tej pory świat relacji nauki i praktyki, zanurzam się w dalsze refleksje.
Mając blisko czterdzieści lat, myślałem, że w społeczności uczącej się będę seniorem. Nic z tego! Jest grupa klasycznych wiekowo studentów realizujących kilkuletni program nauki, ale jest cała gromada ludzi już aktywnych zawodowo. Odkrywam, że oni tutaj uczą się przez całe życie. Uczestniczą w różnorodnych krótkoterminowych programach szkoleniowych. Staram się zrozumieć, dlaczego to takie inne niż znany mi model absolwenta wyższej uczelni. Absolwenta, który na wieczność jest magistrem inżynierem, lekarzem medycyny, magistrem prawa. Czy chodzi o tytuł, czy o coś innego?
Zobaczyłem naprawdę inny świat studiowania oraz badań naukowych i wdrożeń. Czuję się odpowiedzialny za wykorzystanie szansy, jaką jest pobyt tutaj. Przecież mój kraj przysłał mnie właśnie po to. Kiedy wrócę, stanę się cierpliwym popularyzatorem tego wszystkiego. Pierwszym krokiem będzie szczegółowy raport, który przedstawię ministerstwu. Tak, to wszystko umieszczę w załączniku „Inne obserwacje i wnioski”. Podzielę się swoimi odkryciami. O korzyściach rozwijania kompetencji przez cały okres aktywności zawodowej. O logice prowadzenia badań na konkretne zamówienie klienta, który praktycznie wykorzysta efekty pracy naukowców. O oczywistości, jaką jest otwieranie przewodów doktorskich owocujących efektami wykorzystywanymi w praktyce…
Ale się rozmarzyłem! Czy ministerstwo, które nie wiedziało, że na Victoria Station przez całą dobę oczekiwani są stypendyści British Council z całego świata, będzie wiedziało, co zrobić z moim raportem?
Inne zaskakujące mnie obserwacje? Plastikowa karta i kod pozwalające na dostęp do mojego rachunku w Lloyds Bank poprzez maszynę wbudowaną w ścianę budynku. Rampy na campusowych wewnętrznych uliczkach uniemożliwiające kierowcom rozpędzanie swoich samochodów. Bajkowe trawniki oraz niezliczona liczba różnorodnych boisk i sal sportowych na terenie uniwersytetu. Położony w jeden dzień rurociąg ciepłowniczy: a więc staranne wycięcie darni, wykopanie rowu i umieszczenie ziemi w pojemnikach, położenie zaizolowanych rur, spawanie, kontrola spawów i ich zaizolowanie, na koniec zasypanie wykopu ziemią z pojemników, przykrycie wyciętymi wcześniej kawałkami darni. Ale numer! Daremnie chodziłem następnego dnia po trawniku, poszukując śladów operacji.
Jest jeszcze coś. Na jednym z centralnych budynków campusu widoczny z daleka napis „Biuro karier”. Może tu udzielają instrukcji karierowiczom? Sarkastycznie i cynicznie uświadomiłem sobie osadzone na trwałe w świadomości, a nawet w języku, dewiacje świata, z którego pochodzę.
Najlepsza jednak okazała się biblioteka uniwersytecka. Budynek w formie gigantycznego latającego spodka. W środku niewyobrażalna liczba łatwo dostępnych książek, czasopism i mikrofilmów. Chyba wiedza całego świata do dyspozycji! Na dodatek otwarta do bardzo późnych godzin nocnych.
Nie spodziewałem się, że temat oświetlenia dekoracyjnego zajmuje tyle miejsca na regale biblioteki. Rozgorączkowany, przeglądałem liczne czasopisma poświęcone tej dziedzinie. Rozgorączkowany? Przecież zaczęło się to fascynacją bukietami światłowodowymi, które zobaczyłem wiele lat temu w Belgii. Iskrzące się różnymi, zmieniającymi się kolorami końcówki włókien światłowodów uformowanych w bukiet stały się dla mnie symbolem estetyki i technologii. Zainspirowany, poświęciłem wiele kilometrów rozmyślań podczas spacerów ulicami i leśnymi ścieżkami, a także bezsennych nocy własnemu rozwiązaniu. Wielka kula wykonana z polimetakrylanu metylu, wypełniona światłem zmieniających się barw! Polimetakrylan metylu, popularne tworzywo o handlowej nazwie pleksiglas cechuje się zjawiskiem wewnętrznego odbicia. Zatrzymuje w sobie światło, podobnie jak włókno światłowodu. Wielka kolorowa bańka mydlana. Tajemniczy i zachwycający obrazek z dzieciństwa. Mieniąca się kolorami tęczy tuż przed pęknięciem. Wielkie marzenie z odległej przeszłości o zatrzymaniu w czasie tego krótkiego barwnego momentu z życia bańki! Dopracowywane w szczegółach przez lata ćwiczeń umysłu, ćwiczeń wyobraźni.
W jednym z tych tak nieoczekiwanie spotkanych czasopism znalazłem zaproszenie do konkursu na nowe formy oświetlenia dekoracyjnego. Przecież na to czekałem! Zgłosiłem swoją propozycję bańki mydlanej dzień przed upływem terminu. Mój pomysł został nagrodzony. Uznany producent oświetlenia dekoracyjnego z Bradford podjął się komercjalizacji rozwiązania. Byłem w siódmym niebie! Moje rozwiązanie techniczne wkomponowało się w perfekcję tego świata! Ala z pewnością będzie dumna ze mnie. Sukces odniesiony dzięki tak bardzo użytecznej bibliotece!
Postanowiłem pójść za ciosem. Wyciągnąłem ze swojego arsenału pomysł, który zajmował szczególne miejsce w świecie moich rozmyślań. Własna innowacyjna metoda przekształcająca odpady gumowe w termoplastyczny materiał o niezwykle szerokim zastosowaniu!
Tak przyjazna do tej pory biblioteka Loughborough University of Technology tym razem mnie zawiodła. Powiedziała mi, że niejaki J.W. Parker z Akron w Ohio opatentował ten pomysł pięć lat temu. A więc porażka. Poczułem się źle. Spałem coraz gorzej. Nie z powodu porażki. Było coś innego. Coś groźnego i nieuchronnego. Myślenie o domu przeszło w proces ciągły.
W ten grudniowy niedzielny poranek postanowiłem zrobić dłuższy spacer wokół Loughborough. Trasę zaplanowałem wcześniej. Widoczna blisko horyzontu ściana lasu na północy, w kierunku Nottingham i odległa bryła elektrociepłowni na wschodzie. Będzie ponad dziesięć mil – pomyślałem. Potrzebowałem intensywnego spaceru. Czułem się zmęczony.
David Collett Hall, mój dom akademicki, pogrążony był w leniwej atmosferze niedzielnego poranka. Zza uchylonych drzwi sali telewizyjnej dobiegały wesołe dźwięki. Kilku Nigeryjczyków zaśmiewało się, oglądając przygody bajecznie kolorowych bohaterów filmu animowanego. Zaszedłem na chwilę. Trochę dobrego humoru przyda się przed intensywnym marszem.
Plansza informująca o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce brutalnie przerywa przygody kolorowych istotek. Zatroskany głos spikera donosi, że dalsze informacje nastąpią wkrótce. Nieruchomy obraz ukazujący kształt terytorium mojego kraju przydeptany sołdackim butem wrzeszczy z ekranu. Nigeryjczycy cmokają. Czy wyrażają zdziwienie, potępienie, współczucie, solidarność? Gdzieś w odległym kraju armia przejęła władzę. Dlaczego oni tak się dziwią? Przecież to numer stary jak świat. Uzbrojeni faceci stają się najważniejsi i dyktują warunki. Ojej, nie poczułem się bohaterem w tym momencie. Mój kraj pokazany w brutalnym, wrzeszczącym i jednocześnie niemym przerywniku do kolorowej bajki. Poczułem się trochę zawstydzony. Przecież to mój kraj uciekający się do przemocy wobec swoich obywateli. Oczekuję współczucia? Skąd, ja przecież oczekuję zrozumienia! Ale co, u licha, ludzie tutaj mają zrozumieć? Że Polacy nie potrafią korzystać z wolności? Kogo obchodzą szczegóły, historia czy zrywy narodowe? Jeszcze wczoraj wieczorem pokazywali w telewizji obrazek z Polski. Gromada rozgorączkowanych ludzi kupujących buty na zimę prosto z ciężarówki przed sklepem. Głos z telewizora zabarwiony ironią wyrażał zdziwienie, że Polacy kupują buty bez sprawdzania rozmiarów i bez przymierzania. Jesteśmy bohaterami czy godnymi współczucia i zdziwienia _troublemakers_?
W myślach szybko przelatują obrazy ostatnich tygodni. W największym sklepie w centrum miasta, gdzieś w środku Anglii, ustawiono przy wejściu dwie skarbonki. Jedna na pomoc dla bezdomnych zwierzaków, druga na pomoc dla Polaków. Przechodziłem, udając, że nie widzę. Dobrze, że oni nie wiedzą, skąd jestem.
Opuściłem moich czarnoskórych kolegów z telewizyjnej sali. Kolorowa, pełna gagów bajka szła dalej. Tak, wszystko tutaj już wróciło do normy. Rześkie powietrze wspaniałego campusu Loughborough University of Technology sprowadziło mnie na ziemię. Ruszyłem żwawo w stronę ściany lasu na północy. Zaraz, gdzieś tam musiały być lasy Sherwood, w których hasał obrońca wolności Robin Hood! Historia i teraźniejszość. To, co teraz, też stanie się kiedyś historią. Ani dobrą, ani złą. Po prostu historią.
Im bardziej zanurzam się w swój spacer, tym bardziej porządkują się moje myśli. Intensywny marsz to bardzo odpowiedni czas na uporządkowanie rozmyślań. Kroki wyznaczają tempo, rytm. Budują strukturę. Stan wojenny… Co to za cholera? Czy to wojna? Nie, na pewno nie. Przewijam swoją pamięć kilka miesięcy wstecz. Poczucie niebezpieczeństwa przeplatane coraz mniejszą euforią. Nieuchronność jakiegoś rozwiązania. Chyba niedobrego rozwiązania. Znowu maszeruję. Czy Ala z dziewczynkami jest teraz bezpieczna? Chyba tak, przecież to nie wojna, to Polacy. Jestem zauroczony logiką tego stwierdzenia. Ale na pewno jest im ciężko. A więc trzeba jak najszybciej wracać, to pewne. Jutro skontaktuję się z biurem LOT-u w Londynie w sprawie rezerwacji. Niedokończona praca w instytucie polimerów. Philip na pewno mnie zrozumie. Philip ze swoim logicznym rozumowaniem badacza. Tak, to oczywiste. Natrętne pytanie, wtłaczające się zręcznie w rytm kroków. Co dalej będzie z Polską, co dalej będzie z wolnością? Wolność… Dlaczego w ostatnich dniach tak źle się czułem, widząc współczucie i politowanie świata wobec nas, odkrywających nowe obrazy wolności?
Mijałem właśnie podmiejskie dzielnice domków, bajkowych ogrodów pełnych egzotycznych roślin, pióropuszy traw przywiezionych kiedyś z zamorskich kolonii, pięknych trawników. Jak z obrazka. Starsza pani pozdrawia mnie z tą wyuczoną i jakże naturalną jednocześnie otwartością i uśmiechem. Odpowiadam w tymże stylu.
Kroki przypominają mi, gdzie przed chwilą byłem myślami. Obrazy wolności odsłaniane przez Polaków. Moi czarnoskórzy, cmokający na wrzeszczącą planszę w telewizorze koledzy z David Collett Hall natarczywie zaburzają rytm moich kroków. Obojętne kibicowanie, zdziwienie, politowanie. A przecież oni powinni to wszystko dobrze rozumieć, przecież mają swoje doświadczenia. Co oni mogą wiedzieć o naszej wolności? Co ten wolny świat, przestraszony przez miłujących swoją wolność terrorystów irlandzkich, wie o naszej wolności?
Dwa tygodnie temu grupa czarnoskórych studentów zaczęła okupować jeden z budynków uniwersyteckich. Wywiesili przez okno postulaty wypisane na prześcieradle. Wzywali wolny świat do reakcji na deptaną w ich kraju wolność. Niezależny – bo uniwersytecki – strażnik przez dwa dni z regularnością zegarka tłumaczył im przez przenośny megafon, że mimo posiadania powodów do protestu, są zobowiązani do przestrzegania prawa. Prawo zabrania okupowania budynków uniwersyteckich. Potem wsiadał do swojej czarnej fiesty i odjeżdżał. I tak w kółko. Publiczności nie było. Głuchy świat. Trzeciego dnia tego społecznego dialogu strażnik, po wygłoszeniu formułki, wyciągnął z bagażnika eleganckie metalowe pręty i rolkę żółtej plastikowej taśmy. Oznaczył teren zainfekowany przez protestujących studentów. Jacy oni są perfekcyjni!
– Wolność, wolność, wolność! – dobiegało z budynku.
Przez otwartą przez strażnika bramę autonomicznego uniwersyteckiego campusu wtoczyła się grupa specjalna. Konie, samochody, pałki… Wrzask, ściągnięte prześcieradło. Poturbowani, pozbawieni sił do stawiania oporu demonstranci zostali dosłownie wrzuceni do furgonetki. Moment. Strażnik zwinął taśmę i odjechał czarną fiestą. Wolność wolnością, ale prawo ma być przestrzegane! To takie proste.
Wędrowałem dalej. To już piąta mila. „Teren prywatny” – częste napisy przy bocznych drogach przypominały mi, gdzie jestem. Mimo chłodu grudniowego przedpołudnia czułem się mocno zgrzany. To całkiem intensywny marsz. Stan wojenny w Polsce! Mój Boże, czemu oni tutaj tak się dziwią? Przecież wystarczyło czytać codzienne informacje prasowe o rozwoju sytuacji w Polsce, żeby wiedzieć, że coś się święci. Nie czytali? Czy ich to w ogóle interesuje?
– Zawsze mamy kłopoty z Polską – przyjaźnie oznajmia siwy, prosty jak trzcina jegomość.
Wygląda jak były pułkownik wojsk kolonialnych gdzieś w Indiach. Teraz jest jednym ze sponsorów uniwersyteckich. Kłopoty? Gospodarze przedświątecznego przyjęcia w wielkiej sali uniwersyteckiej wznoszą toast za królową. Mój pułkownik odpływa. Jacy oni są bezwzględni i precyzyjni w tym, co chcą powiedzieć! Kłopoty? A dlaczego nie szacunek i uznanie za to, że przewracamy ten nieludzki system? To było tydzień temu… Maszeruję dalej.
Jesień 1981 roku to w brytyjskich mediach czas kostki Rubika. Rewolucja w Polsce i kostka Rubika w Anglii. Rewolucja pokazywana w niejasnych kolorach oraz hipnotyczna kolorowa układanka. Gimnastyka umysłowa dla wszystkich. Zachwyt zaawansowanej technologicznie części ludzkości. Węgier dał im _coś_! Był przed nimi, był lepszy od nich! Produkt jego intelektu jest z zachwytem kupowany przez ten doskonały zachodni świat. Czyżby rzeczywiście ten jeden Węgier wzbudzał większy podziw i uznanie niż ten cały nasz przełom? Gdybym w tym czasie był Węgrem, to z pewnością miałbym powód do dumy.
Czuję wzrastające zmęczenie. Ponad pięć mil żwawego marszu już za mną, a jeszcze dobry kawałek przede mną. Nie wiem, co mnie bardziej męczy: dystans czy rozmowa z sobą. Tak, wracam do domu jak najszybciej. Muszę być w domu na Boże Narodzenie. Obojętne, co dalej. To mój dom i mój kraj. Nie wiem, co będzie, może zaczniemy _coś_ od początku? Stan wojenny? To chyba _coś_, co ma jakiś plan? Przecież to Polacy! Przecież nikt nie jest w stanie cofnąć czasu, zgasić tego pięknego odświętnego ducha, który nas tak wspaniale ogarnął przed rokiem!
Kolejne dni wypełnione były dopytywaniem, kiedy wznowią loty do Warszawy. Philip rozumiał, że muszę wyjechać, a przedstawiciele lokalnego samorządu oferowali pomoc w ściągnięciu rodziny z Polski. „Zostań tutaj, przecież nie masz do czego wracać”. Co oni wiedzą o moim kraju? Czy oni widzieli prawdziwy las na Mazurach, przy którym pozostałość po lesie Sherwood to kupa szarych krzaków? Co oni wiedzą o domu, o szczęśliwym życiu w rodzinie i dla rodziny?
Najbliższe dni to wydawanie niemałych oszczędności, które zgromadziłem. Zacząłem od największej walizki w mieście. Potem był tak upragniony wózek dla lalki. Perfekcyjna, zmniejszona kopia eleganckiego wózka dziecięcego. Srebrzysta miniwieża stereo, prawdziwe cacko _high technology_. Gry elektroniczne. Ruchoma lalka usypiająca mniejszą przy dźwięku kołysanki. Modne bluzki i kozaczki z najlepszego sklepu. I wiele, wiele innych rzeczy. Przed włożeniem zakupów do walizy z dumą przyglądam się swoim zdobyczom. Czy ja tymi wszystkimi cackami z innego świata i dolarami zaszytymi w kieszeni mojej skórzanej marynarki zrekompensuję swoim najbliższym trudy kilkumiesięcznej rozłąki? Czy stworzę im normalny świat, na który tak bardzo zasłużyli?
Tak, muszę im stworzyć inny świat. Odporny na historyczne powikłania, na następstwa zgniłych kompromisów, na komiczny irracjonalizm sterników gospodarki i przywódców państwowych, na brzydkie oblicze społeczeństwa. Stworzę im świat bez stanu wojennego i innych świństw. Stworzę inny świat. Lepszy. Normalny. Specjalnie dla moich najbliższych. To przecież musi być możliwe. Czy jakieś państwo naprawdę jest mi do tego potrzebne?
Tłok w hali odlotów na lotnisku Heathrow jest niesamowity. Odprawie pasażerów pierwszego od wprowadzenia stanu wojennego samolotu do Warszawy towarzyszą płacze żegnających i natarczywość tych, którzy chcą lecieć, a nie mają potwierdzonej rezerwacji. Waga jest nieubłagana. Moja waliza waży blisko sześćdziesiąt kilogramów! Dziewczyna w mundurze British Airways nie chce wydać mi karty pokładowej.
– Musisz zapłacić siedemdziesiąt funtów za nadwagę bagażu – oznajmia stanowczo.
– Nie mam pieniędzy, a przecież muszę lecieć – odpowiadam z wielką determinacją.
Czy ona nie rozumie, że wracam do domu, że od dziesięciu dni nie wiem, co tam się dzieje, że nie naruszę swoich zaszytych w kieszeni oszczędności? Nie, nie ustąpię! Pojawia się przedstawiciel LOT-u. Na pewno nie ustąpię! Dlaczego ta dziewczyna ma tak okrutnie wysunięte do przodu górne zęby i gada jak automat? Napięcie rośnie. I wreszcie przełom.
– Samolot jest bardzo przeładowany i jak będą jeszcze takie ciężkie bagaże, to w ogóle nie da rady oderwać się od ziemi – „moja” dziewczyna wzmacnia siłę argumentacji.
– Czy jak zapłacę siedemdziesiąt funtów, to samolot będzie lżejszy? – ripostuję bezlitośnie.
Dziewczyna uśmiecha się. Nawet jest jej z tym do twarzy. Bezgłośnie przyjmuje bagaż i daje mi kartę pokładową.
Jest późny wieczór. Jutro wigilia. Samolot podchodzi do lądowania na Okęciu.
– Warszawa płonie! – któryś z pasażerów nie wytrzymuje.
Chyba mu się coś przyśniło. Śnieg na płycie zamarłego lotniska. Zmarznięty żołnierz przy trapie. Ludzie pytają, co tu się dzieje.
– Zobaczycie – odpowiada tajemniczo chłopak i pogrąża się w sobie.
Noc na Centralnym. Rano zatłoczony pociąg osobowy do Olsztyna. Za kilka godzin wigilia. Docieram do domu. Moje cudowne dziewczynki patrzą na mnie jak na zjawę.
– Nie wiedziałyśmy, że przyjedziesz. Mama właśnie pobiegła do sklepu kupić nam po długopisie pod choinkę – zdradzają Mikołajową tajemnicę.
Wciągam walizę do mieszkania. Ona już chyba waży ze sto kilogramów!