- promocja
- W empik go
Sexy bastard. Hard - ebook
Sexy bastard. Hard - ebook
Pierwszy tom piorunującej serii o niepokornych mężczyznach autorstwa bestsellerowej Eve Jagger
Silny, arogancki i nieznoszący sprzeciwu Ryder to król nocnego życia w Atlancie. Na co dzień jest właścicielem klubu nocnego, po godzinach zarządza potajemnie podziemnym ringiem.
Wkrótce na jego drodze pojawia się Cassie, która po ucieczce z Londynu wraca do rodzinnej Atlanty. Dziewczyna licząc na spokojne życie, nie spodziewa się, że pewnej nocy do jej domu wtargnie wściekły Ryder Cole. Bezwzględny mężczyzna zamierza ukarać brata Cassie za niespłacone długi.
Aby ocalić brata, Cassie wdaje się w niebezpieczny układ z Ryderem i zaczyna angażować się w jego szemrane interesy. Wkrótce obezwładniające pożądanie między nimi jest nie do ukrycia. Niestety nie obejdzie się bez konsekwencji. Ryder nie pozwoli jej tak po prostu odejść, a Cassie nie może ukrywać się w nieskończoność.
Eve Jagger – bestsellerowa, amerykańska autorka „USA Today” i twórczyni serii Sexy Bastards. Pochodzi ze stanu Georgia i całym sercem czuje się „dziewczyną z Południa”. Oprócz bycia pisarką, wykonuje najtrudniejszy zawód na świecie – jest matką dwóch niesfornych, acz kochanych dzieci. Jej mąż to seksowny facet, któremu nie przeszkadza to, że dostarcza Eve inspiracji do pisania pikantnych szczegółów książek. Eve Jagger zaczęła tworzyć teksty już w liceum i na studiach, ale dopiero później dojrzała do etapu wydawania pełnowymiarowych powieści. Lubuje się w tworzeniu skomplikowanych, bogatych emocjonalnie postaci żeńskich i dzikich, seksownych samców alfa. Seria Sexy Bastards doskonale wpisuje się w ten schemat.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65740-65-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na świecie istnieją dwa zapachy, które kocham ponad wszystko: woń kobiety tuż przed seksem oraz ten magazyn tuż przed walką. Oczywiście są zupełnie inne. Niczego nie da się porównać z nagą, mokrą, wyczekującą rozkoszy kobietą, zapachem jej skóry słonej od potu i słodkiej jednocześnie, niczym ocean róż. W magazynie nie pachnie już tak pięknie, czuć tutaj wybitymi niedawno zębami, posiniaczonymi twarzami i obolałymi kośćmi, które razem tworzą ciężki, duszący i gęsty odór przywodzący na myśl świeżo skopaną ziemię. Jednak oba zapachy są podniecające i nieprzewidywalne. Oba sprawiają, że czuję się, jakbym miał eksplodować.
Nawet kiedy sam wchodziłem na ring kilka lat temu, szykując się na ciosy w żebra, na obijanie pięści o czyjeś kości policzkowe, upajałem się zapachem tego miejsca. Stanie przed kolesiem, który przez najbliższe kilka minut będzie myślał wyłącznie o tym, by zmusić cię, byś się poddał, jest tak przerażające, jak się wydaje. I równie ekscytujące. Zgodnie z zasadami organizowanych tutaj walk na gołe pięści, na ring wchodzi się bez koszulki i bez butów, a przed tobą znajduje się tylko barczysty problem. Mnie jednak do uspokojenia nerwów wystarczał jeden wdech, a gdy powietrze magazynu wypełniało mi płuca i przedostawało się do krwi, wygrywałem każdą walkę.
Zawsze wygrywam.
Dlatego dzisiaj, gdy Crutcher wali Millera aż miło, wygrywając dla mnie pewnie okrągłą sumkę, a Tyler mówi mi, że jakiś dzieciak wziął dziesięć patoli i zniknął, odpowiadam mu, że chyba coś mu się pomyliło.
– Nie pozwoliłbym nigdy, by Jamie McEntire wisiał nam aż tyle pieniędzy – mówię. – Widziałem go. Nie dałbym mu dychy, a co dopiero dziesięciu tysięcy.
Odkąd zająłem się organizowaniem walk jakieś dwa lata temu, posprzątałem syf, jaki zostawił po sobie mój poprzednik. Nie pozwalaliśmy na pięcio- czy sześciocyfrowe długi ludziom, których nie znamy, nie dawaliśmy niczego na kreskę tym, co choć raz nawalili. Może i działamy w podziemiu, ale mamy swoje standardy. Wprowadziłem też zasady ubioru: kobiety w szpilkach, mężczyźni w koszulach. Dzięki temu mamy tu ludzi, których stać, by sypnąć groszem. Mamy też ochronę. Barman wezwie ci taksówkę, jeśli za dużo wypijesz. Prowadzę interes twardą ręką. Nawet policja tak uważa. Dzięki temu mnie nie nękają. Czasami nawet próbują swoich sił na ringu.
Tyler wzrusza ramionami.
– Wszystko rozłożyło się w czasie. Źle obstawił kilka walk, pożyczył pieniądze na następne. Nie chciałbym być posłańcem złych wieści, ale sprawdziłem księgę i suma się zgadza.
– Ja pieprzę – mówię, a w naszą stronę odwraca się blondynka w butach na wysokim obcasie i sukience tak obcisłej, że kobieta chyba całą noc spędza na wdechu. Podnosi brew, patrząc na mnie, a potem uśmiecha się, jakby spodobała jej się wizja bycia przeze mnie pieprzoną.
A zważywszy na to, jak obejmuje ustami szyjkę butelki z piwem, nie odwracając ode mnie wzroku, chyba bym jej tego nie odmówił.
Tyler na powrót przykuwa moją uwagę.
– Co chcesz zrobić? – pyta. – Zaoferował swój dom jako zabezpieczenie.
Kręcę głową.
– My tu nie prowadzimy lombardu. – Czasami ludziom się wydaje, że jeśli organizuję nielegalne walki i zakłady, jestem nieuczciwy albo nieuważny przy prowadzeniu rachunków. Albo po prostu głupi. Dlatego od czasu do czasu próbują mnie wykorzystać. Myślą, że nie zwrócę uwagi, nie przejmę się, gdy wyciągną trochę kasy na boku lub nie spłacą długu do końca czy też w ogóle. W ich oczach jestem tylko kolesiem, który zarobił na spuszczaniu wpierdolu innym kolesiom ku uciesze gawiedzi. Duży jak brzoza, głupi jak koza. Mylą się.
Nie przeszkadzało mi, gdy ktoś nie doceniał mnie przed wejściem na ring. To pomagało mi wygrywać. Niektórym wydaje się, że taki facet jak ja – wysoki, umięśniony, barczysty – nie jest dość zwinny, by umknąć przed prawym sierpowym. Nie zdawali sobie sprawy, że mięśnie nie służą wyłącznie do popisywania się przed kobietami na widowni – chociaż ich podziw mi nie przeszkadzał. Te twarde bicepsy oznaczają, że jestem silny, ta wyraźnie zarysowana krata na brzuchu sprawia, że jestem szybki, a wszystkie okoliczności razem czynią mnie coraz bogatszym.
Jednak jako szef niebiorący już udziału w walkach nie mogę pozwolić, by ludzie nie traktowali mnie poważnie. Garnitury od Armaniego, jakie zakładam do pracy, wyglądają na mnie zajebiście, lecz nie są tanie, więc gdy pożyczam komuś pieniądze, spodziewam się ich z powrotem w umówionym terminie. To uczciwe. Mam reputację, o którą muszę dbać, nie wspominając już o wspieraniu legalnego interesu – jestem właścicielem dwóch najpopularniejszych klubów nocnych w Atlancie, coctail baru i Altitude, knajpy prowadzonej razem z kilkoma kolegami. Wspiąłem się na szczyt, bo latałem po ringu jak motyl, ale zostałem na nim, bo potrafię użądlić jak pszczoła.
A Jamie McEntire wkrótce się o tym przekona.
– Znasz adres tego dzieciaka? – pytam, klepiąc Tylera po ramieniu. Kiwa głową. – Świetnie. W takim razie ty prowadzisz. Znajdź Valero i powiedz mu, że gdy tylko ludzie wyjdą, jedziemy z wizytą.
Tyler odchodzi, a kobieta w obcisłej sukience zbliża się do mnie ze szczęśliwą butelką piwa w ręce. Jej dekolt prawie styka się z brzegiem kusej spódniczki.
– Ktoś tu ma niewyparzony język – mówi.
– Przepraszam, jeśli uraziłem szanowną damę – odpowiadam z uśmiechem. Znajdujemy się w magazynie, w którym odbywają się nielegalne walki. „Pieprzyć” to najłagodniejsze przekleństwo, jakie tu dzisiaj usłyszała.
– W żadnym wypadku – kontynuuje. – Lubię mężczyzn, którzy potrafią poświntuszyć. – Bierze łyk piwa, a potem przechyla butelkę w moją stronę. – Chcesz?
Wydaje mi się, że ma na myśli coś więcej niż piwo.
Za jej plecami widzę kolesia w porządnie skrojonym szarym garniturze. Stoi z kilkoma innymi osobami, jednak całą uwagę wyraźnie skupia na niej. Palcem wskazującym odchylam butelkę z powrotem w jej kierunku.
– Z kim tutaj przyszłaś?
– Z nikim szczególnym – odpowiada, robiąc krok w moją stronę. – Chyba że chcesz trochę towarzystwa.
Kobiety. Pachną ładnie, wyglądają pięknie i smakują wyśmienicie, ale czasami przynoszą pecha.
Byłem kiedyś taki jak koleś w szarym garniturze. Nawet w przytłumionym świetle magazynu widzę wyraz jego twarzy: zmrużone oczy i nieznacznie ściągnięte kąciki ust. Ten facet wie, że nawet jeśli przyprowadził tu tę dziewczynę, niekoniecznie musi z nią wrócić. Kiedy jeszcze stawałem na ringu, w czasie walk moja ówczesna dziewczyna potrafiła zapewnić sobie rozrywkę. Przespała się nawet z jednym z moich przeciwników, którego i tak pokonałem, lecz mimo to bolało – nie wiedziałem, czy była znudzona czy złośliwa, czy nie kochała mnie czy siebie, a może jedno i drugie, lecz gdy rozstaliśmy się dwa lata temu, przysiągłem sobie nigdy więcej się nie wiązać. Moje motto to wejść, gdzie się tylko da, i od razu stamtąd wyjść.
Dlatego stojąca przede mną kobieta w obcisłej sukience, idealnie skrojonej, by mogła w niej usiąść na mnie na przednim fotelu mojego audi, byłaby idealnym zwieńczeniem tego wieczoru.
Nie toleruję jednak zdrady, nawet w przypadku przygodnego seksu. Jak już wspominałem, mam swoje standardy.
– Twój facet ci nie wystarcza? – mówię, kiwając głową w stronę Szarego Garnituru, który stoi teraz przy drzwiach. Ludzie zaczynają wychodzić, bo wybiła już chyba druga w nocy, a mamy przecież środek tygodnia, więc większość gości za sześć godzin będzie musiała pojawić się w biurze. Nocami szukają wrażeń, za dnia podejmują decyzje na najwyższym szczeblu – tacy ludzie stanowią sporą część naszej widowni, a chociaż ja sam nigdy nie potrafiłem prowadzić tego rodzaju sztywnego, konwencjonalnego życia, ich pieniądze są tak samo dobre, jak każde inne. Może nawet tacy jak oni bardziej doceniają walki: brutalne bójki na gołe pięści są przeciwieństwem ich sztywnej codzienności w korporacji.
Dziewczyna zerka na Szary Garnitur, a potem znów odwraca się do mnie.
– Jest w porządku – ciągnie. Jej śliczne usteczka wyciągają się w uśmiechu. Mimo panującego w magazynie półmroku jej zęby błyszczą jak perły. – Ale ty jesteś Ryder Cole. – Przesuwa dłonią po moim ramieniu. – A ja jestem chętna.
Mój biceps wymyka się spod kontroli, instynktownie spinając się pod wpływem dotyku jej palców.
– Na co?
– Na wszystko, co zechcesz.
Pochylam się w jej stronę.
– Chcę, żebyś wróciła do domu z kolesiem, z którym tu przyszłaś, i dała mu dupy jak grzeczna dziewczynka – mówię. – Ale pozwalam ci myśleć o mnie w trakcie.
Podchodzę do Tylera, który czeka na mnie przy drzwiach. Ochrona zamknie magazyn. My mamy sprawę do załatwienia.2
– To na pewno właściwe miejsce? – mówię do Tylera, gdy zatrzymujemy się na podjeździe piętrowego domu z cegły. Na podwórku stoi huśtawka. Krzewy są przycięte, trawa skoszona. Wygląda to, jakby mieszkała tu rodzina, a nie dwudziestoparolatek zbyt głupi, żeby dotrzymać słowa, i zbyt biedny, żeby spłacić długi. Nie palą się żadne światła, ani w środku, ani na zewnątrz. Może Jamie zalega też z rachunkami za prąd.
– To tutaj – odpowiada Tyler, zapinając kurtkę. – Valero potwierdził. – Pokazuje kciukiem na siedzącego na tylnej kanapie Valero, jednego z moich kolesi do wszystkiego: ochroniarz, windykator, zwiadowca. Prawdziwy człowiek renesansu. Ledwo wcisnął się na tylne siedzenie, jego głowa ociera się o sufit samochodu; honda civic nie jest idealnym autem dla byłego zaliniowego Falconów. Mimo to jakoś udaje mu się przytaknąć.
– No to na co czekamy? – rzucam. – Przedstawmy się.
Nie licząc cichego cykania letnich świerszczy, na ulicy panuje cisza. Valero przerywa ją, pukając do drzwi frontowych. Zaraz próbuje przekręcić gałkę, na wypadek gdyby Jamie był zbyt leniwy, by zamknąć drzwi na klucz. Jednak gałka ani drgnie, a nikt nie otwiera. Tyler obchodzi dom i znika za rogiem tarasu, podczas gdy Valero postanawia wcisnąć guzik dzwonka. Ze środka nie dochodzą żadne dźwięki.
Wraca Tyler.
– Tutaj – mówi. Ruszamy jego śladem i znajdujemy drzwi z boku budynku. – Wejściowe są pewnie zbyt solidne, nie? – rzuca. – A te nie mają zasuwki. – Zadziera głowę i podnosi brwi, patrząc na mnie. Wiem, jak brzmi niewypowiedziane pytanie.
Rzecz w tym, że jestem całkiem sympatycznym kolesiem w niezbyt sympatycznej branży. Jednak na ringu człowiek uczy się pewnej rzeczy: jeśli ktoś zadaje jeden cios, możesz spodziewać się następnego. Trzeba umieć oddać. Trzeba być gotowym zrobić wszystko, by się bronić.
Jak mówią, najlepszą obroną jest atak.
– Im szybciej wejdziemy, tym szybciej wyjdziemy – oznajmiam, odsuwając się na bok, żeby dać Velero trochę miejsca. Z gracją i precyzją godną byłego zawodnika futbolu kopie w drzwi, które wpadają do środka z mniejszym hałasem, niż można się było spodziewać; jakby ktoś zrzucił szklankę ze stołu, lecz ta nie rozbiła się na drewnianej podłodze. Drzwi opadają na jedną stronę, dwa z trzech zawiasów zrywają się, a my wchodzimy do pomieszczenia, które okazuje się kuchnią.
Nasz wzrok przyzwyczaja się do ciemności. Mam nadzieję, że dzieciak nie będzie utrudniał nam sprawy i po prostu zejdzie na dół zobaczyć, co się dzieje. Liczę, że nie będziemy zmuszeni wyciągać go z łóżka, szukać go za zasłonką prysznica, gdzie schowa się jak bohater taniego horroru, albo gonić go po ulicy ubranego w same gacie. Nie wiem, gdzie dokładnie się znajdujemy, ale jestem pewien, że sąsiadom spodobałoby się, gdyby Jamie cicho przystał na naszą uprzejmą prośbę. Nie chciałbym budzić wszystkich dokoła tylko dlatego, że chłopak postanowił uciekać przez okno na piętrze. Albo dlatego, że Valero go przez nie wyrzucił.
Czekamy chwilę w kuchni, lecz nikt się nie pojawia. Czyli jednak nie zamierza nam niczego ułatwiać. Nie skłamię, jeśli powiem, że nie podoba mi się to – wyłamywanie drzwi i napadanie na ludzi za bardzo przypomina mi dawne życie, które z trudem udało mi się porzucić. Nie mogę jednak pozwolić sobie na wybaczanie. Nie w tej branży.
– Idziemy – mówię, ruszając w stronę foyer. Daję znak Valero, żeby poszedł do pokoju dziennego na parterze, podczas gdy Tyler towarzyszy mi w drodze na piętro, a odgłosy naszych kroków tłumi wykładzina dywanowa.
Z korytarza na piętrze odchodzi wiele par drzwi, jednak tylko jedne, na samym końcu, są zamknięte. Idę w tamtą stronę, a Tyler systematycznie zapala światła i sprawdza pomieszczenia, na wszelki wypadek – tutaj łazienka, tam garderoba, dalej pokój gościnny, a w nim afgański koc wydziergany pewnie przez babcię McEntire. Szkoda, że nie nauczyła swojego wnuczka, jak być porządnym degeneratem.
Przystawiam ucho do zamkniętych drzwi i słyszę cichy szelest przewracającego się na łóżku gospodarza, którego za chwilę czeka spora niespodzianka.
Bezgłośnie przekręcam gałkę. W blasku księżyca padającym przez szczeliny między żaluzjami można dostrzec zarys człowieka leżącego w pościeli – oto Jamie śpi, nie zdając sobie sprawy, że przez jakiś czas nie będzie mu dane zaznać takiego spokoju.
Włączam lampkę na szafce nocnej.
– Koniec spania, dupku – oświadczam, pochylając się nad głową Jamie’ego i budząc w sobie resztki dawnego Rydera.
Szarpię za pościel i odkrywam dziewczynę w czarnych majtkach, których bok skręcił się i zsunął nieco z biodra, oraz białej wytartej koszulce, prześwitującej i rozciągniętej na piersiach, kończącej się tuż nad pępkiem, maleńkim nawet jak na jej drobną sylwetkę.
Gorąca blondynka pogrążona w półśnie.
Ani śladu po chłopaku.
Oczywiście nie narzekam.3
Znowu śniła mi się Anglia i wreszcie był to przyjemny sen. Wręcz kojący. Nie dręczył mnie już koszmar, w którym zazwyczaj zakradała się do mojej podświadomości.
Może to dlatego, że rzeczona podświadomość zdawała sobie sprawę z prawdziwego koszmaru, który właśnie rozgrywał się w moim domu i przybrał kształt mężczyzny stojącego tuż obok mojego łóżka.
Kiedy się obudziłam, w pierwszej chwili myślałam, że mam jakieś halucynacje po wyczerpującym locie samolotem, jakby mój zmęczony umysł widział Jamie’ego, lecz wyobraził go sobie jako kogoś innego. Nie rozpoznawałam głosu, lecz brytyjski akcent tak długo mnie otaczał – można powiedzieć: dusił – że ten amerykański wydawał mi się teraz obcy. Nieznajomy.
Mimo wszystko było coś wyjątkowo niepokojącego w tym, że czułam się zdezorientowana we własnym domu, podczas gdy przybysz sprawiał wrażenie wyluzowanego. A nawet zadowolonego. Rozbawionego.
Może to przez mój stary podkoszulek z Uniwersytetu Zachodniej Alabamy, ten z kreskówkowym Tygrysem Louie na piersi, a może fakt, że oprócz niego mam na sobie tylko majtki. Zapamiętać na przyszłość: od tej pory zawsze kłaść się w piżamie. Nie można podsuwać włamywaczom pomysłów, na które sami być może by nie wpadli.
Jest wysoki, a może wydaje się taki duży przez szerokie ramiona skryte pod granatową marynarką. Koszula zapinana na guziki, ale kilka zostało rozpiętych, dzięki czemu widać, że pod materiałem kryje się wyrzeźbiona klatka piersiowa. Brak krawata. Kryminalista lubiący niedbałą elegancję. Niestety jego luz nie uspokaja mojego galopującego serca.
Puszcza moją lawendową pościel i taksuje mnie niczym drapieżnik zapędzoną w róg ofiarę.
– Gdzie jest Jamie?
Kulę się po przeciwnej stronie łóżka.
– Nie dotykaj mnie. Lepiej, kurwa, zostań tam, gdzie jesteś – cedzę, próbując zapanować nad drżącym ze strachu głosem, podczas gdy wzrok próbuje znaleźć coś, czego mogłabym użyć jako broni: na szafce nocnej leży stary pilniczek do paznokci i przycisk do papieru; jest jeszcze lampka, ale ten facet stoi tuż obok i coś mówi, pewnie że nie odda mi jej, nawet jeśli ładnie poproszę. Opróżniłam pokój dwa lata temu, przed wyjazdem do Europy. Nie spodziewałam się, że jeszcze tu wrócę, a już na pewno nie przyszło mi do głowy zostawić pod łóżkiem tak potrzebny mi teraz kij bejsbolowy. Zadowoliłabym się choćby rękawicą łapacza. Mogłabym rzucić nią w te idealnie zarysowane kości policzkowe włamywacza.
Wstając, chwytam jedyną rzecz, jaka znajduje się w moim zasięgu: poduszkę. Trzymam ją przed sobą niczym tarczę.
Mężczyzna krzywi się.
– Nie skrzywdzę cię – mówi. Krzyżuje ręce na piersi, a rękawy jego marynarki i koszuli podnoszą się nieco, odkrywając tatuaże kończące się tuż przy nadgarstku.
– Kim, kurwa, jesteś i co tutaj, kurwa, robisz? – rzucam głosem niższym niż zazwyczaj. Moje ręce nie drżą, chociaż czuję się, jakby w moich żyłach zamiast krwi krążyła lawa, wrząca i gotowa w każdej chwili wybuchnąć. Mam do wyboru walkę i ucieczkę, stawiam na walkę. Opuszczając Londyn tego ranka, postanowiłam, że już na zawsze kończę z uciekaniem.
Trzema długimi krokami obchodzę łóżko i przyciskam poduszkę do twarzy mężczyzny najmocniej, jak tylko potrafię, jakbym chciała go udusić, a przynajmniej zdezorientować tak, jak on zdezorientował mnie.
Cofa się o krok, lecz jednocześnie udaje mu się złapać mnie w pasie i przerzucić sobie przez ramię, wytrącając mi poduszkę z ręki. Ta upada na podłogę, a on niesie mnie do ściany i tam stawia, przyszpilając mi ramiona. Jego uścisk jest mocny, lecz również delikatny, jakby nieznajomy chciał mnie tylko zatrzymać, a nie skrzywdzić. Czuję gładki materiał jego spodni na nagiej skórze, gdy rozkłada nogi, by rozsunąć moje gołe stopy.
– Będziesz dzisiaj musiała wrzucić sporo drobniaków do słoiczka za przekleństwa – mówi. – Trochę mi tym przypominasz tego swojego chłoptasia. Tylko że on jest winien trochę więcej niż kilka dolców.
– Co ty gadasz? – pytam. Bez względu na to, co się właśnie dzieje, nie zamierzam pozwolić, by pomyślał, że się go boję. Podnoszę wzrok i patrzę mu prosto w oczy. Są błękitne i błyszczą jak szafiry. W innym kontekście powiedziałabym, że są przenikliwe. Gdybym tylko wiedziała, o co właściwie chodzi.
– Masz go, Ryde? – Z korytarza dobiega kolejny męski głos.
– Nie potrzebuję was tutaj – odpowiada. – Idźcie z Valero do samochodu.
Spoglądam znowu w oczy oprawcy.
– Nie powinieneś iść z nimi? Jeszcze się zgubią.
Nie rusza się z miejsca.
– Przecież dopiero się poznajemy. – Przyciska mnie mocno do ściany i czuję bicie jego serca, spokojne i równe. Jakby był zupełnie wyluzowany.
W przeciwieństwie do mnie.
– Więc jak się nazywasz, tygrysku? – pyta z uśmiechem, spoglądając w dół na moją koszulkę.
– A ty? – Nie bój się, Cassie. Jesteś oazą pieprzonego spokoju.
Puszcza moje ramiona i zamiast nich przyszpila mi do ściany dłonie.
– Najpierw dama.
– Kryminaliści mają pierwszeństwo – wypalam, patrząc mu prosto w oczy.
– Ryder. Miło cię poznać.
– Żeby mieć taką przyjemność, zazwyczaj najpierw trzeba mnie zabrać na kolację.
– Masz wysokie wymagania. A twoje imię?
– Niemowa.
– Szkoda, bo ja naprawdę muszę wiedzieć, gdzie się podziewa Jamie McEntire. Chociaż przyznaję, że doceniam to, jak bronisz swojego faceta.
Mrużę oczy.
– Bronię swojego brata.
Ryder przechyla głowę na bok, trawiając nowe informacje, które powinien posiadać, ale widocznie zbytnio zajmowały go ćwiczenia taktyki „złego gliniarza”.
– To ma sens – odpowiada po chwili. – Zaczynałem już się zastanawiać, jakim cudem taki kmiotek jest w stanie zadowolić taką kobietę jak ty. – Przygląda mi się uważnie. – Szkoda, że nie zaoferował ciebie jako zabezpieczenia. Na taką umowę chyba bym się skusił.
Zabezpieczenie. To słowo nie oznacza nic dobrego.
Och, Jamie. Coś ty znowu narobił?
– Zabezpieczenie na wypadek czego?
– Na wypadek zalegania z zapłatą długu. Dziesięć patyków. Plus odsetki. Nie mógł zapłacić w gotówce, więc zaproponował, że odda swój dom.
Kręcę głową. Cała się spinam, słysząc dudnienie tętna w uszach. Serce pracuje ciężko, pompując paliwo dla rozpalającego się we mnie gniewu. Serio, Jamie? Serio?
– Nie może tego zrobić – mówię, głośniej niż się spodziewałam.
– Ale już to zrobił.
– Nie rozumiesz – tłumaczę. – Dom należy również do mnie. Nie możesz go zabrać.
Ryder syczy, zsuwając dłonie na moje ramiona.
– Ja biorę, co zechcę, tygrysie.
– To groźba?
Pochyla się nade mną.
– To obietnica. – Jego usta są tak blisko, że mógłby mnie ugryźć albo pocałować. Przytrzymując mnie w miejscu, odchyla się do tyłu i przesuwa wzrok po moim ciele. – Wiesz, nie powinnaś spać w takim stroju. Ktoś mógłby sobie coś pomyśleć.
– Może cię to zdziwi, ale zazwyczaj goście zapowiadają wizytę, dając mi czas, żebym mogła się ubrać.
– Co, jeśli w środku nocy wybuchnie pożar?
– Strażacy będą mieli na co popatrzeć.
Podniósł brwi.
– Mieliby problem, by skoncentrować się na ratowaniu twojego tyłka.
Patrzę mu prosto w oczy.
– Sama mogę się uratować.
– Nie wątpię. Ponieważ mogę spokojnie założyć, że jesteś mądrzejszą połową rodzeństwa, kiedy będziesz mówić bratu, że przyszedłem po pieniądze, bo ja zawsze dostaję swoje pieniądze, pamiętaj, żeby mówić bardzo powoli, by wszystko zrozumiał.
Odsuwa się ode mnie.
– Już wychodzisz? – komentuję sarkastycznie. – Przecież dopiero się poznaliśmy.
Krzyżuję ręce na piersi i patrzę na niego groźnie. Oczywiście tylko udaję twardzielkę, odwzajemniając każdy jego werbalny cios w tej głupiej potyczce, jednak prawda jest taka, że bez względu na to, za kogo on się ma, nigdy nie oddam swojego domu. Bez względu na wszystko.
– Już późno – mówi, podchodząc do łóżka, by poprawić pościel, jakby spodziewał się, że zaraz tam wrócę. – Nie chciałbym ci przeszkadzać.
Zadzieram brodę i patrzę mu w oczy.
– Chyba śnisz – dbam, by nawet przez sekundę nie myślał, że ma nade mną przewagę.
– To groźba?
Siadam na krawędzi łóżka i zakładam nogę na nogę, opierając się na rękach, by udawać wyluzowaną.
– To obietnica – mówię, wkładając w swoje słowa całą pewność siebie i złowieszczość, na jaką mnie stać, jednak on pozostaje niewzruszony.
Podchodzi do mnie, pochyla się i kładzie dłonie po obu stronach moich bioder.
– Obiecaj mi jeszcze jedno. – Jego usta omal nie dotykają mojego ucha, ich bliskość drażni widmem pocałunku. – Kiedy następnym razem będziesz próbowała mnie udusić, użyj swoich ud zamiast poduszki. Będzie to znacznie przyjemniejsze doświadczenie dla nas obojga.
Wychodzi, a ja wypuszczam powietrze z płuc, chociaż nie wiedziałam, że je wstrzymuję.
Padam na łóżko, dysząc i nasłuchując kroków Rydera i trzaskania zamykanych drzwi – o ile w ogóle w ten sposób dostał się do środka. Byłam ostrożna i nie zapomniałam zamknąć wszystkich na klucz, jednak coś mi mówi, że tego człowieka nie powstrzyma coś tak prozaicznego jak zamek. Wydaje się kolesiem, który znajduje sposób, by dostać się, gdziekolwiek zechce. By dostać cokolwiek i kogokolwiek zechce.
Nie wiem, która jest godzina. Nie wiem, gdzie ukrywa się Jamie. I nie mam zielonego pojęcia, dlaczego pożyczył dziesięć tysięcy dolarów od zbira w drogim garniturze.
Cholera jasna, Jamie.
Seksownego zbira w drogim garniturze, z szerokimi ramionami, o silnych i męskich dłoniach oraz najdoskonalszej szczęce, jaką kiedykolwiek widziałam.
Tyle wiem.
Witaj w domu, Cassie.