- W empik go
Sex/Man - ebook
Sex/Man - ebook
Finał najseksowniejszej serii, której ekranizacja wkrótce pojawi się na Netlfixie
Dziewczyna, która zmieniła się ze zbuntowanej nastolatki w śmiało idącą przez życie kobietę, i przystojny, dowcipny i zagadkowy mężczyzna – to szansa na prawdziwą miłość czy ryzyko kolejnej sercowe katastrofy?
BB po kilku burzliwych związkach z łobuzami trafia na faceta, który zupełnie nie wpisuje się w jej typ. Ken jest szarmancki, nie ma nałogów ani zatargów z prawem, ale ma pracę, piękny dom, jest spokojny, opanowany, racjonalny aż do bólu i twardo stąpa po ziemi. Ma jednak w sobie coś niepokojącego – jest niedostępny i zamknięty w sobie. Nie potrafi wyrażać swoich uczuć. Mimo to zaczyna pociągać BB. Dziewczyna próbuje trafić do jego serca, obudzić w nim emocje, sprawić, by zrzucił z siebie maskę, ale na próżno. I choć napięcie, które między nimi rośnie, potrafią świetnie rozładować w łóżku, to Ken nadal nie chce jej wpuścić do swojego świata. Tak twardej sztuki jeszcze nie spotkała, a to podnieca ją jeszcze bardziej…
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-509-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
26 STYCZNIA 2003
Może i zaparkowałam tyłek na szpanerskiej skórzanej kanapie u Jasona, ale moja głowa została w pustym mieszkaniu po drugiej stronie parkingu. W tym, które zwykle nazywałam domem. Tym, które dzieliłam ze swoim chłopakiem – gwiazdą rocka Hansem – do czasu, gdy nakryłam go w łóżku ze swoją najlepszą przyjaciółką. Tym, które zdemolowałam po drodze do drzwi, zabierając ze sobą wszystko, czego nie przybito gwoźdźmi do ścian.
Okej, może wzięłam też parę przygwożdżonych rzeczy.
Sześć tygodni minęło od naszego koszmarnego rozstania i choć nie byłam jeszcze gotowa wrócić na miejsce akcji jednego z najgorszych dni w moim życiu, Jason – mój przyjaciel i były sąsiad – urządzał imprezę z okazji finału Super Bowl, a ja cholernie potrzebowałam się napić.
Jason mieszkał w najnowszym, najwyższym i najmodniejszym budynku w kompleksie apartamentowców Midtown Village. Jego aneks kuchenny był wyposażony w sprzęty ze stali nierdzewnej. W moim były blaty z formiki i katastrofalna plaga mrówek. Przez te miesiące, kiedy powolnymi krokami przemierzałam swoją winylową podłogę i zachodziłam w głowę, gdzie, do jasnej cholery, podziewa się mieszkający ze mną chłopak, kwadrat Jasona stał się moim domem z dala od domu. Jego przyjaciele zostali moimi przyjaciółmi. A jego luksusowa skórzana kanapa – którą obsiedli popijający piwko chłopcy, mężczyźni sączący szkocką doublemalt i pewien facet gustujący w gatorade – była o wiele lepszą miejscówką do siedzenia z kwaśną miną niż moje puste cztery kąty.
Jason klapnął obok mnie na kanapie i objął mnie ramieniem. Pachniał designerską wodą po goleniu, a jego świeże chinosy ledwo się zagniotły, kiedy oparł lewą kostkę na prawym kolanie.
– Tęskniłem za tobą, mała.
Jason był starszy ode mnie tylko o trzy lata, ale wyciągał już sześciocyfrową roczną gażę w firmie IT, a w weekendy parał się dilerką rekreacyjnych narkotyków, „żeby zebrać kapitał dla start-upu”. Ja natomiast byłam zubożałą studentką college’u, która wciąż nosiła podkoszulki i glany, jakby lata dziewięćdziesiąte wcale nie skończyły się trzy lata temu, dorabiała w sklepie Macy’s i nie potrafiła wziąć się w garść na tyle, by choćby zadbać o fryzurę. Podczas gdy przez kilka ostatnich tygodni usilnie pracowałam nad tym, żeby nie zaliczyć załamania nerwowego, moje niegdyś platynowe i zadziornie krótkie włosy urosły i stworzyły coś na kształt puchatego dwutonowego grzyba.
– Wiem, stary. Też za tobą tęskniłam. Dzięki za zaproszenie.
– Dzięki, że wpadłaś. Myślałem, że musi zdarzyć się jakiś przeklęty cud, żebyś tu wróciła.
Zachichotałam.
– Nie możesz mówić „przeklęty” i „cud” w jednym zdaniu. To nie ma pieprzonego sensu.
– Sama nie masz pieprzonego sensu – odgryzł się Jason, potrząsając głową na boki.
– Zgiiiiń, przepaaaadnij. – Przewróciłam oczami, gdy osuszył szklankę jednym łykiem.
– Idę po dolewkę. Chcesz coś?
– Nie, dzięki. – Uśmiechnęłam się, sącząc czerwonego, niebieskiego lub czarnego johnniego walkera czy jaki tam cholerny kolor mi się dostał.
Właśnie szykowałam się na długą noc i gapienie się w telewizor, odtrącanie bezczelnie seksualnych zalotów japiszońskich przyjaciół Jasona i udawanie, że to nieprawda, że gówno wiem o piłce nożnej, kiedy coś przy drzwiach zwróciło moją uwagę.
Nie, nie coś.
Ktoś.
Czas zwolnił.
Niewidoczna maszyna wiatrowa z rykiem obudziła się do życia.
I ostatni nowo przybyły nonszalancko wszedł z wdziękiem greckiego boga.
Lub może upadłego anioła, biorąc pod uwagę jego garderobę.
Tajemniczy gość Jasona był wysoki, szczupły i od stóp do głów ubrany w czerń.
Zrzucił z siebie czarny wełniany płaszcz i rozwiesił go na pozbawionym podłokietników krześle przy wejściu. Niedbałym ruchem podwinął trochę powyżej łokci rękawy czarnej koszuli, zapinanej na guziki pod samą szyję, pokazując dwa solidnie wyrzeźbione przedramiona. Koszulę nosił włożoną w czarne spodnie, które wyglądały na miękkie, niekrochmalone i od niechcenia wisiały mu nisko na biodrach. Kiedy się odwrócił i ruszył w stronę salonu, poluzował węzeł eleganckiego, wąskiego, czarnego krawata. Ponad krawatem z przyjemnością odkryłam linię szczęki godną Kapitana Ameryki, oraz wydatne kości policzkowe i krótkie piaskowe włosy, gładko zaczesane do tyłu.
Wyglądał na niegrzecznego faceta z grzeczną pracą i świetnym ciałem, czyli na kogoś, na kogo właśnie miałam chętkę.
Odwołałam swoją imprezkę, której motywem przewodnim było użalanie się nad sobą, siorbiąc, otarłam ślinkę i opracowałam plan. Albo padnę mu do stóp i zasymuluję atak na podłodze, albo udam, że się krztuszę, by zastosował na mnie chwyt Heimlicha. W każdym razie po wszystkim pomyśli, że uratował mi życie, co natychmiast stworzyłoby między nami nierozerwalną więź.
Właśnie miałam zabierać się do roboty, kiedy usłyszałam, jak Allen, jeden ze stałych bywalców apartamentu Jasona, wrzeszczy:
– Ken!
Obejrzałam się.
Ken?
Ken nie przyszedł na imprezę. Wiedziałabym o tym. Ken był popijającym gatorade, ubranym w sportowe ciuchy, rzucającym przemądrzałe komentarze kumplem do nauki, nawet można powiedzieć, że był słodki, jeśli komuś podobają się gładko ogoleni mięśniacy – za którymi ja zdecydowanie nie przepadałam. Nie był...
Szczęka mi opadła, kiedy Allen wbiegł w podskokach do salonu, a jego fryzura na grzybka i okulary podrygiwały mu na głowie, gdy ruszył do nowego gościa Jasona z szeroko otwartymi ramionami.
– Dajesz, bracie!
Dzięki unikowi w ostatniej chwili Mark McGrath w krawacie całkowicie wykiwał Allena i nie dał się przytulić ani przytrzymać, uśmiechał się tylko z wyższością, gdy jego przysadzisty przyjaciel okularnik prawie runął na stolik.
O mój Boże. To jest Ken.
Nagle nie miałam zielonego pojęcia, co robić. Ken był moim kumplem. Powinnam przynajmniej wykrztusić z siebie: „Co słychać?”, ale tylko siedziałam na miejscu, chowając się i czekając na więcej przejawów kenowości.
Zdążył uniknąć ludzkiego dotyku niczym ninja.
Superkenowe.
Wszedł do kuchni i wyjął gatorade z lodówki Jasona.
Megakenowe.
Pochyliłam się i westchnęłam, spoglądając na niego rozmarzonym wzrokiem, zanim zdążyłam sobie przypomnieć, że powinnam się uśmiechnąć... czy coś.
Nie było dla niego miejsca obok, więc odruchowo podniosłam się z kanapy. Chciałam do niego podejść i zagadać. Mogłam to zrobić, prawda? Byliśmy przyjaciółmi.
Wstałam i w trzech krokach pokonałam drogę do salonu, po czym spanikowałam i nagle skręciłam w prawo, pryskając tylnymi drzwiami na balkon. W styczniu. Bez kurtki.
Jak pieprzona kretynka.
Klimat na zewnątrz był kompletnie inny. Białe światełka imprezowe zwisały z sufitu, lokalna alternatywna radiostacja rozbrzmiewała z zewnętrznych głośników Jasona. Podczas gdy w środku było głośno, jasno, ciepło i chaotycznie, na zewnątrz było ciemno, zimno, nieruchomo i melodyjnie. Ponura piosenka Linkin Park właśnie się kończyła, więc skuliłam się na wygodnej dwuosobowej kanapie, zapaliłam papierosa wyjętego z paczki w kieszeni i cieszyłam się chwilą na tyle, na ile było to możliwe w obliczu nadciągającej śmierci z wyziębienia.
Chwila nie trwała długo. Wystarczyły trzy sekundy następnego utworu, żebym już zaczęła rozważać, czy nie powinnam wyskoczyć z balkonu. Nie dość, że skazałam się na wysiadywanie na przeraźliwym zimnie i gapienie się na mieszkanie po drugiej stronie parkingu, gdzie całe moje życie się spieprzyło, to jeszcze wszechświat pomyślał, że będzie prześmiesznie, jeśli każe mi wysłuchać Spadającej gwiazdy w wykonaniu Kończyny Fantomowej – piosenki, którą Hans dla mnie napisał, kiedy zaczęliśmy ze sobą chodzić.
Był to ich pierwszy i ostatni singiel puszczany w radiu. Kończyna Fantomowa wyleciała z wytwórni muzycznej wkrótce po tym, jak zerwałam z Hansem, z powodu niskiej sprzedaży płyt, ale to nie przeszkodziło miejscowej stacji radiowej puszczać Spadającej gwiazdy o każdej pełnej godzinie.
Nie miałam gdzie się podziać, więc westchnęłam i poddałam się losowi.
Gdy dotarł do mnie tekst, naprawdę wsłuchałam się w słowa, jakbym słyszała tę piosenkę po raz pierwszy. Wcale nie zrobiło mi się smutno. Prawdę mówiąc, zaczęłam chichotać. A potem wybuchnęłam śmiechem. Musiałam zatknąć usta ręką, żeby się zamknąć i móc słuchać dalej.
Spadająca gwiazda nie była epicką opowieścią o nieuchronnym przeznaczeniu i prawdziwej miłości, jak wbiłam sobie do głowy. Opowiadała o dziewczynie stworzonej do wyższych celów niż oddanie się kochankowi. On próbował ją ograniczyć, ale w końcu wybuchła, stała się supernową i zostawiła go, zasypanego kurzem.
– Lubisz tę piosenkę?
Aż podskoczyłam, dłonią wciąż zatykając usta, obróciłam się i zobaczyłam Marka McKena, jak zamyka za sobą drzwi. Miał na sobie płaszcz i przyniósł mi kurtkę.
Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Nie wiedziałam, co ucieszyło mnie bardziej – widok Kena czy mojej kurtki.
Podając mi błyszczącą brązową kurtkę lotniczą, Ken powiedział:
– Trochę płaczliwa, nie sądzisz?
Wybuchłam śmiechem, przykrywając się pilotką jak kocem.
– Płaczliwa jak cholera! – Zarechotałam.
Zrobiłam Kenowi miejsce na niewielkiej kanapie, ale on wycofał się na drugą stronę balkonu, jak zawsze.
Nigdy za blisko.
– No to jaki jest twój ulubiony zespół? – spytałam, zaciągając się papierosem, tak jakby nie groziła mi utrata palców przez odmrożenie.
– Sublime – odpowiedział Ken bez zastanowienia.
Prychnęłam.
– Sublime? Jaja sobie robisz.
– Co jest nie tak z Sublime?
Mówi serio?
– Nic! – Spuściłam z tonu. – Są świetni.
– W takim razie o co chodzi? – Ken podniósł brew i oparł się o balustradę balkonu; cieszył się, patrząc, jak się wiję.
A ja z przyjemnością patrzyłam, jak mi się przygląda.
– Hm, no wiesz, oni śpiewają tylko o piciu gorzały i paleniu trawy.
– I o dziecięcej prostytucji – dodał Ken śmiertelnie poważnym tonem.
– Ach, tak. – Zachichotałam. – Jak mogłam zapomnieć o Wrong Way?
– Nie wiem. W zasadzie to najlepsza piosenka wszech czasów.
– Hej – powiedziałam, gdy jego wygląd znów mnie rozproszył – fajne wdzianko. Zawsze się tak stroisz?
Boże, mam nadzieję, że nie zabrzmiało to tak strasznie, jak mi się wydawało.
– Byłem w pracy. Zwykle mam wolne w niedzielę, ale kilku dupków zadzwoniło, że nie przyjdzie, bo Super Bowl i tak dalej, więc musiałem wpaść na chwilę do roboty.
– Pewnie to typowy problem, gdy jest się szefem, co nie?
Ken był głównym menedżerem kina, ale nie pozwalał mi oglądać filmów za darmo, ponieważ jeden raz nazwałam go dupkiem.
– Jasne, zwłaszcza gdy wszyscy pracownicy są pieprzonymi nastolatkami. – Ken się uśmiechnął. – Bez obrazy.
– Mnie to nie rusza – zakpiłam, rzucając w niego poduszką z kanapy Jasona. – Nie jestem nastolatką. Od miesięcy.
Miałam strasznego cela, ale Ken złapał pocisk, zanim wyleciał za balustradę. Ruch był zupełnie bez wysiłku, jestem pewna, że zrobiłby to samo przez sen. Ken uśmiechnął się, podniósł znów rękę, jakby miał mnie pacnąć w głowę, ale gdy tylko pisnęłam i zakryłam twarz, delikatnie rzucił mi poduszkę na kolana.
Dupek.
Oderwałam dłonie od twarzy i próbowałam posłać mu spojrzenie mówiące: „Jedz gruz i giń”, ale kącik moich ust odmawiał współpracy. Wciąż wędrował w górę zamiast w dół.
– Powinieneś zgłosić się do Cirque du Soleil z takimi talentami. – Przewróciłam oczami, udając, że wcale nie jestem pod wrażeniem jego refleksu gwiazdy piłki nożnej. – Wtedy nie musiałbyś już użerać się z nastolatkami.
– Taa, tylko z cyrkowcami, co nie mówią po angielsku – zażartował Ken.
– Słucham? Ci ludzie to performerzy, proszę pana.
Ken obserwował mnie przez minutę z półuśmieszkiem, po czym spytał:
– Widziałaś?
– Co? Cirque du Soleil? – Słyszałam, jak ton mojego głosu się podnosi. – O mój Boże, to najlepsza rzecz pod słońcem. Wychodzę po wszystkim i czuję się taka... sama nie wiem... głupia? Albo mało twórcza czy coś. Ich wyobraźnia, rzeczy, które robią, są po prostu... Ach. A ty ich widziałeś?
Ken obejrzał mój występ psychofanki w rozbawieniu, po czym potrząsnął przecząco głową.
Westchnęłam. Na głos.
– O mój Boże, Ken! Spodobałoby ci się! Kochasz sztukę, muzykę i Europę... To znaczy nie dosłownie kochasz, ponieważ najwidoczniej niczego nie kochasz, ale... – Ken uśmiechnął się od ucha do ucha na mój typowy docinek. To był żart, ale prawdziwy. Ten dupek nie żywił wyższych uczuć do niczego, no, może prócz omijania zabawy. – To mieszanka wszystkich tych rzeczy, tylko lepsza! Przyjeżdżają w każdą wiosnę! Powinieneś iść!
– Może to sprawdzę. – Mina Kena sugerowała, że nie zamierza tego zrobić.
– O mój Boże – jęknęłam, johnnie walker płynący w moich żyłach przemówił. Wycelowałam rozgrzany do czerwoności żar papierosa prosto w jego śmieszkującą minę. – Nie pójdziesz, bo bilety nie są za darmo!
Ken się zaśmiał, serio się zaśmiał, a ja chciałam podnieść ten dźwięk ponad głowę niczym trofeum.
– Zapomniałem, że rozmawiam z przyszłą psycholożką. – Zachichotał.
– Posłuchaj, kolego, pójdziesz, nawet jeśli będę musiała sama za to zapłacić.
– Okej.
– Okej.
Czekaj. Co?
Ken i ja popadliśmy w dziwne milczenie, gdy tylko zaczęło lecieć With Arms Wide Open Creed.
– O Jezu. Skoro mowa o płaczliwych gwiazdach rocka. – Zeskoczyłam z dwuosobowej kanapy i zrobiłam kilka kroków w stronę Kena, żeby wyrzucić niedopałek papierosa na parking przed blokiem. – Dajcie spokój. – Chwyciłam Kena za klapę dobrze skrojonego wełnianego płaszcza; jak sądziłam, to był najbliższy dotyk, na jaki pozwalał. – Nie dam rady słuchać tego gówna.
Ken ochoczo się poddał, gdy zaciągnęłam go z powrotem do apartamentu, co odnotowałam w myślach.
Nie przepada za przytulaniem. Ale nie ma nic przeciwko, żeby go ciągnąć jak psa na smyczy. Interesujące.
Gdy tylko Jason zobaczył, że wchodzimy, dopadł do nas, jakby zdarzył się jakiś cholerny nagły wypadek.
– Ken! Ken! – Stanął przed nami, sapiąc. – Stary, jak ty masz na nazwisko?
Było to dziwaczne pytanie, które spadło jak grom z jasnego nieba, ale gdy tylko Jason je wykrztusił, doszłam do wniosku, że miałam taką samą naglącą potrzebę, by poznać odpowiedź. Każda komórka mojego ciała nastawiła się na słuchanie, jakby Ken miał wyjawić nam zwycięskie liczby w loterii. Jak gdyby odkrył przepis na bezkaloryczne piwo. Jakby to, co za chwilę miało paść z jego ust, bez względu na to, jak bardzo niefartowne, nie do wymówienia bądź pozbawione samogłosek mogło być, pewnego dnia zostanie także moim nazwiskiem.
– Easton – powiedział.
Easton, pomyślałam. Podoba mi się.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------