- W empik go
Sex/Love - ebook
Sex/Love - ebook
Miłość czy sex? Co za różnica? Ważne, żeby można było się zabawić!
„ALE JAZDA! Nie mogę przestać się śmiać. Ani czytać. Tego jeszcze nie było!”
Colleen Hoover
Zapewne szkolne psycholożki nie powinny pisać o seksie, ale na szczęście przyzwoitość nie jest jej najmocniejszą stroną ;)
Jest to historia pewnego niestandardowego trójkąta – on, ona i jej erotyczna przeszłość. Brooke od lat próbuje podkręcić atmosferę w sypialni, starając się zmaksymalizować potencjał swojego bardzo przystojnego i bardzo zimnego męża. Ale ponieważ jej wszystkie wysiłki idą na marne, oddaje się fantazjom o swoich dawnych chłopakach - tak samo wytatuowanych i nakręconych testosteronem jak bohaterowie najlepszych erotyków. Skoro nie może ich już mieć w realnym życiu, to chociaż powspomina sobie najlepsze akcje w pamiętniku. Przecież nikt nie musi o tym wiedzieć…
Do czasu, aż mąż przypadkiem znajdzie sekretny dziennik. Skoro Brooke lubi się zabawić, to teraz zrobią to na ostro….
Netflix przygotowuje ekranizację przezabawnej erotycznej serii BB Easton. Serial ma zastąpić ich najpopularniejszą produkcję The Affair.
Będziecie wić się z rozkoszy, krzyczeć z zachwytu i śmiać się w głos. BB Easton obali wszystkie świętości, nawróci pokolenia i raz na zawsze zerwie z pruderią!
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-423-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka jest oparta na faktach ubarwionych, naciągniętych i wyolbrzymionych dla osiągnięcia efektu komicznego i/lub ze względu na skłonność autorki do pisania po pijaku o czwartej nad ranem. W imię ochrony prywatności wszystkich zainteresowanych zmieniono nazwiska, miejsca zdarzeń i charakterystyczne cechy bohaterów. Gdybyście przypadkiem zdekonspirowali panią Easton lub dowolną postać występującą w tej książce, autorka deklaruje gotowość spełnienia – w zamian za milczenie – krótkiej listy niewygórowanych żądań.
Ze względu na obecność przekleństw, wulgaryzmów i plastycznych opisów spółkowania książka ta nie jest przeznaczona dla czytelników niepełnoletnich. Dla pewności należałoby ją przed nimi po prostu schować.Słowniczek
(Leksykografowie Webstera, dajcie znać, gdyby coś Wam się spodobało).
emorekcja – wzwód wywołany w większej mierze uczuciami niż stymulacją fizyczną lub wizualną.
fantakurwastyczny – tak brzmi „kurwa, fantastyczny” wymawiane przez kogoś, kto wlał w siebie cały kieliszek pinot grigio.
frankenksiążka – przypadkowy zbiór wpisów do dziennika, e-maili, fotografii, sprośnych wierszyków i pornograficznych opowiadanek, które jakaś idiotka poskładała w całość i próbuje przepchnąć jako książkę.
kiełbafest – spotkanie towarzyskie, w którym uczestniczą głównie ludzie z penisami.
kosa pod żebra – cios nożem.
mężobot – żonaty mężczyzna, któremu bliżej do maszyny niż do człowieka, zwykle introwertyczny, posłuszny i zorientowany na zadania cyborg. Rygorystycznie przestrzega zasad i zwyczajów, nie potrafi cieszyć się życiem i ma zahamowania seksualne.
mężogier – żonaty mężczyzna, który powinien mieć absolutnie dość starej rozciągniętej pochwy swojej żony, tymczasem zachowuje się jak nienasycony ogier po wciągnięciu ośmiu kresek.
potworeniusz – 1. hybryda potwora z geniuszem, 2. okrutny geniusz, 3. wklej tu zdjęcie dr Sary Snow.
przyjaciel – kochanek, który jest jednocześnie dorosły i znacznie starszy od swojej partnerki, przez co określenie „chłopak” wydaje się głupie i niewłaściwe, podobnie jak sama relacja.
przyjaciółka – bliska ci kobieta, której nie chcesz określać mianem psiapsiółki, bo jesteś wystarczająco wrażliwa kulturowo, by wiedzieć, że czarne Amerykanki nie znoszą, gdy białe określają je mianem psiapsiółek.
rocznica cudu – rocznica dnia, w którym twój partner, dotychczas podczas wszelkich czynności seksualnych leżący jak kłoda, faktycznie się z tobą kochał. Obchody i uroczystości mogą obejmować minutę ciszy. Lub nie.
włóczęgostwo – sytuacja kogoś, kto włóczy się bez stałego zajęcia i miejsca zamieszkania, ale jakimś cudem stać go na skórzane spodnie i nieukończone tatuaże.
wrogiele – wrogowie? przyjaciele? Zależy od dnia i liczby kieliszków.
zmartwa – połączenie słów „zmartwiona” i „martwa”, np. „Jak się nie odpieprzysz od chłopaka BB Easton, to za trzydzieści sekund będziesz zmartwa”.1
Mężobot
Sekretny Dziennik BB
16 sierpnia
Drogi Dzienniczku,
ten skurwiel mnie wykończy. Właśnie wyszedł spod prysznica i leży teraz tak blisko, że czuję zapach Irish Spring. Ma seksownie wilgotne włosy i perfekcyjny zarost: dość długi, by stał się miękki w dotyku, dość krótki, by nie skrywał rzeźbionych rysów. Do tego koszulkę opinającą bicepsy i twardą klatę... Mogłabym obserwować go do rana. I właśnie to robię – kątem oka. Ale to za mało.
Chciałabym go dotknąć.
Odkąd pół godziny temu walnął się obok i włączył sobie mecz Atlanta Braves, wymyśliłam już tysiąc sposobów na to, jak go dotknąć i trochę popieścić. Mogłabym spleść nasze palce albo przesunąć opuszkami po jego kanciastej szczęce. Mogłabym delikatnie przemaszerować miętowymi paznokciami po sześciopaku jego brzucha, a kiedy zwróciłby na mnie uwagę, usiadłabym okrakiem na jego twardym, wilgotnym ciele i te same paznokcie wsunęła w jego mokre włosy.
Ale nawet nie drgnę, bo wiem, że tylko by zerknął z ukosa i odsunął się trochę dalej.
Mój mąż jest z kamienia. To nie znaczy, że jest opoką, bez której wszystko by się zawaliło, lecz że jest, kurwa, tak zimny, że nie wiadomo, czy jeszcze dycha. Nigdy nie wziął mnie nawet za rękę. W każdym razie nie umyślnie. Zdarzało mi się trzymać go za rękę, gdy spał, ale obudzony, uprzejmie znosił kontakt fizyczny przez jakieś pięć sekund, po czym zręcznie wysuwał bezwładną dłoń z mojego uścisku.
Z seksem jest mniej więcej tak samo. Ken, dżentelmen w każdym calu, leży na plecach i pozwala mi robić, co mi się żywnie podoba, bez słowa serwując mi obowiązkowe minimum pieszczot. Chciałam być kiedyś zabawna i odegrać scenę z lodami z Ciemniejszej strony Greya. Na obronę swojego męża powiem, że musiałam zagrać rolę Christiana, bo Ken nie znał jego kwestii. Przyznaję, że szum elektronicznej niani to nie do końca Al Green, a lody Cherry Garcia, którymi zastąpiliśmy waniliowe, zlizuje się dość niezręcznie, bo trzeba przeżuwać masę karmelową i wisienki. Ale mimo wszystko. Odrobina zaangażowania byłaby mile widziana.
Niezależnie od tego, jak zwykły lub teatralny był nasz seks, już po wszystkim zawsze całuję i pieszczę prześliczne ciało swojego męża, próbując wycisnąć z tej skamieliny kropelkę ciepła. I normalnie słyszę, jak liczy w myślach: „sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy”, po czym popukuje mnie w pośladek. To sygnał, że mam z niego złazić.
Tak to w każdym razie wygląda.
Problemem mojego męża nie jest oziębłość rozumiana jako całkowity brak chęci, potrzeby czy umiejętności przeżywania intymnych zbliżeń. Powiedziałabym nawet, że jego chłód zapewnia naszemu małżeństwu stabilność i spokój. Jego chłód i perfekcjonizm.
Bowiem Kenneth Easton przestrzega prawa, płaci podatki i prowadzi przepisowo, do tego wynosi śmieci i dba o trawnik. Jest mężobotem: cyborgiem zaprojektowanym do przetrwania siedemdziesięciu–osiemdziesięciu lat burzliwego pożycia. Nigdy nie przyłapałam go na oglądaniu się za kobietami. Nie nakryłam go nawet na kłamstwie.
Problem mojego męża polega na tym, że ożenił się ze mną.
Zanim go poznałam, przetestowałam co najmniej siedemdziesiąt procent akrobatycznych pozycji Kamasutry. Zgoliłam głowę i przekłułam najwrażliwsze części ciała jeszcze przed osiągnięciem wieku, w którym można oglądać filmy dla dorosłych. Czas wolny spędzałam w kajdankach, zakuta przez chłopaków, z których każdy miał więcej tatuaży niż wszyscy członkowie Guns N’ Roses razem wzięci. Ken w tej konkurencji nie miał szans.
Zastanawiasz się pewnie, Dzienniczku, czemu puszczalska punkówa poślubiła gościa z przyciasnym kołnierzykiem?
Wszystko przez nich. Wystarczy, że zaciągnę się słodko-mdlącym piżmem Obsession for Men, a adrenalina skacze mi tak, że momentalnie włącza mi się odruch walki, ucieczki lub ruchania. Każda przekłuta dolna warga budzi we mnie wątpliwość, czy oby słusznie rzuciłam palenie, każdy wytatuowany rękaw – ochotę, by wsiąść do busa zespołu na tournée i cisnąć do rynsztoka wszystko, co wypracowałam. Kiedy poznałam Kena, miałam zszargane nerwy i skołatane serce. Spokojne i bezpieczne życie, jakie mi zaoferował, było dla mojej znużonej, poparzonej duszy jak kojący balsam.
Wytatuowani bohaterowie mojej młodości mieli płomienne temperamenty, ale startowali do każdej dupy, co rusz lądowali w pudle i nie wyszliby z długów, choćby się mieli zesrać. A Ken był taki... rozsądny i odpowiedzialny. Bezproblemowy. Nosił najki i koszulki marki Gap. Biegał dla zdrowia. Miał kartotekę czystą jak łza, własny dom, a do tego dyplom – w życiu byś się nie domyślił – z rachunkowości.
Może przesadziłam w drugą stronę.
Żebyś mnie źle nie zrozumiał: kocham Kennetha Eastona jak stąd do Księżyca. Jest moim najlepszym przyjacielem, ojcem moich dzieci i w gruncie rzeczy jesteśmy nieziemsko szczęśliwi. W każdym razie ja. Jestem. Poważnie. Można łzawić z nudów i być szczęśliwym, prawda? To się nazywa „płakać ze szczęścia”. Piekielnie nudnego szczęścia. Czy Ken jest szczęśliwy? Trudno orzec, zważywszy na jego anhedonię. Postanowiłam uznać, że tak. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: możliwe, że faktycznie nic nie czuje.
Niezależnie od tego ma kanciastą szczękę Kapitana Ameryki, dołeczek w brodzie i popołudniowy zarost niezależnie od pory dnia, niesprawiedliwie wysokie kości policzkowe, błękitne oczy ocienione rzęsami koloru espresso i ciemnoblond włosy na tyle długie, by utworzyć nad czołem rozkoszną falę, do tego szczupłą, muskularną sylwetkę i wytrawne poczucie humoru. Jest skromny, błyskotliwy i toleruje moje głupoty.
W co najmniej dziewięćdziesięciu procentach jest stworzony dla mnie, lecz ostatnio myślę wyłącznie o tych brakujących – niecałych! – dziesięciu, na które składają się tatuaże i namiętność. Dwie rzeczy, które muszę opłakać i pogrzebać dla ochrony rozkosznie monotonnego małżeństwa.
I nie mogę.
Wytatuowane łobuzy to narkotyk, którego nie umiem rzucić. Romanse z antybohaterami pochłaniam w takim tempie, jakby były podstawową grupą produktów spożywczych. Mój iPhone kipi utworami tysięcy ochrypłych neurotycznych alt-rockmanów, gotowych lać mi je do uszu, gdy tylko zapragnę oderwać się od życia. Na moim twardym dysku roi się od zagadkowych wampirów, zbuntowanych motocyklistów, hedonistycznych gwiazd rocka i ocaleńców z apokalipsy zombie – samców alfa, w których wytatuowane ramiona rzucam się za każdym razem, gdy wokół robi się zbyt... domowo.
Wiesz, co pojęłam po kilku wirtualnych ucieczkach do wyimaginowanych dystopii i fikcyjnych spelun? Że ja tych mężczyzn znam. Umawiałam się z nimi na randki. Z seksownym skinheadem, który został komandosem, po czym przyłączył się do motocyklowego gangu. Z byłym skazańcem, szurniętym uczestnikiem nielegalnych wyścigów. Z wrażliwym basistą grupy heavymetalowej o oczach obrysowanych czarną kredką...
Miałam ich wszystkich, Dzienniczku. Jak mogłam dotąd nie dostrzec podobieństw łączących mężczyzn moich marzeń z moimi byłymi chłopakami? A ponoć jestem psycholożką!.
Właściwie za moją decyzją o studiowaniu psychologii stoi zapewne Knight, mój chłopak ze szkoły średniej. Ten to miał najebane we łbie. Jutro ci o nim opowiem. Ken szykuje się do łóżka, więc mam zaledwie pięć minut, żeby go przyatakować, nim uśpi go program historyczny. Życz mi powodzenia!2
Szkieletor
Sekretny Dziennik BB
17 sierpnia
Knight, Knight, Knight. Od czego by tu zacząć, Dzienniczku? Rola dziewczyny Knighta przypominała rolę zakładnika z syndromem sztokholmskim. Nie miałam tu nic do powiedzenia. Knight zdecydował, że będę do niego należeć, a Knightowi się nie odmawiało. Z czasem mój strach przeobraził się w przyjaźń, a ta – w miłość do porywacza razem z jego psychopatią i całą resztą.
Knight był skinheadem. Poprawka: Knight był Skinheadem przez duże S, jedynym w trzech hrabstwach otaczających Atlantę rozlanymi przedmieściami. Miał w sobie takie pokłady złości, że nie pasował do żadnej z subkultur wściekłych białych kolesi, która istniała w szkole średniej Peach State: sportowcy byli za bardzo stadni, punkowcy (choć odpowiednio brutalni i skłonni do aktów wandalizmu) trochę za dobrze się bawili, gotów zaś uważał za zwykłe cipy. Był tak przepełniony gniewem, że musiał wybrać jedyną subkulturę, której wizerunek wrzeszczał: „Rozwalę ci łeb i wsadzę kosę pod żebra, jeśli odważysz się choćby spojrzeć!”. Odniósł taki sukces w dziedzinie onieśmielania innych, że przez całe liceum pozostał subkulturą jednoosobową.
Myślę, że źródeł jego furii należało upatrywać w chwili narodzin, gdy matka-kretynka ochrzciła go imieniem Ronald McKnight. To był rok 1981, więc śmiem podejrzewać, że Candi starała się zaimponować maklerowi, który ją puknął, nadając owocowi ich związku imię najsłynniejszego republikanina, który jej przyszedł do głowy. Domyślam się, że po latach bycia workiem treningowym dla rozlicznych brutalnych i zapewne żonatych alkoholików, z którymi Candi się prowadzała, traktowany jak ciężar przez kobietę, która wolała jakichś złamasów od własnego syna, słuchając dowcipów o Ronaldzie McDonaldzie, za każdym razem, gdy udało mu się wyrwać, Ronald przeobraził się w Knighta, a Knight zaczął budzić grozę.
Miał jasną skórę, blond jeżyka, świńskie rzęsy, chłopięcy urok i wyraz permanentnego wkurwu na twarzy. Z upiorną bladością twarzy kontrastowały przeszywające oczy w kolorze arktycznego błękitu.
Był szczupły, a przy tym muskularny jak uczestnik nielegalnych walk. Sumiennie podnosił ciężary (serio? państwowa szkoła średnia nie wymyśliła dzieciakom nic lepszego?) i kiedyś wygrał z drużyną futbolową zakład o trzysta dolców, wyciskając na ławce sto pięćdziesiąt kilo, co stanowiło wówczas dwukrotność jego wagi.
Opowiadając tę historię, za każdym razem kończył: „W walce nie liczy się wielkość psa, a siła jego determinacji”.
I mogę was zapewnić, że nie brakowało jej Ronaldowi McKnightowi czy też – jak nazywano go w szkole, choć nikt nie mówił mu tego prosto w oczy – Szkieletorowi.
Co ciekawe, będąc jedynym skinheadem w mieście, nie był wcale rasistą. W życiu nie słyszałam, żeby komuś wciskał dumne aryjskie gówno czy obnosił nazistowskie regalia. Wśród jego przedmiotów osobistego użytku podejrzanie brakowało Krzyży Żelaznych i swastyk.
Już wówczas miałam skłonność do psychologizowania i tak zafascynował mnie brak faszystowskiej ikonografii, że zdobyłam się na odwagę i zapytałam go o to wprost.
Zamiast wyrzucić prawe ramię w rzymskim salucie, szybko rozejrzał się po korytarzu i upewnił, czy nikt nie podsłuchuje, po czym nachylił się nade mną tak nisko, że poczułam na szyi jego oddech, i wyszeptał:
– Tak naprawdę nie jestem rasistą. Nienawidzę wszystkich po równo.
Uwierzyłam mu. Drań faktycznie nienawidził wszystkich.
Tak w każdym razie sądziłam.
W 1996 roku naszą planetę zamieszkiwało pięć miliardów ludzi. Ronald „Knight” McKnight nienawidził czterech miliardów dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu milionów dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu z nich. Nienawidził rodziców, gardził znajomymi, celowo odstręczał nieznajomych, lecz z niepojętych powodów uznał, że mnie lubi. A bycie jedyną osobą lubianą przez największego drapieżnika w galaktyce uderzało do głowy.
Poznałam Ronalda McKnighta jako chudziutka, wielkooka, piegowata świeżynka z płową, falującą czupryną do ramion, śmiertelnie zakochana w królu punkowców Lance’u Hightowerze. Sukcesywnie obcinałam włosy coraz krócej i wpinałam w bluzę i plecak coraz więcej agrafek, cal po calu zbliżając się do Lance’a, siadającego zwykle w stołówce przy elitarnym stole punkowców, gotów i ćpunów, którym przewodził od pierwszego dnia szkoły. (Okazał się – ku mojej rozpaczy – stuprocentowym gejem, o czym wolałabym wiedzieć, nim zgoliłam głowę i przekłułam sobie ciało w najdziwniejszych miejscach, zdecydowana za wszelką cenę przekonać go, by wreszcie mnie puknął).
Knight, który był wtedy w drugiej klasie, wylądował przy naszym stole z automatu. Nie było żadnych skinheadów, z którymi mógłby się zbratać, więc punkowcy przysposobili go w charakterze ulubionego grzechotnika. Przysiadał się codziennie ze spuszczoną głową i zmarszczonym czołem, ściskał widelec tak, jakby chciał go wygiąć, i mamrotał: „Pierdol się!”, gdy ktoś śmiał się do niego zwrócić.
Któregoś pogodnego dnia pod koniec września podsłuchałam, jak siedzący przy naszym stole koleś ze starszej klasy powiedział kumplowi z włosami na cukier i niezliczoną liczbą kolczyków, że dziś są urodziny Szkieletora. Nie mam pojęcia, jak się o tym dowiedział, ale Knight mógł kiedyś coś takiego rzucić na dowód, że życie może być jeszcze bardziej denne. Leciałoby to jakoś tak: „Kurwa, nie wierzę, moja pierdolona stara zajebała mi wszystkie fajki i wyjechała z miasta w moje urodziny z tym swoim pierdolonym gachem. A ty co się, kurwa, gapisz?”.
Więc jak się wreszcie dopchałam do lady, kupiłam mu kanapkę z kurczakiem. W podskokach, z bananem na twarzy, wróciłam do naszego stołu (należałoby wyjaśnić, że nieodmiennie tryskałam entuzjazmem i byłabym znakomitą cheerleaderką, gdyby nie antysystemowość i brak koordynacji ruchowej), po czym rzuciłam kanapkę Knightowi na kolana i ćwierknęłam:
– Sto lat!
Uniósł wkurwione jak zwykle oblicze i przyszpilił mnie przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu. Stałam jak skamieniała, uzmysławiając sobie poniewczasie, że być może właśnie szturchnęłam grzechotnika.
Przygotowałam się na kanonadę wulgaryzmów, tymczasem na moich oczach permanentny mars Knighta złagodniał, a potem całkiem zniknął.
Ściągnięte zwykle brwi się wygładziły i uniosły w zdumieniu, lodowate oczy otworzyły szerzej, wargi rozchyliły w bezgłośnym westchnieniu. Twarz Knighta przybrała rozdzierający wyraz wdzięczności i niedowierzania, jakby chłopak ochrzczony Szkieletorem nigdy dotąd nie dostał prezentu. Rękę bym sobie dała uciąć, że usłyszałam szczęk zbroi opadającej na podłogę. Patrzyłam w twarz wrażliwca. Samotnego i obolałego.
Zabrakło mi tchu. Zapomniałam, jak wciąga się powietrze. Gdy zaczęło mnie palić w płucach, oderwałam wzrok od Knighta i wzięłam głęboki wdech, udając, że podziwiam swoje nowe białe martensy, kolejny zakup dokonany z myślą o Hightowerze, ale było za późno. W ciągu kilku sekund zobaczyłam wszystko: lata cierpienia, tęsknotę za przynależnością, falę uczucia gotową zatopić pierwszą osobę na tyle odważną lub głupią, żeby wejść do wody.
Myślałam, że podniesie zbroję i podejmie ponure rozważania – to była tylko głupia kanapka! – lecz ku memu zaskoczeniu i zażenowaniu wstał, wycelował we mnie palec i wrzasnął do wszystkich siedzących przy stole:
– I właśnie dlatego BB jest jedyną, kurwa, osobą na tej planecie, którą mogę ścierpieć! Żaden z was, zjeby, nie pofatygował się do mnie z prezentem! – Morderczym spojrzeniem powiódł po pryszczatych twarzach wszystkich wylękłych odmieńców i zakończył: – Wszystkich was, kurwa, nienawidzę.
Miał skłonność do dramatyzowania.
Zbyt zdumiona, by zareagować, patrzyłam bezradnie, jak opada na krzesło z niewymuszoną gracją lwa po sutym posiłku, wyraźnie usatysfakcjonowany odegranym właśnie spektaklem i ciszą, która zapadła we wstrząśniętej stołówce. Stałam jako jedyna, czując na sobie spojrzenia wszystkich oczu, w tym Knighta, który obserwował mnie z drapieżnym uśmiechem kota z Cheshire.
Zapragnęłam nagle odzyskać pieniądze.
Widzisz, Dzienniczku, byłam przekonana, że kupuję zwykłą kanapkę, a przy odrobinie szczęścia znośną relację z facetem, który w naszej zgodnej ocenie byłby pierwszy do zarżnięcia nas tępym nożem. Nic poza tym.
Nie lubiłam go i nie chciałam się z nim zaprzyjaźniać (zakładając, że to w ogóle możliwe). Miał w sobie tyle złości i budził taki lęk, że nie oczekiwałam nic ponad to, żeby na mnie nie wrzeszczał i nie próbował mnie zamordować. Któż mógł przypuszczać, że głupi dolar pięćdziesiąt kupi mi obsesyjne i niezmordowane oddanie jedynego skinheada w mieście?
Stałam na celowniku okrutnie błękitnych oczu, mrugałam zielonymi ślepiami i zaczynałam pojmować, że Knight mnie sobie weźmie, czy mi się to podoba, czy nie.
A z początku wcale mi się nie podobało.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------