Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Seria kryminalna z Rudolfem Heinzem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Seria kryminalna z Rudolfem Heinzem - ebook

„Czubaj kontynuuje najlepsze tradycje czarnego kryminału. A seria z Rudolfem Heinzem to już klasyka polskiej powieści kryminalnej.”

Marek Krajewski

Bestsellerowa seria z Rudolfem Heinzem, który niestrudzenie tropi seryjnych morderców. Cztery mroczne kryminały Mariusza Czubaja w jednym – najnowszy Piąty beatles oraz trzy pozostałe tomy: 21:37, Kołysanka dla mordercy i Zanim znowu zabiję!

Pierwszy tom Mariusza Czubaja, kryminał 21:37, otrzymał prestiżową nagrodę Wielkiego Kalibru (w 2009 roku); najnowszy, Piąty beatles, z entuzjazmem został powitany przez krytyków!

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4649-8
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Symbole nieczystości są równie nieodzowne

jak użycie czerni w rysunku.

I dlatego właśnie w świętych miejscach

i świętym czasie odkrywamy

też niekiedy sakralizację rozkładu.

Mary Douglas, Czystość i zmaza, przeł. Marta Bucholc, Warszawa 2007

Pewne rodzaje zła służą wprawdzie wyższym formom dobra,

możliwe jest jednak, że istnieje takie zło,

które nie daje się włączyć w żaden system dobra

i do którego jedynym praktycznym stosunkiem jest tylko milczące poddanie się lub zgoła niebranie go pod uwagę.

William James, Doświadczenia religijne, przeł. Jan Hempel, Kraków 2001Prolog

To był sen. Tylko sen.

A on za chwilę wybudzi się z tego koszmaru.

Śniło mu się, że ma piętnaście lat, spędza wakacje nad morzem i uczy się pływać pod wodą. To były ostatnie wakacje, gdy żył jeszcze ojciec. Ostatnie szczęśliwe miesiące w jego życiu. Najpierw dwadzieścia metrów po powierzchni fal, później tyle samo albo jeszcze więcej na bezdechu w zanurzeniu. Tak długo, jak się da. Dopóki ból w płucach nie zacznie kłuć niczym wbijane w ciało igły. Dopóki pulsowanie krwi nie rozsadza skroni. Do chwili, gdy strach nie zacznie paraliżować ruchów. Bo to strach, powtarzali mu podczas morderczych treningów, ostatecznie to strach zawsze zabija. Dlatego im więcej umiesz, tym mniej się boisz.

Tym razem było jednak inaczej. Przecenił swoje możliwości. Zszedł zbyt głęboko i teraz musi czym prędzej wypłynąć. Niebieskie plamy w szarym, metalicznym odcieniu stawały się jaśniejsze i układały w jednolity, monotonny obraz. Wynurzał się. Za chwilę wszystko wróci do normy. Wyrówna oddech. Zobaczy bezchmurne niebo. Może ujrzy w oddali zarys dwóch łodzi z białymi żaglami.

Niebieska płaszczyzna pękła na setki kawałków, niczym tłuczone lustro. W oczach wirowały wielobarwne punkciki. Poczuł, że piecze go skóra na policzku. W jednej chwili odzyskał świadomość.

Już wiedział, że to nie był sen. Że nie jest nad morzem.

Coś znacznie gorszego od sennego koszmaru działo się na jawie.

Pastelowe niebo przemieniło się w niechlujnie pomalowaną ścianę, z której gdzieniegdzie obłaziła farba, odkrywając fakturę starych desek. Zamiast białych żagli zobaczył białka oczu z nitkami popękanych naczynek.

Zobaczył oczy szaleńca.

Łapczywie zaczerpnął powietrza, ale nie poczuł ulgi. Zakrztusił się.

Bał się. Jednak to nie paraliżujący strach sprawił, że wytrenowane ciało odmawiało posłuszeństwa. To nie strach przywiązał mu ręce do oparcia metalowego krzesła i nie on skrępował mu nogi.

Przekrwione oczy wpatrywały się w niego z uwagą sędziego, który przygląda się zamroczonemu ciosem bokserowi i ocenia zdolność do podjęcia dalszej walki. Mężczyzna z wyraźnym ciemnym zarostem na twarzy wyprostował się i odsunął od krzesła. Chłopak napiął mięśnie i szarpnął. W odległości trzech metrów od siebie, na takim samym starym, ciężkim krześle ujrzał sobowtóra. Też był blondynem, ręce i nogi miał tak samo związane, a na ustach, ten szczegół ich jednak różnił, szarą taśmę pięciocentymetrowej szerokości, jaką okleja się paczki na poczcie. Mężczyzna jednym ruchem zerwał taśmę. Zabrzmiało to jak trzask łamanej gałęzi.

Sobowtór krzyknął.

– Ciii... – Mężczyzna przyłożył palec do ust. – Nie lubię krzyku. Przyzwyczajony jestem do ciszy. Chyba tak samo jak wy. – Pogłaskał sobowtóra po głowie. Chłopak wygiął szyję i popatrzył na oprawcę z odrazą.

Szaleniec zaśmiał się cicho.

– No, chłopcy, ostatnia runda. – Krążył palcem wokół ust sobowtóra, gdzie powstał czerwony ślad. Pamiątka po gwałtownie zerwanej taśmie. – Chyba już wiecie, jak to jest tracić oddech. Powolne, bolesne, straszne męczarnie to nic. Najgorsze jest, że do końca wiecie, co się dzieje. Prawie do końca jesteście wszystkiego świadomi.

Rytmicznie zaciskał dłonie w pięść i rozprostowywał palce. Przechadzał się między krzesłami, jakby wygłaszał wykład.

– Wszyscy, jak tu jesteśmy, wiemy, że wiedza bywa bolesna. Już biblijni praprzodkowie to wiedzieli, więc... – zawiesił głos.

– Więc kto jeszcze? – zapytał ostrym tonem. – Kto? Muszę to wiedzieć!

Chłopak patrzył na przemian to na swojego sobowtóra, to na pochylające się nad nim plecy mężczyzny. Poruszył dłońmi. Czuł, że więzy trochę się poluzowały, a między nadgarstkami i metalowym oparciem wytworzyła się wolna przestrzeń.

– Ja nic nie wiem... Naprawdę... Mówiłem już... Mówiliśmy już... Przysięgam... Proszę nas puścić. Nie powiem nikomu... Zniknę... Nikt się nigdy nie dowie... Bardzo proszę...

Głos chłopaka załamywał się.

Mężczyzna pokręcił głową zdegustowany. Przy każdym jego kroku lekko skrzypiała podłoga.

– Nie dajesz mi wyboru. A ty – odwrócił się – popatrz na swojego kolegę. Nie szkoda ci go?

Nie czekał na odpowiedź. Wprawnym ruchem założył sobowtórowi na głowę torbę foliową, szarpnął i zacisnął. Przerażone oczy znikły zasnute parą. Głowa podrygiwała jak przy elektrowstrząsach. To wygląda jak instalacja – pomyślał chłopak. – Jakaś koszmarna pieprzona instalacja, jakich pełno w galeriach sztuki współczesnej. To musi być jakiś żart.

Drżała już nie tylko głowa. Całe ciało zaczęło podskakiwać. Sportowe buty wystukiwały nerwowy rytm, jakiego nie powtórzyłby żaden perkusista na świecie. Chłopak zaczął się śmiać. Mężczyzna nie spodziewał się takiej reakcji. Zesztywniał i puścił sobowtóra.

– Co? Co cię tak śmieszy?

Jeszcze moment, pomyślał chłopak. Jeszcze moment i będę miał wolne ręce. Gdy pochyli się nade mną, złapię go za włosy i uderzę głową. Jak się uda.

– Jesteś psycholem, wiesz? Tandetnym psycholem. Dlaczego to robisz? Przecież nas i tak nie zabijesz. – Zaśmiał się histerycznie. Zakrztusił się śliną, która ściekła po szyi, i dostał ataku kaszlu. – Jeszcze chwila. – Nawet jako świr pozostajesz miernotą. Naoglądałeś się Siedem i odbiło ci. Tak, masz rację, wiedza jest bolesna. Więc ciekawe, kiedy dotarło do ciebie, że jesteś miernotą? No kiedy...

Zagadać. Dwadzieścia sekund i będę wolny. Potem wszystko w moich rękach.

Mocne uderzenie w twarz oszołomiło go. Folia zacisnęła się na głowie. Pociemniało w oczach. Ręce stały się ciężkie i bezwładne. Nadgarstki zetknęły się z chłodnym metalem.

Nagłe szarpnięcie sprawiło, że powróciło światło. Uścisk zelżał.

– Kto? Kto jeszcze? – usłyszał nad sobą głos, ale nie miał siły odpowiedzieć.

Z jego ust dobywało się charczenie.

Folia raz jeszcze naprężyła się na jego policzkach, czole i nosie.

– Lis wie o wielu sprawach, natomiast jeż zna jedną, najważniejszą. – Głos dobiegł gdzieś z daleka. Albo tylko tak mu się zdawało.

Torba wrzynała się w skórę. Twarz płonęła, a w uszach szumiało.

Znów miał piętnaście lat, spędzał wakacje nad morzem i uczył się pływać pod wodą.

Daniel Wyprych zaczerpnął swieżego powietrza. Była parna wiosenna noc, a niebo pełne gwiazd zapowiadało kolejny upalny dzień. Wyprych popatrzył w górę i pomyślał, że niestety nie urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. Dwa tygodnie temu skończył pięćdziesiąt trzy lata. Natura poskąpiła mu wzrostu. W klasie był zawsze najniższy, co sprawiało, że koledzy lubili od czasu do czasu wykorzystywać swoją przewagę fizyczną. Tak działo się do chwili, gdy szkolny konus zapisał się do sekcji bokserskiej Gwardii Warszawa. Wtedy wszystko się zmieniło. To on zaczął dawać wycisk, rządzić na podwórku i boisku. Nikt już nie ośmielił się nazwać go „oprychem”, „wytrychem” czy „wypryskiem”. Startował w wadze papierowej. Jego atutem była szybkość, którą pokonywał przeciwników. Robił postępy i został dostrzeżony przez trenerów kadry.

Tu kończyła się optymistyczna część historii, którą zwykł opowiadać za butelkę piwa. Boksera pokonał przypadek. Gdyby nie przypadek, nie poszedłby wtedy do osiedlowego sklepu i nie wdał się w awanturę z dwoma podchmielonymi osiłkami, którzy, okazało się, mieli do pomocy jeszcze trzech kolegów. Wyprych wyszedł z nierównej walki zwycięsko, ale za to z rozbitym łukiem brwiowym. Gdyby więc nie przypadek, pojechałby do NRD, do Halle, na prestiżowy turniej. A potem... Kto wie...

Od tamtego momentu w życiu Wyprycha, którego koledzy zaczęli nazywać Halle, wszystko się zmieniło.

Halle ruszył z ulicy Podleśnej na nocne łowy. Minął Kępę Potocką, przeciął wymarłą w środku nocy Wisłostradę i znalazł się blisko rzeki. Ruszył w stronę Centrum Olimpijskiego, przez sportowców zwanego złośliwie Pałacem. Bliskość siedziby Polskiego Komitetu Olimpijskiego sprawiła, że Halle znów pomyślał, co by było, gdyby... Gdyby chociaż urodził się trochę później. Pod koniec lat siedemdziesiątych polski boks wciąż liczył się na świecie i Halle bił się w ringu z prawdziwymi wymiataczami. W następnej, chudej dekadzie młodych zabijaków już nie było, a starzy się wykruszyli. Nie miałby sobie równych, to Halle wiedział na pewno. A co by było, gdyby został bokserem zawodowym? Nikt by nie mówił, że startuje w tej śmiesznej wadze papierowej. A i imię by zmienił, bo to, którym unieszczęśliwili go rodzice, wszystkim kojarzyło się z piosenkarzem występującym na festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Niekiedy, siedząc przy butelce piwa Tatra, Halle układał w głowie puenty wywiadów, jakich udzielałby gazetom sportowym przed ważnymi walkami. „Jak będzie pan walczył? To proste, odpowiadał sobie w myślach. Trafiam, urywam głowę i koniec”.

Trafiam, urywam głowę. To podobało mu się najbardziej.

Chociaż życie zakpiło z niego, Halle nabył stoickiej wprawy i umiał cieszyć się z tego, co miał. Nie zapił się, jak jego koledzy z sali bokserskiej, ani, jak wielu innych, nie skończył w więzieniu albo na cmentarzu. I cieszył się, że mieszka w okolicach Kępy Potockiej, a nie, jak kiedyś, przy Racławickiej. Nie mógłby chodzić nocą, jak teraz, i zbierać odpadów po bogaczach. Tereny przy Racławickiej oraz Żwirki i Wigury, ciągnące się w stronę lotniska, ogrodzono i ochrzczono imieniem Marina. Tajemnicza nazwa nawet podobała się Wyprychowi, ale i tak wolał wciąż bezimienne przestrzenie nad Wisłą, nieokiełznane jeszcze przez developerów walczących o ziemię w stolicy jak wściekłe psy.

Halle szczególnie upodobał sobie okolice Centrum Olimpijskiego. Zauważył, że wieczorem zatrzymują się tam dobrej klasy samochody. Ich właściciele spotykają się, po czym po kilkunastu albo kilkudziesięciu minutach odjeżdżają. Halle usłyszał od kogoś, że to jedno z ulubionych miejsc schadzek tych, którzy, tu rozmówcy zawsze się uśmiechali, „robią to inaczej”. I że po pedałach znaleźć można nie tylko zużyte prezerwatywy, ale też puszki, niedopite piwo w butelkach, papierosy w pomiętych paczkach, a nawet ubranie. Halle mógł to wszystko potwierdzić: sam znalazł kiedyś T-shirt, wprawdzie o wiele za duży, i parę nieznoszonych butów. Pewnie ktoś musiał ich nieźle wystraszyć, myślał. Bo przecież nikt by butów nie zostawił. W dodatku dobrych.

Teraz przypomniał sobie tę historię o butach i od razu poprawił mu się humor. Zresztą ostatnio był w niezłym nastroju. Pogoda dopisywała, od dwóch tygodni było ciepło, nocnych schadzek coraz więcej i odpadów do zagarnięcia też niemało. Halle zapalił papierosa. Wkraczał na teren swoich łowów.

W plecaku pobrzękiwało już kilka puszek i butelek, gdy zobaczył coś dziwnego. Tam, gdzie zaczynała się ściana drzew, ktoś mu się przyglądał. Halle wyrzucił papierosa i położył plecak. Wieloletnie doświadczenie podpowiadało, że w takich przypadkach lepiej mieć dwie ręce wolne. Ręce, które wciąż potrafią uderzyć, trafić i urwać głowę.

Popatrzył na zegarek, znalazł go ubiegłego lata w pobliskich krzakach. Była trzecia czterdzieści. Nikogo o tej godzinie nie powinno już tu być. Rozejrzał się. Dziwne. Nigdzie nie zobaczył samochodu. Znów spojrzał przed siebie. Postać przy drzewie wciąż siedziała nieruchomo i patrzyła w jego stronę. Wyprych zmrużył oczy krótkowidza i postanowił podejść bliżej. Może wystraszy tamtego, a wtedy można liczyć na ciekawy łup. W takich chwilach najważniejsze to nie okazać strachu.

Halle zrobił krok do przodu.

Tamten wciąż się nie ruszał. Dziwne. Siedzisz na odludziu, w nocy, i ktoś podchodzi do ciebie. Jest naturalną reakcją, że wstajesz, nawet zrywasz się, bo nigdy nie wiadomo, co się może stać i jakie zamiary przybysz ma wobec ciebie. Postać, do której zbliżał się Halle, wciąż siedziała z nogami wyciągniętymi przed siebie. Na głowie, Wyprych znów zmrużył oczy, miała jakąś czapkę. Może jest pijany, przemknęło przez głowę byłemu bokserowi. Popatrzył na sportowe buty, chyba w dobrym stanie. Wszystko wskazuje na to, że tej nocy dopisze mu szczęście. Zapowiadają się udane łowy.

A jednak coś się nie zgadzało. Postać wciąż siedziała, ale nie opierała się o drzewo, jak można było przewidzieć. Oprócz ich dwóch był tu jeszcze ktoś. Siedzący przylegał plecami właśnie do niego. Halle dostrzegł drugą parę wyprostowanych nóg. Zwolnił. Wciąż widział tylko zarysy tych dwóch, uprawiających nad ranem przy Pałacu dziwną gimnastykę.

– I co się tak gapisz, cioto? – rzucił Halle w stronę siedzących. – Co tam robicie?

Grunt to przejąć inicjatywę.

Powinni się zerwać na nogi. Tymczasem z tamtej strony nie było żadnej reakcji.

Halle usłyszał chrzęst pod stopą. Z satysfakcją pomyślał, że rozgniótł skorupę ślimaka. Te ścierwa nie powinny łazić pod nogami. Wciąż coś się nie zgadzało. Zrobił jeszcze krok i wtedy zrozumiał.

Głowa. Ten, który siedział, miał coś na głowie. Halle poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, zupełnie jak podczas przejażdżki na diabelskim młynie. To jednak nie głowa uwięziona w torbie była najbardziej przerażająca. Tam, gdzie powinny być usta, eksbokser zobaczył coś dziwnego. Coś, co go przeraziło.

Gwałtownie odwrócił się i zwymiotował na torbę z nocnym dorobkiem. Wytarł dłonią usta i brodę.

– O żesz kurwa... Kurwa mać!

Czuł, że stało się coś niedobrego i że najrozsądniej będzie, jeśli się oddali. Szkoda może tylko tych sportowych butów...

Ruszył w stronę parkingu przy Centrum Olimpijskim. Z budki strażnika dobiegała senna piosenka. Przez okienko Halle dostrzegł, że mężczyzna w uniformie z napisem Agencja Ochrony śpi z głową opartą na dłoni.

Halle załomotał w plastikową ścianę budki.

– Szefie, tam przy głównej ścieżce... tak trochę dalej... Tam ktoś leży... Właściwie to siedzą... Chyba dwóch...

Zaspany mężczyzna zastanawiał się, czy nie nacisnąć alarmu wzywającego patrol. Firma ochroniarska wysyłała tu wozy niechętnie, poza tym można się spodziewać nieprzyjemności. Na pewno dwóch młodych wygolonych osiłków w czarnych uniformach będzie się wyśmiewać z jego nieporadności. Z tego, że nie dał sobie rady z jednym kurduplowatym menelem zbierającym puszki.

– I co? Ja tam pójdę, a ty mi budkę obrobisz? – Popatrzył na grające zdezelowane radio. – Nie ze mną te numery.

– Nie, nie o to chodzi... Tam... – Halle wyciągnął rękę w kierunku drzew.

W wyrazie jego twarzy ochroniarz zobaczył coś, co sprawiło, że zmienił zdanie. Nacisnął alarm w pilocie. Najwyżej będzie się tłumaczył.

Patrol przyjechał po dwunastu minutach.

Był dwunasty kwietnia 2007 roku. Wiosna budziła się do życia.

O czwartej czterdzieści pięć poranny śpiew ptaków nad Wisłą wymieszał się z jękiem policyjnych syren.Prolog

Był pewien, że tej rozmowy nie zapomni do końca życia. Albo zrobi coś szalonego, by o niej zapomnieć.

Siedzieli przy barze i popijali whisky. Dwaj starzejący się biznesmeni w Starym Młynie Spa. Przed chwilą doświadczył na własnej skórze, że czas nie zatrzymał się w miejscu. Podszedł do atrakcyjnych dziewczyn i zaproponował im drinka. Brunetka wyjęła słuchawkę z ucha, druga wciąż łączyła telefon komórkowy z jej koleżanką. Przypatrywała się mężczyżnie uważnie, jakby próbowała oszacować, ile wydał na swoje ubranie. Albo jakby patrzyła na rzadki okaz zoologiczny. Ta druga, ruda, o ognistych włosach, utkwiła wzrok w rozłożonym na stoliku folderze. Fototerapia, aromaterapia, łaźnia parowa czy jacuzzi w ogrodzie pośród zieleni? Ciekawe, co sobie zaplanowała w rajskim spa na Mazurach? Stopą uderzała rytmicznie w nóżkę stolika, jakby ten ruch miał jej pomóc w podjęciu decyzji.

Brunetka pociągnęła drinka przez słomkę. W szklance zabulgotało.

– Mamy sobie wybrać, tak pan powiedział? Wie pan co, bardzo chętnie. Poproszę jeszcze drinka LP.

– Chyba nie podają tu nic takiego… – powiedział niepewnie.

– Ależ podają! – Zielone oczy spojrzały na niego. – Lady Pank. Mniej niż zero. Pan właśnie ma takie IQ, przepraszam, LP. Mniej niż zero.

Usłyszał śmiech i odwrócił się. Wieloletni wspólnik groził mu palcem. Kitka szpakowatych włosów podskakiwała mu na karku.

– Powinien pan znać ten stary przebój. To coś z czasów młodości pańskiego syna. Albo córki – prychnęła i z powrotem włożyła słuchawkę do ucha.

Rozmowa była zakończona. Zaproszenie nie zostało przyjęte.

Szyja i klatka piersiowa zaczęły go gwałtownie piec. I nie był to efekt sierpniowego słońca, grzejącego nadzwyczaj mocno w ostatni weekend wakacji. Poczuł ucisk na pęcherz. Musi pójść do toalety.

Stanął przy pisuarze. Przymknął oczy. Nikt i nic nie zepsuje mu dobrego humoru. Zwłaszcza te dwie dziewczyny. Nie żałował, że zdecydował się na weekendowy wyjazd. Podciągnął opadające spodnie. Podszedł do umywalki i ochlapał twarz zimną wodą. Poczuł ulgę. Szyja przestała piec. Wszystko wróciło do normy. Delektował się tym stanem przez krótką chwilę. Zbyt krótką chwilę.

– Współczuję panu – usłyszał głos za plecami.

Drgnął gwałtownie. Wydawało mu się, że w toalecie oprócz niego nie ma nikogo. Nerwowo wytarł twarz papierowym ręcznikiem.

– Pan Mateusz Dudziński, prawda? Z Warszawy.

To było raczej stwierdzenie niż pytanie.

– My się chyba nie znamy… – powiedział.

Nieznajomy przewyższał go o głowę. Był młodszy, miał najwyżej pięćdziesiąt lat. Krzaczaste brwi i śniada cera mężczyzny rzucały się w oczy. Trudno było nie dostrzec czegoś jeszcze: muskularnych bicepsów częściowo skrytych pod koszulą z krótkim rękawem oraz blizny ciągnącej się niemal przez całe lewe przedramię.

Chciał wyjść, ale tamten przewidział jego ruch i stanął w drzwiach. Poruszał się miękko, jak kot. Chyba właśnie ten ruch, zdecydowany, a zarazem wykonany od niechcenia, sprawił, że zaczął się bać. Poczuł ukłucie pod łopatką. Z trudem przełknął ślinę.

– Współczuję panu, bo pan się niczego nie nauczy. – Mężczyzna mówił poprawnie po polsku, ale z wyraźnym obcym akcentem. – Wtedy też kończyło się lato… – powiedział cicho. – Ile to już czasu minęło? Trzynaście… nie – poprawił się. – Będzie czternaście lat.

Dudziński cofnął się. Chciał krzyknąć, ale coś sprawiało, że nie mógł wydobyć głosu.

– Przypomniał już pan sobie tę dziewczynę?

– Nie wiem, o czym pan mówi – szepnął. – Zostaw mnie w spokoju, przyjacielu.

Skłamał. Nie musiał sobie niczego przypominać. Pamiętał ją doskonale. A mężczyzna, który stał naprzeciwko, wiedział o tym dobrze.

– Pamiętasz. – Głos mężczyzny stwardniał. – Nawet umierając, będziesz o tym pamiętał. Takich rzeczy się nie zapomina. I nie mów do mnie: przyjacielu – usłyszał gniewny ton. – Nie jestem twójbarekam(barekam (orm.) – przyjaciel).

Zacisnął powieki. To nie może być prawda. Takie spotkania się nie zdarzają. Nie w spa na Mazurach, absurdalna myśl zawirowała mu w głowie. Gdy otworzył oczy, nieznajomego nie było. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Znikł równie bezszelestnie, jak się pojawił.

Wrócił do sali. Dziewczyny też zniknęły. Miał je gdzieś. Bar opustoszał. Jego towarzysz pewnie poszedł się przebrać. Chrzanić go i jego interesy.

Weekend w starym młynie przerobionym na gigantyczny salon urody skończył się dla niego w jednej chwili. Jakby ktoś gwałtownie odciął mu tlen. Poszedł do pokoju i oznajmił zaskoczonemu wspólnikowi, że wyjeżdża. Drżały mu ręce. Nie słuchał pytań. Nie chciał się wdawać w dyskusje. Sięgnął po koszulę wiszącą na oparciu krzesła, wrzucił ją do torby i wyszedł. Jeśli coś zostawił, to trudno.

Zbiegł po schodach i usłyszał swoje imię. „Mateusz Dudziński, prawda? Z Warszawy”.Nerwowo spojrzał w górę. Nie. Przy balustradzie nie stał nieznajomy mężczyzna. Zobaczył głowę swojego wspólnika. Wybiegł na parking.

Chevrolet suburban mknął, jakby brał udział w Rajdzie Polski. Miał szczęście. Ominął kontrole drogowe ustawione w ramach akcji „Bezpieczny powrót do domu”. Dopiero pod Warszawą utknął w korkach.

Był ostatni dzień sierpnia 2008 roku. Zbliżała się dwudziesta druga trzydzieści, gdy pilotem otworzył bramę wjazdową na posesję. Zanim wszedł do środka, rozejrzał się niepewnie, jakby się bał, że ktoś czai się w ogromnym pustym domu. Na wyświetlaczu telefonu zobaczył dziesięć nieodebranych połączeń. Wszystkie od wspólnika, który pozostał w Starym Młynie Spa.

Dwa tygodnie później dostał tę przesyłkę. Otworzył niewielkich rozmiarów paczuszkę i zamarł z przerażenia.

Zrozumiał, że już się nie wycofa. Decyzja zapadła. Wykona ruch, po którym zmieni się jego całe życie. Jedna tylko sprawa została mu do załatwienia. Jeden krok.

Miesiąc potem już nie żył.Prolog

Usłyszał kroki, ocknął się z letargu. Wiedział, że znów jest blisko. Przez chwilę, która wydłużała się w nieskończoność, nic się nie działo. A potem szczęknął zamek.

Chłopiec gwałtownie poderwał głowę. Nie pomylił się. W sobie tylko wiadomy sposób odczuwał obecność nieznajomego na długo przedtem, nim ten się zjawiał. Był pewien, że jest jedynym człowiekiem na świecie, który z takiej odległości słyszy słabe drgania silnika i stłumiony odgłos zamykanych drzwi samochodu. Ostrożnie stawiane kroki wyczuwał niczym Indianie, których podziwiał w westernach. Poznawał ciche skrzypnięcie gumowej podeszwy. Jestem jak wąż, uświadomił sobie, gdy jeszcze miał siłę myśleć. Czytał gdzieś, że te gady odbierają drgania podłoża za pomocą kości szczękowych po łączonych z uchem środkowym, i w ten sposób doskonale słyszą odgłosy innych zwierząt. Kiedyś interesował się wężami i dużo o nich wiedział. Na próżno błagał rodziców, by pozwolili mu mieć w domu terrarium. To było kilka lat temu. Potem pochłonęło go zupełnie coś innego.

Pamiętał, że czerwonoskórzy czasami porywali białych. I tak jak jemu, wiązali z tyłu ręce i mocowali do drzewa albo wbitego w ziemię pala. Ale nigdy nie zakładali opaski na oczy ani nie zaklejali taśmą ust. Nikogo nie zamykali w wilgotnej norze. Dzielni kowboje stali na słońcu, a on czuł stęchliznę butwiejących ubrań, podobną do tej, którą pamiętał z garażu dziadka Pierre’a. Tak było na początku. Później się przyzwyczaił. Sam nie wiedział, kiedy smród zaczął traktować jako coś naturalnego.

Dziadek Pierre. Na pewno go szuka. I rodzice też go poszukują. Ktoś wreszcie go znajdzie i uwolni. A wtedy nieznajomego osądzą i powieszą. Będzie jak na westernach. Szubienicę postawią z pewnością przy beffroi, wieży strażniczej z czerwonej cegły, z której można podziwiać panoramę okolicy. Albo nie. Postawią ją na stadionie. A kat będzie ubrany w koszulkę w czarne i białe pasy. Całe miasto będzie na to patrzeć, a on usiądzie na honorowym miejscu, z którego będzie widział zazdrość kolegów i pełne podziwu spojrzenia dziewczyn. Zwłaszcza tej, która niedawno się wprowadziła do jego kamienicy, ma na imię Marie i mieszka dwa piętra wyżej.

Tak myślał pierwszego i drugiego dnia. Trzeciego zaczął tracić nadzieję. Gdy czwartego dnia znów nie dostał nic do jedzenia, po raz pierwszy pomyślał, że umrze. Zapadł w dziwny półsen i stracił rachubę czasu. Nie wiedział, jak długo przebywa w tej pułapce. Tydzień, dwa tygodnie, miesiąc? Nie mógł odgadnąć, jaka jest pora dnia. Nie potrafił, a może już nie chciał, o własnych siłach wstać z podłogi. Już dawno przestał poruszać nadgarstkami w nadziei, że uwolni się z więzów. Przestał się nawet bać. Powoli zacierały się wspomnienia, a w letargu, w którym trwał, rozmywały się rysy twarzy rodziców i przyjaciół.

Nie potrafił zrozumieć, co właściwie się stało. Jak zwykle wracał z kolegami do domu. Przez ramię miał przewieszoną torbę sportową. Ostatnie kilkaset metrów pokonywał sam. Przy chodniku zatrzymał się samochód i przez uchyloną szybę kierowca o coś zapytał. Głos brzmiał znajomo. Podszedł bliżej i pochylił się. Potem zapadła ciemność. Ocknął się w zimnym lochu, który został jego nowym domem. Nie mógł wiedzieć, że to miejsce miało stać się także jego grobem.

Zgrzyt zamka w drzwiach zabrzmiał niczym wybuch granatu na filmie wojennym. Chłopak ocknął się. Mimo woli uderzył głową o gruby pręt. Przeszywający ból rozchodził się promieniście przez szyję, barki i plecy. O dziwo, wsparty o zimny metal, chłopak uniósł się sam do góry. Drżał. Po raz pierwszy od nie wiadomo jakiego czasu przestraszył się. Czujnie nasłuchiwał. Tym razem nieznajomy zachowywał się inaczej.

Zawsze gdy przychodził, zrywał mu taśmę z ust i dawał wodę do picia. Potem rozwiązywał ręce i żelazny uchwyt, wykluczający wszelki opór, zaciskał się na przedramieniu chłopca. Mężczyzna prowadził go do kubła, by mógł się załatwić. Za pierwszym razem porwany próbował zerwać opaskę z oczu. Zanim to uczynił, został powalony potężnym ciosem. Stracił przytomność. Więcej nie chciał już przeciwstawiać się nieznajomemu.

Za każdym razem powtarzały się te same czynności. Mężczyzna odprowadzał go na miejsce i przywiązywał z powrotem. Zaklejał usta. Przez te wszystkie dni nie odezwał się ani słowem. Chłopiec słyszał świst wydychanego powietrza. Czuł wstrętny nieznany zapach wydobywający się z ust tamtego. Wstrzymywał wówczas oddech, by nie dostać torsji.

Tego dnia było jednak inaczej. Nieznajomy wszedł do środka, ale nie podszedł do porwanego. Potem rozległ się odgłos, jakby mężczyzna postawił coś na podłodze. Chłopiec usłyszał charakterystyczny dźwięk zamka błyskawicznego. Tamten pewnie był w dresie i rozpiął bluzę. Wtedy poczuł zapach, którego nie sposób nie rozpoznać. Frytki. Więc to nie była bluza, ale zamek od torby. Nieznajomy przyniósł jedzenie. Po raz pierwszy. Żołądek porwanego odruchowo skurczył się. Chłopiec poczuł ból oraz mdłości i osunął się z powrotem na podłogę.

Nie mógł widzieć, że nieznajomy wyjął z torby nie tylko biały plastikowy pojemnik, ale i skórzany pasek. Złożył go na pół i zbliżył dwie pięści do siebie, tworząc w ten sposób pętlę. Gwałtownym ruchem odciągnął dłonie. Pętla błyskawicznie spłaszczyła się i pasek strzelił. Rozległ się dźwięk przypominający trzask bicza. Chłopiec drgnął. Mężczyzna zauważył to i uśmiechnął się.

Podszedł do wmurowanego w ziemię pręta i chwycił za sznur krępujący ręce. Wtedy w pomieszczeniu rozległ się czyjś głos. Ktoś śpiewał po angielsku. Nieznajomy znieruchomiał, a potem sięgnął do kieszeni. Przez chwilę stał w miejscu. Chłopiec słyszał jego oddech głośniejszy niż zwykle. Do jego uszu dobiegło chrząknięcie. Mężczyzna jakby się zawahał. A potem szybkie kroki skierowały się w stronę drzwi. Klucz zachrobotał w zamku. Tamten zniknął.

W piwnicy wciąż unosił się zapach frytek. A więc, domyślił się chłopiec, nieznajomy zostawił torbę i pewnie niedługo wróci. Po raz pierwszy od nie wiadomo jak długiego czasu porwanego opuściły halucynacje. Stanął o własnych siłach, a nogi przestały drżeć.

Szarpnął nadgarstkami, przywarł nimi do metalu i powtórzył czynność. Skręcił prawą dłoń i najmniejszym palcem natrafił na pętlę. A przecież próbował uwolnić się dziesiątki razy! Poczuł nagły przypływ sił. Jak wówczas, gdy w ostatniej minucie strzelił bramkę, a w dogrywce dołożył jeszcze jedną i został bohaterem meczu. Cierpliwie rozluźniał pętlę, aż poczuł, że może wcisnąć kolejny palec.

Gdy sznur opadł na ziemię, chłopiec zerwał taśmę z ust i zdjął opaskę.

Nie rozwarł powiek. Jego ojciec i dziadek byli górnikami, on też urodził się i mieszkał w mieście, które nie przypadkiem Belgowie nazywali Pays Noir¹. Podczas obiadów wielokrotnie słyszał o tąpnięciach i wybuchach oraz górnikach uwięzionych pod ziemią, czekających dniami i nocami w zasypanych korytarzach na ratunek. Gdy już cię wydobędą, nie otwieraj oczu. Nie otwieraj oczu. To zdanie, czarodziejskie zaklęcie, słyszał wiele razy.

Ze zmrużonymi powiekami, rękami omiatając przestrzeń wokół, dotarł do drzwi i szarpnął za klamkę. Nie mylił się. Były zamknięte. Tamten wróci, przypomniał sobie. Niedługo wróci. A wtedy...

Poczuł, że paraliżuje go strach. Że zaczyna krępować niczym porzucony na podłodze sznur. Odwrócił się i oparł o drzwi. Spod zmrużonych oczu widział, że po przeciwległej stronie pomieszczenia znajduje się jakieś źródło światła. Ruszył w tamtym kierunku. Potknął się o torbę, pod stopą zachrupały rozgniecione frytki. Dotarł do niewielkiego okna. Pod murem natrafił dłonią na stare rozlatujące się krzesło. Widocznie okno było kiedyś otwierane. Powoli się wspiął. Dawniej nie miałby szans, by się przecisnąć przez ten otwór. Teraz był jednak o wiele chudszy. Zdumiał się, że otworzył okno tak łatwo. Poczuł świeże powietrze. Zakrztusił się.

Tamten wróci, pomyślał z rozpaczą. Może już się zbliża.

Wydostał się na zewnątrz i z wciąż przymkniętymi powiekami zaczął biec. Zatoczył się i upadł.

Ktoś powiadomił policję, że na nabrzeżu, na Quai de Brabant, siedzi chłopiec, który nie odpowiada na żadne pytania. Dwunastolatek w stanie szoku i całkowitego wyczerpania został odwieziony do szpitala.

Policji nie udało się natrafić na ślad tajemniczego kierowcy. Bezskutecznie próbowano ustalić miejsce, w którym przetrzymywano porwanego. Chłopiec milczał. Jakby chciał wyrzucić ze swojego życia koszmar, tak jak usuwa się dane z komputera. W ten sposób opisał jego zachowanie psycholog. Zgłaszali się kolejni świadkowie, ale niewiele wnieśli do sprawy. Ktoś widział go w parku Reine Astrid, pewna starsza kobieta mówiła, że błąkał się po Place du Manège, jakiś starszy mężczyzna wskazywał na okolice hałd.

Tydzień po odnalezieniu chłopca, 19 sierpnia 1996 roku, policja wkroczyła do domu Marca Dutroux, którego dziennikarze nazwali wkrótce Potworem z Charleroi. Uprowadzenie dwunastolatka powiązano z jego czynami.

Od tego dnia już nic w Belgii nie było takie samo jak wcześniej.

Zobaczył nadjeżdżający pociąg i podjął decyzję. Ostatnią w swoim życiu.

Zaraz po południu złapał taksówkę na Powiślu i pojechał na ulicę Kijowską. Gdy wysiadł przed zrujnowaną fasadą Dworca Wschodniego, zaczął siąpić drobny deszcz. Taksówkarz milczał przez całą drogę, wsłuchując się w wiadomości dobiegające z radia. Kilkakrotnie wychwycił spojrzenie kierowcy we wstecznym lusterku. Ciekawe, czy wie, kim jestem, pomyślał.

Taksówkarze na ogół go rozpoznawali. Trzydziestokilkulatek wyróżniał się wzrostem i posturą. Gdy pytali o nazwisko, nie mieli już żadnych wątpliwości. Jacek Kos. Wielokrotny reprezentant Polski. Lewy obrońca. Zaczynał w Warszawie, potem grał na Śląsku, wreszcie wiele ostatnich sezonów spędził w niemieckich klubach. Od dwóch lat pisano o nim mniej. Jego występy nie były komentowane tak jak dawniej. Nawet gdy strzelił niedawno samobójczą bramkę, oszczędzili go klubowi kibice i internetowi frustraci w kraju. Kosa zaczęły nękać kontuzje, usunięto go z pierwszego składu, zmienił drużynę i znów na kilka miesięcy wypadł z gry. Od pewnego czasu nie był już powoływany do reprezentacji. Taka jest kolej rzeczy. Poważnie myślał o zakończeniu kariery, powrocie do Polski i rozkręceniu interesu związanego z futbolem. Może kupi kilka mieszkań, podpisze umowę z którymś z klubów i będzie wynajmował je młodym zawodnikom. Wiedział nawet, kto mu pomoże stawiać pierwsze kroki na grząskim gruncie, opanowanym przez starych wyjadaczy. Z długich rozmów zapamiętał zwłaszcza jedno zdanie. Ten biznes jest jak wieczna gra na obcym boisku, a ci, którzy grają z tobą w drużynie, mogą okazać się najgroźniejszymi przeciwnikami. Podjął już zresztą pierwsze działania, by przygotować się do nowej roli. To wszystko przyjdzie za chwilę. Na razie raz jeszcze spróbuje powrócić do dawnej formy i roześmiać się w twarz tym, którzy postawili na nim krzyżyk.

Tak do niedawna wyobrażał sobie teraźniejszość i przyszłość. Kilka dni temu wszystko się zmieniło. A przed godziną cały świat runął mu na głowę. Wiedział, że musi coś zrobić. Po tym, co usłyszał, nie było już odwrotu.

Zostawił taksówkarzowi napiwek. Łysiejący mężczyzna z sumiastym, kolejarskim wąsem skłonił się.

– Straszne. – Taksówkarz odwrócił się w stronę radia. – Tragedia – dodał zbolałym głosem. – Ciągle nie mogę w to uwierzyć. A pan?

– Tak. Straszne – mruknął pod nosem Kos i wysiadł z samochodu.

Straszne. Miał na myśli coś innego niż kierowca odjeżdżającej taksówki. Zasunął suwak skórzanej kurtki. Tragedia. Tak, to prawda. Tyle że ta, która dotyczyła jego, była na razie dobrze skrywana. Wiedziały o niej trzy osoby na świecie. Od godziny był jedną z nich.

Przyleciał rano samolotem Lufthansy. W zwykłych okolicznościach zdecydowałby się na samochód. Tym razem jednak sytuacja była szczególna. Chciał mieć to spotkanie jak najszybciej za sobą. Tak bardzo pragnął usłyszeć, że zaszła niewyobrażalna pomyłka. Że wszelkie podejrzenia są jedynie wytworem chorej wyobraźni. Na lotnisku w Warszawie zorientował się, że zdarzyło się coś niezwykłego. Przepchnął się przez tłum ludzi wpatrzonych w zawieszony na panelach telewizor. Wzrokiem przebiegł przesuwający się u dołu ekranu pasek z wiadomościami. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie chciał autografu. Nikt nic nie mówił.

Kos przygryzł wargi. Zaczął szybko oceniać sytuację. Nauczył się tego podczas tysięcy godzin spędzonych na boisku. Niespodziewane zdarzenia pociągają za sobą inne, które trudno przewidzieć. To, co się stało, mogło pokrzyżować jego plany.

Sięgnął po telefon. Rozmowa trwała kilka minut. Gdy ją zakończył, odetchnął z ulgą. A jednak się uda. Dopiął swego. Jest jeden argument, pewna siła, której nikt jeszcze się nie oparł. Tak się stało i tym razem.

Teraz było już po wszystkim. Zgarnął krople deszczu z czoła. Czuł się, jakby w jednej chwili postarzał się o dwadzieścia lat. Był skończony i musiał coś z tym zrobić. Wyprostował się i ruszył w stronę ogródków działkowych. W alejce minął się z kobietą, która wyszła na spacer z owczarkiem niemieckim. Pies prowadzony na czerwonej smyczy obwąchał go nieufnie.

Nigdy nie bał się zwierząt. Godzinę temu ten nieustraszony obrońca zaczął bać się ludzi. A właściwie zaczął lękać się jednego przerażającego człowieka.

Skręcił w prawo. Przed sobą widział nasyp kolejowy i wznoszące się nad nim semafory. Bezwiednie ruszył w tamtą stronę. Po lewej zobaczył niski budynek otoczony ogrodzeniem. Na tabliczce znajdował się napis: „Markot”. Przed stróżówką siedział dozorca i palił papierosa. Zza uchylonych drzwi dobiegała muzyka z radia. Kos rozpoznał utwór. Adagio Albinoniego. Kiedyś od jednego z niemieckich kibiców dostał płytę z tym nagraniem. Nie przepadał za muzyką poważną, ale ten utwór z jakiegoś powodu zapamiętał.

„Markot”. Siedlisko bezdomnych. Tych, którzy wypadli ze społeczeństwa. Odpadli, tak jak odpadł tynk z fasady dworca. Nagle poczuł, że jest takim samym wyrzutkiem. Niczym się od nich nie różni.

Zatrzymał się, sięgnął po telefon i zaczął wstukiwać esemesa. Adagio skończyło się, w radiu muzyka organowa przycichła i rozległ się zbolały kobiecy głos. Drżały mu ręce. Nie mógł pisać. Zaklął głośno, a potem wybrał numer telefonu. Po pięciu sygnałach usłyszał komunikat poczty głosowej. Nagrano go najpewniej w trakcie jakiejś imprezy, w tle rozbrzmiewały bowiem śmiechy i brzęk kieliszków.

Pozostawił wiadomość.

– Wiem już wszystko – wydusił przez ściśnięte gardło. – Morderca... Nie daruję...

Chciał powiedzieć więcej, lecz nie miał siły.

Dozorca „Markotu” widział, jak postawny młody mężczyzna o znajomej twarzy wspina się na nasyp. Miał zamiar krzyknąć, podniósł rękę, ale rozmyślił się.

Kos usłyszał cichy świst szyn. W oddali zobaczył światło zbliżającego się pociągu. Przeraźliwy dźwięk sygnału ostrzegawczego narastał, ale zignorował go. Nie widział przerażonych, coraz większych oczu maszynisty, nie słyszał zgrzytu hamulców.

Zanim poczuł uderzenie, po raz ostatni otarł twarz z deszczu. A może po prostu ją zasłonił. Było popołudnie 10 kwietnia 2010 roku. Niespełna sześć godzin wcześniej w Smoleńsku rozbił się prezydencki samolot.

Samobójcza śmierć znanego piłkarza, reprezentanta Polski, w normalnych warunkach byłaby wiadomością dnia. Z oczywistych względów tym razem przeszła niemal niezauważona. Gazety i portale internetowe odnotowały ją w kilku zdaniach i jednym niewiele obszerniejszym wspomnieniu.

Nekrologi, które ukazały się po jego śmierci, znikły wśród innych nazwisk w czarnych ramkach.

Leżał na łóżku, założył ręce pod głowę i wpatrywał się w sufit. Potrafił tak tkwić bez ruchu godzinami. Gdyby ktoś patrzył na niego z boku i widział nieruchome otwarte oczy, mógłby pomyśleć, że nie żyje.

Nic bardziej mylnego. Żył i miał się nieźle.

Cichy jęk przypominał sygnał karetki pędzącej w oddali. Albo skowyt psa. Wiedział jednak, że źródło tego odgłosu jest zupełnie inne. Za chwilę jęk przemieni się w przeciągły szloch, a potem, gdy do akcji wkroczą sanitariusze ze środkami uspokajającymi, ucichnie. Podobnie zachowywał się ten drugi. Ten, który pociął się szkłem. W sumie dobrze, że na nikogo się nie rzucił. Zaczęłyby się dokładniejsze kontrole, a te zawsze zwiastują kłopoty.

A on miał już problem. I ten jeden w zupełności mu wystarczał. Podróżnik więcej nie przyjdzie. Podróżnik nie przyjdzie, powtarzał sobie. Nazwał mężczyznę w taki sposób, bo przecież wkroczył on do dziwnego świata. I zapragnął rozmawiać na egzotyczne tematy, w których pojawiały się rozkładające się ciała i ludzkie kości.

Zawarli umowę. Coś za coś. Opowieść za opowieść. Słuchał więc, co tamten miał do powiedzenia, uśmiechał się łagodnie i odpływał w świat swoich fantazji. Wiedział, że te marzenia prędzej lub później przemieni w rzeczywistość.

Podróżnik więcej nie przyjdzie. Ale nie wiadomo, czy jego śladem nie przyjdą inni. A do tego nie chciał dopuścić.

Jeden, dwa, trzy... Policzył do sześćdziesięciu. Minęła minuta. Jego czas się kończył. Sytuacja skomplikowała się. Nabrała przyspieszenia. Nie może dłużej czekać. Po raz pierwszy od wielu minut poruszył oczami.

Żył i miał się nieźle. Niektórym nie wróżyło to niczego dobrego.

– Po owocach mnie poznacie. Po owocach – wyszeptał i uśmiechnął się szeroko.Prolog

Kamień zgrzytnął raz, drugi, trzeci. Udało się za czwartym razem.

Mężczyzna, który siedział po stronie kierowcy, zaciągnął się i wypuścił dym. Stres, który towarzyszył mu ostatnio niczym cień, odpuścił. Mężczyzna rozluźnił się. Przynajmniej na chwilę. Płomień oświetlił twarz pokrytą siwym kilkudniowym zarostem i zmarszczki wokół oczu.

Kierowca co jakiś czas spoglądał we wsteczne lusterko. Trochę z ostrożności. Trochę z przyzwyczajenia.

Przez ostatnią godzinę opowiadał, a ten drugi, nieco starszy, z włosami spiętymi w kucyk, słuchał.

Zatrzymali się przy drodze 913, kilka minut od lotniska. Mogli pojechać na stację benzynową, ale zawsze istniało ryzyko, że ktoś ich przypadkiem zauważy. Poza tym samochód zostałby zarejestrowany przez kamery, a tego woleli uniknąć. Obaj mieli kłopoty i dodatkowe nie były im potrzebne.

Jeden drugiemu mógł zadać pytanie, które wisiało w powietrzu. Ale przyjaciele nie zadają pytań, na które nie ma dobrej odpowiedzi.

Na które nie ma żadnej odpowiedzi.

Pasażer szczelniej owinął się płaszczem, trochę zbyt lekkim jak na tę porę roku. Marzec w dwa tysiące czternastym roku nie rozpieszczał. Przed tygodniem nastąpił kolejny atak zimy, samochody grzęzły w zaspach. Miał to być już ostatni atak kapryśnej pogody w Polsce, przynajmniej na to wskazywały prognozy. Kierowca śledził komunikaty meteorologiczne, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Tym razem miał swoje powody.

Pasażer trzymał na kolanach niewielki wojskowy plecak. Rozsupłał go, wyjął piersiówkę i pociągnął łyk.

– Tobie nie proponuję – zwrócił się do kierowcy. Pierwsze zdanie wypowiedziane od bardzo długiego czasu.

Kierowca wyciągnął rękę, przejął piersiówkę i przyłożył do ust.

– W zasadzie wszystko mi jedno – wychrypiał. – A wiesz, mam ten wiersz ze sobą.

– Wiersz?

– No wiersz. Mówiłem ci. – Wskazał głową na schowek po stronie pasażera.

Przechylił się w prawo, wyjął atlas Polski i plan miasta, a następnie zeszyt w trzy linie, taki, jakiego używają dzieci w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Przerzucił kilka kartek i podał jedną luźną temu drugiemu. Zmierzchało. Zapalił światło w samochodzie. Pasażer zmrużył oczy i zaczął czytać.

Mówią, że

Lennon nie umarł.

Chodzi koło warszawskiego Marriotta

Spaceruje po Central Parku

Stoi na dachu na Abbey Road.

Uprawia jogging

Ze słuchawkami na uszach

Gdy staje przed lustrem

Wita się ze sobą jak z dobrym sąsiadem

Od lat tym samym

– Dzień dobry, panie Chapman.

Tamten uśmiecha się

A zęby lśnią

Jak wilcze kły.

Mówią, że

Lennon nie umarł.

Mówi się, że jak na swoje lata

Trzyma się całkiem nieźle.

Skończył, wypuścił powietrze ustami i spojrzał na kierowcę.

– Nic z tego nie rozumiem. Dla mnie to jak szyfr. Nie znam się na poezji.

Kąciki ust kierowcy drgnęły.

– Tego by brakowało, żebyś się znał. Rzeczywiście to coś w rodzaju szyfru.

Pasażer odwrócił głowę w stronę bocznej szyby i zacisnął dłonie na plecaku. Milczeli. Usłyszeli szum silników lotniczych.

Mężczyzna otulił się ramionami. Podwinął rękaw płaszcza i spojrzał na zegarek.

– Podrzucisz mnie bliżej?

Kierowca, nie mówiąc nic, odpalił silnik. Bez przeszkód dotarli pod terminal.

– Co będziesz teraz robił?

Pasażer odpiął pasy.

– Mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Nie mogę się mylić… A potem? Potem nie wiem. A ty?

– Lepiej nie pytaj. – Mężczyzna poprawił włosy spięte w kucyk. – W każdym razie tam, gdzie jadę, jest więcej słońca. Ostatnio i tu zrobiło się gorąco, ale nie o takie ciepło mi chodzi. Jeszcze chwila i przyjdzie im do głowy, że jestem kumplem tego Trynkiewicza.

Dawno nie było go w kraju, ale był na bieżąco z najgłośniejszymi wydarzeniami.

Pożegnali się bez słowa. W ich wypadku było to zbędne. Starszy wysiadł z samochodu i zarzucił plecak na ramię. Wiatr rozwiał mu poły płaszcza. Przez chwilę mężczyzna wyglądał jak ktoś z innego świata.

Miał już odjechać, gdy usłyszał pukanie w boczną szybę. Niespodziewanie pasażer znalazł się po tej stronie. Taka drobna sztuczka na pożegnanie, zupełnie w jego stylu. Mężczyzna opierał się o samochód i trzymał coś w dłoni.

Znów pukanie. Kierowca uchylił szybę.

– Zapomniałbym, to dla ciebie. Sarome. Japońska zapalniczka. Sarome po japońsku oznacza „bóg ognia”. No i jest znacznie lepsza niż ten twój szajs.

Kierowca wziął zapalniczkę. Chłód metalu. Ktoś z tyłu zniecierpliwiony zatrąbił. Spojrzenie we wsteczne lusterko. I znów rzut oka na prezent. Mimo zmroku dostrzegł na chromowanej obudowie wygrawerowaną datę i litery.

1969. LK

– Nie wiedziałem, że paliłeś.

– W ogóle mało wiemy o sobie, prawda? Mimo że znamy się dość długo. Ta zapalniczka była w dobrych rękach. Opowiem ci kiedyś o tym.

Kolejny dźwięk klaksonu. Tym razem jakby bardziej agresywny.

Kierowca uniósł rękę do góry w geście przeprosin i ruszył z piskiem opon. Spojrzał w lusterka, ale nigdzie nie dostrzegł mężczyzny w płaszczu.

Tylko przy drodze w okolicy lotniska pozostały brunatne sterty śniegu. W centrum miasta po zimie nie było ani śladu. Naprawdę końcówka zimy.

Co będzie robił? Naprawdę nie wiedział. Ale miał jeszcze coś do załatwienia. Komunikaty meteorologiczne. Rzeczywiście stały się dla niego ważne.

Gdy Rudolf Heinz, policjant i najlepszy profiler w Polsce, do niedawna o nieposzlakowanej opinii, wjeżdżał w osiedlową uliczkę, nie myślał już o lotnisku i swoim towarzyszu.

Myślał o wilczych kłach.

O zębach, które lśnią jak wilcze kły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: