- W empik go
Seryjny narzeczony - ebook
Seryjny narzeczony - ebook
Łucja myślała, że zna swoją siostrę Bognę jak nikt inny. Gdy odwiedziła ją w dramatycznych okolicznościach, wszystko się zmieniło...
Ambitna scenarzystka Łucja przyjeżdża na wakacje do Ciechocinka, gdzie mieszka jej siostra Bogna. Mąż Bogny, Daniel, zginął we własnym domu, zabity przez sąsiada alkoholika. Łucja chce uczynić tę historię tematem swojego pierwszego scenariusza. Zbierając materiały, poznaje kilka wariantów prawdy. Dowiaduje się, że jej wyobrażenia o przeszłości rodziny, małżeństwie Bogny, a także o tym, co się stało, nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.
Intryga.
Tajemnice.
Napięcie.
Zaskakujące zakończenie!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67048-50-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Baśka szykowała śniadanie. Uwijała się cicho i prawie żadne hałasy nie docierały do pokoju. Prawie żadne, chociaż wiadomo było, że odgłos czajnika na pewno dotrze. Baśce nigdy nie udało się w porę ściągnąć gwizdka, zawsze była gdzieś dalej niż przy kuchence i chwilę trwało, zanim rozwścieczony pisk przeszedł w głuche pomruki zakończone błogą ciszą. To wystarczyło, żeby w pokoju obok Łucja gwałtownie przeskoczyła ze snu w jawę. Zazwyczaj leżała, rozmyślając, czy warto zacząć dzień od gimnastyki. Każdego ranka okazywało się, że nie warto, więc ograniczała cały wysiłek do rozplanowania najbliższych zajęć: co zrobić, gdzie iść, do kogo zadzwonić.
Tego dnia czekało ją spotkanie z Oskarem. Nie widzieli się od czasu wielkiej awantury zakończonej rozstaniem. Odegrali wtedy niezłe przedstawienie, zakończone prawie happeningiem z udziałem rozbawionych przechodniów. Ona szła ulicą Długą, unosząc cały swój ruchomy dobytek, czyli plecak, poduszkę, koc i laptop, on wisiał w oknie szóstego piętra i krzyczał na cały głos: „Jeszcze pożałujesz!” Tyle zapamiętała, chociaż krzyczał dużo więcej, jakby chciał poinformować wszystkie panny między Długą i aleją Solidarności, że oto zostaje w mieszkaniu sam, przystojny i do wzięcia. Mijając pawilon Pizza Hut, wciąż słyszała jego głos, a wokół widziała zadarte głowy ludzi. Na szczęście to Oskar był gwiazdą widowiska, nie ona.
Od tamtego dnia minęły trzy miesiące. Nie żałowała, że odeszła, żałowała, że zrobiła to tak późno. Zmarnowała cztery długie lata. A może nie zmarnowała, może właśnie wydoroślała przy nim i nabrała odporności. Baśka powiedziała mądrze: „Potraktuj go jak szczepionkę przeciwko zdziecinniałym facetom, a wtedy te cztery lata nabiorą terapeutycznego sensu”. Kupiła pomysł, przestała się boczyć i nawet raz czy dwa pogadała z nim przez telefon. Powiedzieli sobie wszystko, co się mówi w takich okolicznościach, to znaczy, że było, minęło, nie czas żałować róż, i tak dalej, i że zamiast do siebie strzelać, lepiej zostać przyjaciółmi. Nie paliła się przesadnie do tej nowej przyjaźni, ale też nie zdziwiła się, kiedy nieoczekiwanie zadzwonił wczoraj. Gdyby zapraszał ją na zwykłą, towarzyską pogawędkę, powiedziałaby: „Wypchaj się, facet, nie zawracaj głowy”. Nie była ciekawa pogawędek z Oskarem. Przez cztery lata rozgryzła go jak pestkę i dobrze wiedziała, jak niewiele miał do powiedzenia. Lecz tym razem Oskar nie uderzał w ton liryczny, tylko od razu przeszedł do sedna sprawy: „Oczywiście słyszałaś, że kręcę film?” – spytał i natychmiast dodał: „Dzwonię, bo mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. Zawodową, ma się rozumieć. Spotkajmy się w naszej herbaciarni”. Nie liczyła na wielkie rewelacje, ale rozpierała ją ciekawość, co też on nazywał propozycją nie do odrzucenia. Byli więc umówieni w „Samych fusach”, przytulnym lokalu na pięterku, gdzie od czasu do czasu spotykała się cała paczka.
Bez żadnych powodów, ot, tak sobie pomyślała, że to będzie udane przedpołudnie. Niestety, optymizm nie zaradził senności. Wchodząc do kuchni, ziewała jak hipopotam.
– Zrobisz dzisiaj zakupy? – spytała Baśka.
Przeglądała notatki o chorobach przewodu pokarmowego, kończyła jeść śniadanie i już myślała o kolacji. Miała wyjątkowo podzielną uwagę, potrafiła robić kilka rzeczy naraz, i to z dobrym skutkiem. Gdyby nie czekał ją ciężki dzień na uczelni, sama kupiłaby coś do jedzenia. Niemrawe „aha” Łucji zginęło w szerokim ziewnięciu.
– Królestwo za filiżankę kawy! – jęknęła.
– A skąd ty weźmiesz królestwo, zaspana sieroto? – roześmiała się Baśka. Zdążyła już sprzątnąć po śniadaniu i zwinąć notatki. Stała w drzwiach gotowa do wyjścia.
– Nie mamy kawy? – wychrypiała Łucja.
– Nie mamy kawy, królestwa i paru innych rzeczy. Na stole zostawiłam ci listę tego, czego nam brakuje.
Cicho stuknęły drzwi. Łucja opadła na krzesło. Dochodziła ósma. O dziesiątej powinna być już na Nowomiejskiej, a przecież musiała umyć głowę i zrobić się na bóstwo. Oskar co prawda przestał się liczyć, przynajmniej dla niej, lecz kobieca duma nakazywała, by zobaczył ją piękniejszą, niż zapamiętał. Ledwie otworzyła drzwi do łazienki, zabrzęczał dzwonek. Mogła spodziewać się sąsiadki, listonosza, w ostateczności nawet Oskara, ale nie Gołąbkowej.
Na widok właścicielki mieszkania poczuła lęk pomieszany ze złym przeczuciem. Szacowne babsko, zwane przez swoje lokatorki niezbyt pieszczotliwie pokemonem, zjawiało się raz w miesiącu, żeby ponarzekać na drożyznę, obgadać znajomych i odebrać pieniądze za wynajęcie lokalu. Na rozliczenia było za wcześnie. Gołąbkowa zwykle wpadała pierwszego, przed wieczorem.
– Ładne mieszkanko, bardzo ładne – zachwyciła się od progu, jakby nigdy wcześniej nie widziała dziupli, w której wychowała dwu synów i spędziła sporo lat, zanim kupiła dom gdzieś na Bielanach.
Łucja nie pozwoliła sobie na panikę. Spokojnie wyliczyła wszystko, co obie z Baśką zrobiły, zanim nora, zapuszczona przez ostatnich lokatorów, stała się przytulnym mieszkaniem. Pozdzierały ręce do krwi przy malowaniu ścian, okien i cyklinowaniu podłogi, to raz. Dwa – nadszarpnęły własne oszczędności, wymieniając sedes, wannę i kuchenkę gazową. Gołąbkowa słuchała niezbyt uważnie.
– Ładne mieszkanko, i to w samym centrum!
– Rakowiec leży w centrum? – udała zdziwienie Łucja.
Zachwyt Gołąbkowej sięgnął zenitu. Bliskość Okęcia uznała za drobiazg w porównaniu ze szpalerem lip na Żwirki i Wigury oraz wspaniałym widokiem z okna. Wystarczyło wspiąć się na palce, żeby zobaczyć najprawdziwszy bór sosnowy w sercu stolicy. Łucja bez wspinania mogła cieszyć oczy zielenią drzew okalających Cmentarz Żołnierzy Radzieckich, ale nie upatrywała w tym nic szczególnego. Rzadko sterczała w oknie, choćby ze względu na uliczny hałas, a także na brak czasu. Z sekundy na sekundę zyskiwała pewność, że pokemon nie fatygował się bezinteresownie, a co gorsza, ten interes jest mocno podejrzany. Nie od dziś wiedziała, że Gołąbkowa to kobieta średnich interesów i dużych szachrajstw. lub odwrotnie.
– Jedna firma szuka dokładnie takiego mieszkania dla zagranicznych gości – sapnęła właścicielka, rozwiewając wszelkie wątpliwości.
– Mamy umowę na trzy lata! – Głos Łucji zabrzmiał ostro i zdecydowanie.
– Toć wiem i w kwestii tej umowy przyszłam. Oni dają większe pieniądze niż wy. Wiadomo, zagraniczni.
– Niech pani nie grzeszy! Wzięłyśmy na siebie koszt remontu. Wszystko jest w umowie.
– Toć mówię, że w kwestii umowy przyszłam.
Nie dała się trzymać w ciasnym przedpokoju. Zajrzała do kuchni, uchyliła drzwi od łazienki, podreptała do pokoju. Nie mogła przeboleć, że tak łatwo zgodziła się obniżyć czynsz. Świdrowała chytrymi oczkami na lewo i prawo, węszyła, szukała, bo wiadomo: kto szuka, ten może czasem coś znaleźć.
– Matko przenajświętsza, a to co? – wybąkała, celując palcem prosto w Wiktusia.
– Pomoc naukowa – mruknęła Łucja.
W pierwszych dniach miesiąca Baśka przezornie ukrywała szkielet za zasłoną, więc jak dotąd Gołąbkowa nie miała okazji poznać Wiktusia. Teraz za to próbowała napatrzeć się za wszystkie czasy. Zmrużyła podpuchnięte oczy tak, że wyglądały jak dwie szparki, otworzyła usta i zastygła w pozie wielkiego zdumienia.
– Czy moje mieszkanie to urna albo cmentarz, żeby w nim nieboszczyków chować? Nie wynajmowałam lokalu szczątkom ludzkim! – wysyczała z oburzeniem.
– Wiktuś nie jest żadnym szczątkiem. To urodzony kościotrup, fantom, dzieło rąk ludzkich. Rąk, rozumie pani?
Gołąbkowa wykrzywiła usta ze wstrętem, za to oczy zachowała chytre, czujne. Wycofała się do przedpokoju, niby wychodziła, ale wciąż stała w miejscu. Gapiła się na Łucję i najwyraźniej nie pochwalała zbyt krótkiej podomki i zbyt długich nóg dziewczyny. Widok nie był brzydki, wręcz przeciwnie, lecz uroda, jak wiadomo, jest sprawą gustu. Kobiecina przywykła do swojego odbicia w lustrze, więc wszystko, co smuklejsze, młodsze i zgrabniejsze, uznawała za nieprzyzwoite.
– Wierzy pani, że zagraniczna firma wynajmie kawalerkę na czwartym piętrze, i do tego ze ślepą kuchnią – zwątpiła Łucja.
Chciała tylko przerwać nieme oględziny, a całkiem niechcący poruszyła temat, który popłynął jak rzeka. Gołąbkowa, oczywiście, wierzyła, i to głęboko, że ma do zaoferowania najprawdziwszy apartament. Kręcone schody bez spoczników na półpiętrach pozwalały lokatorom zachować tężyznę fizyczną, ślepe kuchnie zaś były kawałkiem historii, tej najnowszej. Gołąbkowa zaliczała je do największych osiągnięć polskich architektów okresu małej stabilizacji. Podobno władze polityczne, utożsamiane z oszczędnym Gomułką, wymyśliły, że wystarczy jedna kuchnia na piętrze dla trzech lokatorów. Architekci, w przebłysku geniuszu, zaprojektowali kuchnie w każdym mieszkaniu, tyle że małe i ślepe.
– Żeby to wiedzieć, trzeba znać historię – oświadczyła z dumą. Odwróciła się na pięcie i wreszcie wyszła, zostawiając lokatorkę w przekonaniu, że mieszkanie przy Baleya jest cenniejsze od pałacowych luksusów.
Łucja nie chciała myśleć o podejrzanej wizycie, żeby nie psuć sobie dnia i nie zamartwiać się na wyrost. Stała pod prysznicem i pozwalała wodzie płynąć. Nic tak nie koi rozdrażnienia jak ciepła woda, myślała. Nie zdążyła jeszcze wytrzeć się do sucha, kiedy znowu usłyszała dzwonek, dla odmiany telefoniczny.
Kinga, naczelna „Tiramisu”, wybrała najgorszą porę do rozmów. Dzwoniła, by wymóc na Łucji przeróbkę cotygodniowego opowiadania, i to od ręki. Za godzinę chciała widzieć poprawiony tekst na ekranie redakcyjnego komputera. Nie słuchała protestów, mnożyła listę zarzutów, które należało uwzględnić w poprawkach. Płaciła i wymagała.
– Bohater nie może być głupszy od żony, bo nasze czytelniczki tego nie lubią – wyliczała. – I nie może uwodzić wszystkich dziewczyn jak leci. Jeżeli już chcesz pisać o zdradzie, to niech on pokocha jakąś laskę na boku, ale jedną, rozumiesz?
Tylko pamiętaj, po szczerej rozmowie z żoną facet musi oprzytomnieć i wrócić na łono rodziny. I niech on tak strasznie nie cuchnie. Przypominam ci, że „Tiramisu” to tygodnik z wysokiej półki, właściwie najwyższej. Myślisz, że eleganckie czytelniczki zechcą czytać o jakimś śmierdzielu? Nasze na pewno nie.
Łucja podziwiała Kingę za tę absolutną pewność, dzięki której naczelna „Tiramisu” zawsze wiedziała, co czytelniczki chcą czytać, co lubią i pochwalają, a czego z całą pewnością nie zniosą na łamach swojego tygodnika. Wszystkie, zdaniem Kingi, lubiły pogodne scenki ze szczęśliwym zakończeniem. Łucja pisała dla nich takie opowiadania, czerpiąc pełnymi garściami z własnych, czasem cudzych doświadczeń. Tym razem licho ją podkusiło i bez upiększeń odmalowała wstrząsającą historię Dośki. Jedyną istotną zmianą było to, że Władek, mąż Dośki, zginął w wypadku, a Maciek, mąż narratorki, wciąż żył. I ten żyjący mąż najwięcej namieszał, zwłaszcza psychologowi, który komentował zachowania bohaterów i udzielał fachowych porad. Kinga pieniła się ze złości.
– Zastanów się – podniosła głos. – Nie dajesz psychologowi żadnej szansy, zmuszasz go, żeby namawiał Ninę do rozwodu. Nasze czytelniczki są tradycjonalistkami, nie popierają zbyt radykalnych rozwiązań. Chyba wiesz, do czego zobowiązuje najwyższa półka?
– Do czystości – mruknęła Łucja, bo milczenie w słuchawce niebezpiecznie się przedłużało. Wyobraźnia podsunęła jej widok bardzo wysokich, zakurzonych regałów. Komu by się chciało wdrapywać ze ścierką aż pod sufit? Łucji na pewno nie.
– Mówisz o czystości moralnej? A wiesz, że to niezła metafora – pochwaliła Kinga.
Odłożyła słuchawkę, zostawiając Łucję z poważnym dylematem, komu bezpieczniej podpaść: czy Oskarowi, który ledwie napomknął o jakiejś propozycji, czy Kindze, która dawała jej pracę i płaciła nie najgorzej.
Prawdę mówiąc, Łucja nie miała wyboru. Sięgnęła po laptop. Poranek nie wydawał się już taki piękny jak godzinę wcześniej. Zadzwoniła do Oskara, żeby odłożyć bądź przełożyć spotkanie. Początkowo upierał się, kwękał coś o castingu i o tym, że o dwunastej jego propozycja traci aktualność, ale nie z Łucją takie gadki.
– Rozumiem – powiedziała. – Nie było propozycji, nie musimy się spotykać.
Nie zdążyła dodać: „Cześć!”, a już wpadł jej w słowo, obiecał poczekać. Nie wiedziała, na czym mu zależało: na współpracy, czy na pochwaleniu się sukcesem, więc przyjęła, że ta druga hipoteza bardziej pasuje do Oskara.
Odszukała w laptopie opowiadanie, które tak silnie wzburzyło Kingę. Przerabianie dobrego tekstu, myślała, jest jak własnoręczne wbijanie zadry pod paznokieć: bolesne i bez sensu. A jaki sens ma przerabianie chamowatego brutala na miłego faceta w typie czytelniczek „Tiramisu?” Ten gnojek pęka teraz ze śmiechu gdzieś w zaświatach. Wzdrygnęła się na wspomnienie upiornego Władka, przechrzczonego w opowiadaniu na Maćka, i w tej samej chwili usłyszała za plecami przeciągły jęk, do złudzenia przypominający śmiech osła. Na szczęście to nie Władek rechotał, tylko sąsiad za ścianą wiercił kolejną dziurę, co znaczyło, że ranek upłynie przy akompaniamencie najprawdziwszej muzyki techno. Sąsiad, niestety, bardzo często tak wiercił, i to o różnych dziwnych porach. Z dwojga złego wolała już samoloty, które nad Rakowcem latały tak często, jak gołębie nad innymi osiedlami.
Praca nad tekstem szła ciężko. Nie wystarczyło zmienić jednego bohatera, trzeba było, do kompanii, zmienić wszystkich, przerobić zakończenie, a całemu utworowi nadać zupełnie inny wydźwięk, głupszy od pierwotnego, niestety. Łucja co chwila odrywała oczy od ekranu, żeby spojrzeć na zegarek. Kiedy wreszcie wstała od stołu, było tak późno, że zdążyła jedynie zadzwonić po taksówkę i pozapinać guziki przy bluzce. Wybiegając z domu, wcale a wcale nie przypominała bóstwa, w które zamierzała się wcielić.
Sala na piętrze świeciła pustkami. Łucja była wściekła, że na próżno telepała się taki kawał drogi, i jednocześnie zadowolona, że Oskar jej nie widzi. Jeszcze by pomyślał, że to z tęsknoty za nim tak podupadła na urodzie! Usiadła w kącie plecami do wejścia, zamówiła kawę i wreszcie mogła logicznie pomyśleć. Los, przeznaczenie, nic innego. To los postawił na jej drodze Gołąbkową, potem Kingę. A dlaczego? To proste: żeby nie musiała oglądać triumfującego Oskara. Cóż takiego mógł jej zaproponować ten palant? Zresztą cokolwiek by zaproponował, i tak byłoby to poniżej godności Łucji. U wielkiego reżysera, na przykład u Mistrza, chętnie ustawiałaby dekoracje, byle tylko otrzeć się o filmową kuchnię, coś podpatrzyć, czegoś się nauczyć. A czego mogła się nauczyć od Oskara, który przez całe studia żerował na jej pomysłach?
Ledwie zdążyła się ucieszyć, że do spotkania nie doszło, ktoś zasłonił jej oczy. Nie słyszała kroków, poczuła tylko duże, męskie ręce na swojej twarzy.
– Oskar?
– Małemu Jasiowi wszystko kojarzyło się z czterema literami, tobie z pięcioma.
Roześmiała się i poderwała z krzesła, żeby uściskać Marcelego, jednego z najmilszych kumpli. Przy powitalnym miśku okazało się, że spotkanie wcale nie było przypadkowe. Marceli niósł wiadomość od Oskara, a więc w jakimś sensie był znakiem losu, który to los niczego nie odwołał, jedynie próbował przeciągnąć w czasie. Oskar chciał widzieć Łucję wczesnym popołudniem u siebie w domu. Zmarkotniała. Przez trzy miesiące zdążyła już zapomnieć, co dla niego znaczyło wczesne popołudnie. Gdy byli razem, zdarzało się, że sypiał do dwunastej, a wtedy wczesne popołudnie mocno zahaczało o wieczór. Nie miała ochoty odwiedzać go w domu, zwłaszcza wieczorem.
– Kiepsko wyglądasz, balowałaś w nocy? – zainteresował się Marceli, moszcząc sobie poduszkę na ławie.
– Między balami czasem jeszcze pracuję. Ostatnio przeważnie pracuję.
– W sobotę urządzam grilla, wpadnij z Baśką – powiedział. – Steve chce z tobą pogadać.
– Wiem, kim jest Baśka i dlaczego chcesz ją widzieć, natomiast nie mam pojęcia, na kogo teraz mówimy Steve?
Steve okazał się nową zdobyczą towarzyską, bardzo cenną, bo nafaszerowaną dolarami. Nikt nie wiedział dokładnie, ile miał kasy, lecz musiał mieć dużo. Mieszkał w Stanach, zajmował się produkcją filmów, co, jak wiadomo, nie jest profesją biedaków. Polskie kino nie było mu obce, nie mylił szkoły polskiej z kinem moralnego niepokoju, miał swoich ulubionych reżyserów i aktorów, ale interesował się przede wszystkim młodymi twórcami.
– Równy facet – zapewniał Marceli. – Znasz go, musisz go znać, byliście na jakiejś wspólnej balandze.
– W życiu!
– Przedrinkowałaś i nie pamiętasz.
– Akurat. Mogę nie pamiętać wszystkich twórców włoskiego neorealizmu, zgoda, ale nadzianego producenta zza oceanu na pewno bym zapamiętała. Najwidoczniej to on przedrinkował i coś pomylił – westchnęła z żalem. – Nie znam producentów krajowych, co dopiero zagranicznych. Gdybym tylko wiedziała, skąd wyszarpnąć forsę, kręciłabym filmy. Co z tego, że mam bombowy pomysł, jeżeli szczęście zarechotało nie do mnie?
Marceli oczywiście słyszał o filmie Oskara. Dużo ludzi z paczki słyszało, bo Oskar bardzo przeżywał swój debiut, jednak nikt nie wiedział, o czym to będzie film i za czyje pieniądze zostanie nakręcony. Podejrzewali tak i siak, trochę fantazjowali, jak zwykle w sytuacjach, gdy nic do końca nie jest wiadome. Łucja nie czuła się na siłach, by dźwigać dłużej ciężar niezaspokojonej ciekawości. I choć pół godziny wcześniej obiecywała sobie, że nie pojedzie na spotkanie z Oskarem, to nagle jednym haustem dopiła kawę i zaczęła się bardzo śpieszyć, żeby nie przegapić tej zagadkowej pory, którą on nazywał wczesnym popołudniem.
Z „Samych fusów” na Długą nie było daleko. Rodowity warszawiak, być może, rozglądałby się za taksówką lub autobusem, ale nie Łucja, która nawet leniwego Oskara przyzwyczaiła do spacerów. Szła raźnym krokiem i próbowała przemyśleć kilka spraw. W głębi duszy trochę zazdrościła kolegom. W przeciwieństwie do niej wydawali się urządzeni w zawodzie i pewni siebie. Co do Marcelego nie było wątpliwości: od początku studiów miał sprecyzowane zainteresowania i poza teatrem nic się dla niego nie liczyło. Dzięki wstawiennictwu Mistrza dostał ciekawą propozycję nowego odczytania Fredry i od września zaczynał pracę w teatrze. Był zachwycony, a Łucja cieszyła się razem z nim. Natomiast kariera Oskara wydawała się kpiną losu, jawną niesprawiedliwością. W przeciwieństwie do Marcelego Oskar posiadał talent w ilościach śladowych. Gdyby nie powtarzał w kółko, że go ma, nikt by się nie domyślił. Najgorsze jednak było to, że Oskar nie czuł literatury ani filmu, nie potrafił opowiadać słowami ani obrazami. Jedyne, co go naprawdę fascynowało, to kino akcji, zwłaszcza zaś filmy z pościgami samochodowymi. „Ktoś, kto klasę filmu mierzy ilością złomu, powinien zostać rajdowcem albo monterem”, powiedział kiedyś Mistrz. Oskar nie był mocny w wyciąganiu wniosków, pośmiał się i dalej studiował reżyserię.
Co ja w nim widziałam oprócz imienia? – zastanawiała się Łucja. Wszystko przez to imię. Każdy filmowiec marzy o Oscarze, a ja go sobie zdobyłam pierwsza. Na oko niezła statuetka, tylko bardzo trudna we współżyciu.
Coś jej jednak w duszy szeptało, że sama siebie okłamuje. Był czas, kiedy szalała za Oskarem, a że potem jej przeszło, to już całkiem inna historia.
Bez specjalnych sentymentów wchodziła do wieżowca, w którym nawet nie zdążyła się zasiedzieć. Dopóki wynajmowali różne klitki i kawalerki, dopóty była szczęśliwa. Urządzała je i upiększała po swojemu, co Oskarowi odpowiadało. Mieszkanie warszawskie było prezentem od jego rodziców. I nagle Oskar zaczął bardzo pilnować, żeby Łucja nie zawalała wnętrz swoimi drobiazgami. Na każdym niemal kroku sprowadzał jej obecność do roli gościa hotelowego. Czy można się wzruszać na wspomnienie hotelowego życia? Naciskając guzik dzwonka, Łucja czuła się wolna, raz na zawsze wyleczona z mieszkania i jego lokatora.
Oskar trochę się zmienił i bodaj wyprzystojniał. Włosy ściął bardzo krótko, tuż przy skórze i podobnie potraktował wąsy. Zostawił na twarzy jedynie cień zarostu, rodzaj oprawy dla bardzo ładnych ust i zębów. Patrzył na Łucję po swojemu, to znaczy ironicznie i spode łba.
– Świetnie wyglądasz! – powiedział.
– Nie wysilaj się – mruknęła nieprzychylnie. – Jestem zmęczona, nie mam ochoty na żarty.
– Hm… Przy mnie nigdy nie byłaś taka wymoczona – przyznał z uśmiechem, który Łucję wkurzył jeszcze bardziej niż przesadne zachwyty nad jej wyglądem.
Gestem ręki zaprosił ją do pokoju. Zagłębiona w fotelu, patrzyła obojętnie na pogrzebaną raz na zawsze miłość swojego życia. Sama była zdziwiona, że to, co uważała za wielkie uczucie, tak szybko zmieniło się w wielką obojętność.
Oskar z dużą pewnością i swobodą rozprawiał o filmie. Nie kręcił go dla siebie, tylko dla widza, więc uwzględniał tak zwany gust zbiorowy, o którym wiedział nadspodziewanie dużo. Jak wykazują sondaże, perorował, współczesny widz przepada za pościgami, mordobiciem, a także twardą męską gadką, i dobre kino musi mu to wszystko zapewnić. Nawet seks nie jest już taki ważny jak kiedyś, chociaż trudno sobie wyobrazić film bez dwóch, trzech numerków. Przewidywał jeden, za to ostry jak brzytwa.
Łucja słuchała z coraz większym przygnębieniem. Gotowa była zazdrościć Oskarowi, chociaż jeszcze dwa, trzy lata temu gardziła komercją. Miała kilka niezłych pomysłów, w tym jeden na groteskę poświęconą Gałczyńskiemu, ale nikt nie chciał ich kupić. Mistrz chwalił, zachęcał do wytrwałości i na tym koniec. W czasach, kiedy najwięksi reżyserzy boksowali się o pieniądze, tylko cud mógł sprawić, że któryś z producentów chciałby promować debiutantkę. Odłożyła ambicje na czas bliżej nieokreślony, co nie znaczy, że zrezygnowała z nich zupełnie.
Oskar zawsze szedł na skróty i tym razem chyba wygrał. Co z tego, że kręcił jeden z tych głupich filmików, o których zapomina się natychmiast po skończeniu projekcji? Liczyło się, że to on kręcił, a jej proponował zagranie tytułowej roli. Niewielkiej co prawda, lecz na tyle ważnej, że miała szansę stać się kultowa. Zapewniał, że wokół pływaczki kręci się cała akcja, zbrodnie, pościgi i tak dalej. Kult w wydaniu Oskara też musiał być płaski jak cała reszta.
– Odbiło ci!? – spytała zaskoczona.
– Nie, dlaczego? Zagraj u mnie, choćby przez wzgląd na dawne sentymenty. Rozumiesz?
Otóż nie rozumiała, ale też nie chciała przedwcześnie wyskakiwać ze swoimi obawami. Miała przed sobą faceta pamiętliwego i zawziętego. Taki facet mógł krzyczeć przez okno: „Jeszcze pożałujesz”, bo to do niego pasowało. Natomiast z całą pewnością nie mógł pielęgnować sentymentów do dziewczyny, która go porzuciła. I czy on w ogóle wiedział, co to sentyment?
– Nie jestem aktorką.
– Dasz sobie radę. Uczyli cię, czego wymagać od aktorów, to tego samego będziesz wymagała od siebie. Jaki to problem? Stworzyłem tę rolę z myślą o tobie. Pływaczka to silna dziewczyna, jednocześnie bardzo kobieca. No wiesz, dołki w policzkach, ujmujący uśmiech, brązowe oczy. Mam ci dalej tłumaczyć?
– Daruj sobie. Dowiem się, jak przeczytam scenariusz.
– Wszystko w swoim czasie. Teraz kręcimy plenery w Świdrze.
– Teraz?
Okazało się, że nie teraz, tylko w poniedziałek przed południem. Łucja nie mówiła ani tak, ani nie. Milczała i ważyła propozycję. Z wyjątkiem pieniędzy, o których Oskar wspominał dość mętnie, wszystko przemawiało za tym, żeby pożegnać się i pojechać do domu. Powoli zaczynała chwytać, o co w tej całej gierce może chodzić. Nie o pływanie i nurkowanie, bo od czego są kaskaderzy i statyści. Oskar chciał kręcić film i jednocześnie robić kino: wrzeszczeć na Łucję, że źle się rusza, źle mówi i jest do niczego. Na planie, przy wszystkich, żeby mieli ubaw. Wkurzyła się i spojrzała nieprzychylnie. Akurat pytał, czy zaparzyć herbaty, i to spojrzenie jakoś nie pasowało do pytania. Sięgnęła po torebkę, ale był szybszy i przytrzymał jej rękę.
– Nigdy nie myślałaś, żeby wrócić?
– Puszczaj!
– Okay! W poniedziałek wyjeżdżamy o dziesiątej – powiedział.
Łucja zapomniała o zakupach i na kolację mogła podać jedynie herbatę na smyczy. Czego jak czego, ale herbaty w domu nie brakowało. W kuchni leżały cztery opakowania podłej gatunkowo mieszanki, którą dzień po dniu kupowała na wszelki wypadek i przez roztargnienie. Cztery razy osiemdziesiąt saszetek, myślała, to da się pić. Sama już nie wiedziała, co ją bardziej mierzi: herbaciany, nieapetyczny nalot na szklance czy własna lekkomyślność. Ot, choćby i dzisiaj. Prawdę mówiąc, nie zapomniała o zakupach, zrobiła je, lecz przez roztargnienie pomyliła to, co konieczne, z tym, co piękne. Konieczne były bułki, masło, szynka, ona zaś straciła głowę dla czarnych stringów i biustonosza haftowanego w motyle. Po rozmowie z Oskarem czuła się podle, potrzebowała choć odrobiny piękna, by odzyskać równowagę ducha. Zamiast iść prosto do metra, zboczyła na Senatorską i tam, w swoim ulubionym butiku, odnalazła piękno zaklęte w czerni i motylkach. Komplet był uroczy, lecz niejadalny. Na wszelki wypadek w ogóle nie wyjmowała go z torby, żeby nie drażnić Baśki. Wydała wszystkie pieniądze, które miała przy sobie, więc na kolację podała herbatę i gotowca typu: „Taka jestem zaganiana, że nie zdążyłam…”
Baśka udawała lub nie udawała, że czyta. Kartkowała podręcznik, wymachiwała kolorowymi mazakami i znowu udawała lub nie udawała, że w całym pokoju jest tylko ona i ta książka o chorobach przewodu pokarmowego czy innych okropieństwach. Gdyby chociaż mruknęła: „Bo z tobą to tak zawsze” albo „Następnym razem nie obiecuj”, wszystko jedno co, byle zagłuszyć ciszę i dać Łucji możliwość zgrabnej riposty, życie wróciłoby do normy. Dajmy na to Baśka mówi: „Zawiodłaś mnie, jesteś nieodpowiedzialna i masz głowę jak sito”. Na co Łucja odpowiada, szczerząc zęby: „Głowę mam całą, tylko mózg nieprzystosowany do prozy życia”. Jednym żartem, jednym zdaniem rozbroiłaby gniew Baśki. Wreszcie nie wytrzymała:
– Chyba zadzwonię, żeby przywieźli nam pizzę – rzuciła w przestrzeń, ni to do przyjaciółki, ni do Wiktusia.
Baśka oderwała oczy od książki. Nie wydawała się wkurzona, raczej zapracowana i nieobecna duchem. W Łucję wstąpiła nadzieja. Znowu oceniła według swojej miarki i trafiła kulą w płot. Baśka była niepodobna do niej ani do nikogo innego, jedyna w swoim rodzaju. Nie dąsała się, tylko uczciwie zakuwała do egzaminu.
– Mogę ci wymienić co najmniej trzy powody, dla których nie powinnaś obżerać się pizzą na noc – powiedziała.
– Dzięki. Będę zdrowsza bez tej wiedzy, tyle że wciąż głodna.
– Nikt jeszcze nie umarł po jednej przegwizdanej kolacji.
– Z takim podejściem do diety rośniesz na fajną lekarkę! – zgorszyła się Łucja.
– Wyluzuj!
– Łatwo powiedzieć. Wiesz, co ja dzisiaj przeżyłam? Dzień świra… albo raczej świrówy? A może świrki? Jaki jest rodzaj żeński od rzeczownika świr?
– Czy ja wiem? – Baśka wzruszyła ramionami. – Widać rodzaj żeński jest niepotrzebny. To wyłącznie męski stan ducha i nas nie dotyczy.
– Myślisz? Zresztą nieważne. To był okropny dzień i chciałam się jakoś pocieszyć – powiedziała Łucja. I dodała smętnie: – Poniosło mnie aż do Oskara.
Wiedziała, że taki szept bardziej zaciekawi Baśkę niż opowieść ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Trafiła w dziesiątkę. Przyjaciółka poprawiła się w krześle, spojrzała uważnie, chociaż książki jeszcze nie odłożyła.
– Mówiłaś, że drogi powrotnej nie ma, że zaorana?
– Przestań się czepiać. Dawno mnie tam nie było, prawie trzy miechy… Naprawdę nie chcesz pizzy? Szkoda. Tłumaczę ci więc, że od rozstania, to jest, odkąd sprowadziłam się tutaj, traktuję swojego byłego jak powietrze. To on zadzwonił z propozycją, żebym zagrała w jego filmie. Poszłam omówić szczegóły.
Teraz dopiero Baśka odsunęła podręcznik tak gwałtownie, że mazaki pospadały na podłogę. Oskar i film to było coś nowego i zaskakującego. Niby każdy reżyser ma prawo kręcić filmy, ale dlaczego nie Łucja, nie Marceli ani ci inni z grupy, młodzi, zdolni i napompowani ambicją, tylko Oskar? O nim wciąż słyszała, że jest facetem bez pomyślunku i układów, czyli kompletnym zerem zawodowym. Nawet gdyby tę opinię podzielić przez dwa, uznać, że jest skażona koleżeńską zazdrością, to i tak niewiele zostawało na obronę Oskara. Może tylko imię. Oparła brodę na splecionych dłoniach i patrzyła wyczekująco.
– Gadaj, dlaczego grasz, a nie kręcisz? Pytam o film, nie o życiowe matactwa, w których jesteś coraz lepsza.
– Wydaje ci się, bo rośniesz – mruknęła Łucja. – Żyję prawdą i korzonkami, nie widać? A wracając do Oskara, to… sama nie wiem. Wierzę mu i nie wierzę. Mówi, że ma wszystko: własny, pierwszorzędny scenariusz, sponsora, czyli kasę, 1 zamówienie. Kasę i zamówienie mógł załatwić, bajerować umie, a i cuda się zdarzają. Scenariusz mnie męczy, rozumiesz? Oskar nie mógł go napisać: nie to pióro, nie ta klasa. W szkole ani jednej etiudy nie wymyślił sam, bo jak tylko ruszył rozumem, to lepiej, żeby w ogóle nie ruszał. I zobacz, jak wyszło: on kręci film według własnego, powiedzmy, że własnego, scenariusza, a mnie chce obsadzić w roli baby-ryby. To jasne, że zagram lepiej niż naturszczyk i na pewno taniej niż gwiazda, chciałabym tylko wiedzieć: w czym zagram?
– Przejrzyj scenariusz.
– No co ty! Pomysły i scenariusze się ma, ale się o nich nie kłapie dziobem, przynajmniej w naszym środowisku. Wejdę do obsady, to się dowiem.
– A wejdziesz?
– Cóż mi zostało? Cztery zęby, rozpacz, artretyzm i fortepian, jakby powiedział poeta Konstanty. Dla chleba, dla kasy zagram nawet u Oskara. To znaczy, myślę, że zagram, bo pewna jeszcze nie jestem.
– Dobra, a twój film? Od trzech miesięcy słyszę o bombowym pomyśle!
– Bo to jest bombowy pomysł! – wykrzyknęła Łucja.
Podbiegła do Baśki, osunęła się na podłogę tuż przy krześle i zajęczała cichutko.
– Basieńko, przytul mnie, przytul i powiedz, że nakręcę film na miarę Oscara. Amerykańskiego, rzecz jasna. O wielkiej miłości, o fatum i śmierci…
Baśka roześmiała się, przygarnęła głowę Łucji do swoich żeber, pogładziła i utuliła.
– Nakręcisz. Oczywiście, że nakręcisz, pod warunkiem, że w ogóle zaczniesz.
Łucja zamruczała niewyraźnie i podniosła się z klęczek. Nie chciała słuchać wymówek. Temat był śliski i niejednoznaczny, a przyjaciółka nie miała zielonego pojęcia o produkcji filmów, nie znała środowiska ani układów. Patrzyła ze swojego punktu widzenia: badanie, diagnoza, lekarstwo. Baśka była kochana, lecz zamożna z domu i głucha na tak oczywiste argumenty, jak choćby ten, że aspiracjami artystycznymi nie można zapłacić za czynsz, buty i pizzę. Wciąż powtarzała: „skup się na tym, co cię naprawdę interesuje”.
Łucję interesowało mnóstwo różnych rzeczy, przede wszystkim dobre kino. Całkiem poważnie myślała, żeby wpisać się w nurt filmów niskobudżetowych, nakręcić ciekawy obraz i w ten sposób zaistnieć. Wielu znakomitych reżyserów o światowej sławie tak właśnie zaczynało. Lynchowi drogę do filmów wysokobudżetowych utorowała _Głowa do wycierania_, Jarmuschowi _Nieustające wakacje_. Niestety była to droga mozolna i mimo wszystko wymagająca jakichś tam pieniędzy, żeby poza wielką wytwórnią wyprodukować obraz, który zachwyci kogoś więcej niż tylko reżysera. Dla takich jak ona, młodych i zupełnie nieznanych, było jeszcze kino offowe, coraz popularniejsze także w Polsce. Niestety, Łucja nie czuła w sobie dość siły na eksperymenty formalne. Na początek chciała zrobić dobry, klasyczny film, na który miała już pomysł. Biegała tu i tam, szukała odpowiednich ludzi i jak na razie nie mogła się pochwalić większymi osiągnięciami. Środowisko filmowców dawno już przestało skupiać się wokół autorytetów. Rządzili ci, co mieli kasę: producenci i telewizja. Do ludzi z kasą Łucja nie miała dostępu. A Baśka wierciła jej dziurę w brzuchu, kazała się skupiać na tym, co najważniejsze. Siedem lat różnicy to pokoleniowa przepaść, pomyślała ze smutkiem.
Brudne szklanki zjechały na brzeg stołu, przed Łucją stanął laptop, co znaczyło, że najpóźniej pojutrze Kinga dostanie swoje opowiadanie na rozkładówkę. Tym razem tematem przewodnim była nadopiekuńczość. _Dlaczego nie umiem kochać?_, wystukała Łucja.
– Scenariusz czy pańszczyzna? – zainteresowała się Baśka.
– Około stu pięćdziesięciu wierszy o zagłaskiwaniu kota na śmierć, czyli wynurzenia narratorki Joanny, oparte na przeżyciach własnych autorki.
– Znaczy pańszczyzna.
Pisanie opowiadań wcale nie było dla Łucji pańszczyzną. Zanim zaczęła współpracować z Kingą, nieraz myślała, że jeśli nie wyrzuci z siebie tych wszystkich przemyśleń gromadzonych latami, tego całego balastu swoich i nie swoich doświadczeń, to w końcu pęknie. Jedni ludzie doskonale potrafią żyć z balastem, inni zaczynają pisać pamiętniki, dzienniki, diariusze, wspomnienia, co tam się komu zamarzy. Łucja wybrała opowiadania, jako że ta forma najmniej przypomina spowiedź. Pisząc opowiadanie, nie trzeba kurczowo trzymać się chronologii, można dowolnie przebierać w bogatym materiale i patrzeć na jedno wydarzenie z różnych punków. Łucja była już własną matką, babką i kuzynką, nawet wujem, nie mówiąc o koleżankach i sąsiadkach. Zmieniała imiona, miejsca i szczegóły, żeby jej bohaterowie, oczywiście ci żyjący, biorąc do ręki „Tiramisu”, mogli powiedzieć: „Ojej, to nie tylko mnie prześladują takie głupie historie!” Łucja bardzo lubiła opowiadania jeszcze i z tego względu, że przynosiły jej konkretne pieniądze.
_Pojawiłam się na świecie w drodze pączkowania. Mama, niczym kwiatek, wypuściła pączek, pozwoliła mu podrosnąć, potem zerwała, ubrała w kaftanik i nazwała Joanną. To była pierwsza, całkowicie własna wersja mojego poczęcia. Nieco później, bodaj w przedszkolu, poznałam tę z bocianem, ale nigdy w nią nie uwierzyłam. Latem bociany podchodziły pod nasz dom, patrzyłam na ich długie, ostre dzioby i choć miałam zaledwie kilka lat, nie powierzyłabym takim dziobom delikatnego niemowlaka. Odrzucałam też wariant o kupowaniu dzieci w sklepie. To były czasy przeraźliwie pustych półek, na których nigdy nie widziałam żadnego dziecka, a przecież musiałabym zauważyć, gdyby leżało. Udziału mężczyzny w moim poczęciu nie uwzględniałam, bo zgodnie z tym, co mówiła babcia, mężczyźni byli bezużyteczni, z wyjątkiem świętej pamięci dziadka Konstantego. Tak więc pozostawało tylko pączkowanie._
_Odkąd pamiętam, żyłam w typowym domu kobiet. Pięć nas było pod jednym dachem. Parter zajmowała babcia, piętro ciocia z córką i mama ze mną. Dziadek nie żył od wielu lat, jedynie jego portret niezmiennie wisiał nad łóżkiem babci. Po wujku i moim ojcu nawet tyle nie zostało. Biedacy nie zdążyli się zasiedzieć, przebiegli przez nasz dom jakoś tak chyłkiem, bokiem, zabierając ze sobą wszystkie wspomnienia. Wujek najpierw stoczył się w pijaństwo, zaraz potem z dachu, natomiast co do ojca nie mam jasności. Zaszył się w Bieszczadach tak skutecznie, że słuch po nim zaginął. Ktoś, nie pamiętam już kto, przyniósł wiadomość o jego śmierci. Babcia mruknęła wtedy: „Cóż, koniec czeka nas wszystkich jednakowy, różnimy się tylko sposobem życia. Mężczyźni w większości nie potrafią żyć godnie”. Mimo że byłam już dużą dziewczynką, nie do końca zrozumiałam, co chciała przez to powiedzieć. Jedno przyjęłam za pewnik: babcia umiała godnie żyć, inni, zwłaszcza mężczyźni, nie umieli. Ale dlaczego? „Dorośniesz, to zrozumiesz”, mówiła babcia. Obawiam się, że mimo upływu lat nie zrozumiałam. Oczywiście wiedza zdobyta na lekcjach biologii zmusiła mnie do zweryfikowania poglądów na pączkowanie, jednak zasiana przez babcię nieufność do płci brzydkiej wgryzła się w duszę, kto wie, czy nie na zawsze._
_Kiedy moi rówieśnicy łączyli się w pary, ja na wszystkich kumpli patrzyłam oczami babci. Odpadali zbyt przystojni i wygadani, bo nie pasowali do obrazu dziadka Konstantego. Odpadali nadmiernie ambitni i towarzyscy, bo za bardzo przypominali mojego ojca i wuja. Mogłam więc przebierać jedynie wśród rodzimych odrzutów. Powoli zaczęłam się godzić ze staropanieństwem i wtedy, a było to już w czasie studiów, poznałam Oskara. Świat mi zawirował, ja razem z nim tak dalece, że zapomniałam o przykazaniach babci. Niby wiedziałam, że Oskar ma wszystkie wady, których nie powinien mieć mężczyzna stateczny i godny zaufania, ale gwizdałam na to. Na jego życzenie zamieszkaliśmy razem. Rozpierała mnie ochota, żeby usuwać mu pyłki spod stóp. Odwalałam za niego najczarniejszą robotę, pisałam opracowania i przeprowadzałam doświadczenia, żeby tylko nie miał sęków na uczelni. Broniłam jego poglądów jak swoich własnych, zachwycałam się wszystkim, co powiedział i wymyślił. Gotowałam obiady, żeby nie musiał jadaćpo stołówkach, prałam, sprzątałam. Chciałam być tą jedyną, niezbędną, bez której nie potrafiłby żyć. Po trzech latach poddaństwa odkryłam, że on ma słabość do dziewczyn i lubi brylować w ich towarzystwie. Kiedy pytałam, co znaczą te schadzki i spotkania, serwował mi gadkę o braterstwie dusz i uczuciach czysto platonicznych. Zidiociałam przy nim, to prawda, ale nie do takiego stopnia, żeby wierzyć w miłośćplatoniczną w Oskarowym wydaniu. Po nocach zaczął mnie prześladować śmiech babci z zaświatów i jej sakramentalne: A nie mówiłam! Przetarłam oczy i wtedy zobaczyłam, że hoduję na własnej piersi darmozjada, który nie potrafi wymienić żarówki ani uprać skarpetek. Mimo wszystko wciąż jeszcze chciałam go zatrzymać przy sobie, lecz już nie za wszelką cenę. Potrzebowałam kolejnego roku, by odkryć, że rozpuściłam faceta, przechwaliłam, a on uwierzył w swoją niezwykłość. Zmanierowanego typa nie da się przerobić na normalnego, zwłaszcza gdy brakuje mu poczucia humoru. Odwrotu nie było. Jeżeli nie chciałam hołubić go w nieskończoność i wbrew sobie, musiałam odejść. Oskar…_
Łucja przerwała pisanie. Przez chwilę wpatrywała się w ostatnie słowo, jakby nie rozumiała, skąd się wzięło. Narratorkę nazwała Joanną, Oskar zaś całkiem odruchowo został Oskarem. Próbowała znaleźć inne, niezbyt popularne imię, lecz poza Pankracym, Serwacym i Bonifacym żadne nie przychodziło jej do głowy. Zimny maj nie usprawiedliwiał zimnych ogrodników, którzy jako imiona dawno przestali być atrakcyjni. W końcu machnęła ręką. Prawdziwy Oskar mógł spokojnie zostać bohaterem opowiadania, bo nawet jeśli cokolwiek czytał, to na pewno nie kolorowe magazyny typu „Tiramisu”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Książka dostępna także w formie audiobooka!