- promocja
- W empik go
Sexy bastard. Jackson - ebook
Sexy bastard. Jackson - ebook
Czwarty i ostatni tom kuszącej serii autorstwa Eve Jagger!
Jackson jest odnoszącym sukcesy architektem, któremu do szczęścia brakuje tylko idealnej żony. Ułożył sobie nawet listę cech perfekcyjnej wybranki, która będzie pasowała do jego świata.
Kiedy spotyka Skylar, wydaje się, że musi skreślić z niej wszystkie punkty, bo dziewczyna kompletnie nie przypomina jego ideału. Jest spontaniczna, żywiołowa i nieuporządkowana, a do tego wciąż pakuje się w tarapaty.
Jackson musi podjąć najważniejszą decyzję w życiu i wybrać pomiędzy przygodą a szansą na ustatkowane życie. Chociaż Skylar podbija jego serce, to w niczym nie przypomina idealnej kobiety, z którą chciał budować wspólną przyszłość.
Czy Jackson pójdzie za głosem serca i wprowadzi odrobinę szaleństwa do poukładanego życia?
__
O autorce
Eve Jagger to bestsellerowa, amerykańska autorka „USA Today”. Pochodzi ze stanu Georgia i całym sercem czuje się „dziewczyną z Południa”. Oprócz bycia pisarką, wykonuje najtrudniejszy zawód na świecie – jest matką dwóch niesfornych, acz kochanych dzieci. Jej mężowi nie przeszkadza to, że dostarcza Eve inspiracji do pisania pikantnych szczegółów książek. Eve Jagger zaczęła tworzyć teksty już w liceum i na studiach, ale dopiero później dojrzała do etapu wydawania pełnowymiarowych powieści. Lubuje się w tworzeniu skomplikowanych, bogatych emocjonalnie postaci żeńskich i dzikich samców alfa.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66074-68-2 |
Rozmiar pliku: | 895 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Stary, ona ciągle się na ciebie gapi.
Ryder wypija ostatni łyk piwa i daje znak barmanowi. Przy drugim końcu kontuaru, pod dwoma telewizorami wyświetlającymi futbol, siedzi młoda brunetka z oczami bez dna, która faktycznie co chwilę spogląda w naszą stronę.
– Może na ciebie.
– Nie bądź cipką.
Ryder uderza kuflem piwa o blat, pokazując barmanowi, by nalał im następną kolejkę. Sączę moje wciąż do połowy pełne piwo i zerkam na brunetkę, a potem prycham.
– Stary, mnie raczej nie stać na taką laskę. Nosi Kate Spade.
– A co to jest, do cholery? – pyta Ryder, marszcząc brwi.
– Marka torebki.
– Skąd to niby wiesz? – Ryder patrzy na mnie jednocześnie z podziwem i niesmakiem.
– Moja siostra ma bzika na punkcie mody. – Wzruszam ramionami. – Jak się ma takie rodzeństwo, to wie się o butach, torebkach i innym gównie więcej, niż by się chciało.
Barman przynosi nam piwo, a Ryder mówi mu, żeby zapisał to na jego rachunek.
– Mogę postawić – mówię, ale on tylko macha ręką.
– Zachowaj kasę na Kate Spade.
Prycham jeszcze raz, ale kiedy spoglądam na drugi kraniec baru, muszę przyznać, że Ryder miał rację: brunetka faktycznie wciąż na mnie patrzy.
– Dobra.
Kładę dwudziestkę na barze i posyłam w stronę barmana.
– Widzisz tamtą brunetkę? Drugi raz to samo, co teraz pije.
Barman szczerzy zęby i za chwilę stawia przed dziewczyną kieliszek martini. Widzę, jak porusza ustami, a wtedy brunetka spogląda prosto na mnie. Następnie bardzo powoli sięga po wykałaczkę z oliwkami, wsuwa jedną do ust i wysysa.
A niech mnie.
– To chyba mój znak – mówię do Rydera, wstając. Wypijam duszkiem resztę piwa i zaczynam się przeciskać przez tłum, kiedy odzywa się mój telefon. Wyciągam go z kieszeni. Wyświetla się numer, którego nie rozpoznaję.
– Słucham?
Następuje chwila ciszy, a potem jakaś kobieta chrząka.
– Jackson Masters?
– Zgadza się.
Siadam z powrotem na swoje krzesło, a Ryder posyła mi pytające spojrzenie.
– Dzwonię z Hillside Medical Center. W sprawie pańskich rodziców.
– Moich rodziców? – Czuję, jak moje serce na chwilę zamiera, by po chwili zacząć bić ze zdwojoną prędkością. – Co z nimi? Przyjęto ich do szpitala?
– Doszło do wypadku. Musi pan natychmiast przyjechać. Pańska matka jest w stanie krytycznym.
– Moja matka...
Oczami wyobraźni widzę przebłysk obrazów: krew, kości, wszystko, co widziałem na ringu nielegalnych walk Rydera, tylko że na kruchym ciele mojej matki.
Mojej matki.
Nagle serce jeszcze bardziej mi przyśpiesza.
– Zaraz, a co z moim...
– Proszę pana, najlepiej będzie, jeśli pan odłoży telefon i przyjedzie tu jak najszybciej, oczywiście z zachowaniem bezpieczeństwa. Szpital znajduje się...
Rozłączam się, zanim kobieta zdąży dokończyć zdanie.
Moi rodzice. Wypadek.
Ledwo pojmuję, co się dzieje, a jednak czuję, że głowa zaraz mi eksploduje. Kobieta nie wspomniała o moim tacie. Dlaczego nie powiedziała nic o moim ojcu?
Ryder stuka w blat, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jest wyraźnie zmartwiony.
– Stary, co się dzieje? Kto dzwonił?
– Muszę lecieć.
Nie potrafię pozbyć się myśli o zakrwawionym ciele matki. Jest w szpitalu. Potrzebuje mnie. A ojciec... Nie jestem w stanie dokończyć myśli. Wsuwam komórkę do kieszeni i schodzę ze stołka.
– Jackson, co...
– Zadzwonię później. – Rzucam gotówkę na bar i wychodzę z knajpy, nim Ryder zdąży cokolwiek powiedzieć.
Nie żyje. Mój ojciec nie żyje.
Człowiek, który był dla mnie wzorem przez całe życie, który kupił mi pierwszą rękawicę do bejsbola i nauczył mnie rozpalać ognisko – nigdy więcej z nim nie porozmawiam. Już nigdy nie pożartuję z moim pierwszym prawdziwym bohaterem ani nie wypiję z nim piwa. Bo on nie żyje.
Pielęgniarka zatrzymuje się przed drzwiami po lewej stronie korytarza.
– Tutaj.
Kiedy wchodzimy do środka, od razu ją widzę – matka leży bez ruchu na szpitalnym łóżku, które stoi na środku pomieszczenia. Sztywna biała pościel przykrywa jej ciało aż po ramiona, więc dostrzegam tylko twarz – tak spuchniętą i tak obandażowaną, że ledwie ją rozpoznaję. Fragmenty skóry wystające spod bandaży mają czerwono-fioletowy kolor, a nos i usta są przykryte przezroczystą plastikową maską tlenową.
– Jest podłączona do respiratora – wyjaśnia pielęgniarka. – W trakcie wypadku doszło do perforacji płuca.
Nie mogę odwrócić wzroku od twarzy matki. To nie ona. To nie może być ona. Moja mama ma gładką skórę i cudowny uśmiech. Jest silna i zaradna. Nigdy nie wyglądałaby tak krucho i bezradnie.
– Pańscy rodzice złożyli u nas deklarację – ciągnie pielęgniarka. – Nie życzyli sobie podtrzymywania życia przez aparaturę.
W głowie mi się kręci.
– Ale to oznacza, że...
– Aby spełnić tę prośbę, musimy odłączyć pana matkę od respiratora w ciągu najbliższej godziny. – Kładzie dłoń na moim ramieniu i patrzy na mnie zmęczonymi oczami. – Proszę wykorzystać ten czas na pożegnanie.
Nie wierzę. To chyba jakiś żart. Niestety posępny wyraz twarzy kobiety mówi mi, że to się dzieje naprawdę. Pielęgniarka odchodzi bez słowa.
Kiedy drzwi się za nią zamykają, rozglądam się po pokoju. Urządzenia pikają, na różnych wyświetlaczach mrugają światełka. Wszystko to jest nieistotne. Wszystko jest bezużyteczne.
Przysuwam krzesło do łóżka i widzę, że spod pościeli wystaje dłoń matki. Unoszę materiał i chwytam ją między swoimi. Jej skóra jest ciepła – żywa. A potem wyczuwam coś twardego na mojej skórze i spoglądam w dół. Obrączka.
Czuję ogromny ucisk za oczami i ledwo cokolwiek widzę. Emocje ściskają mi gardło i mam ochotę wrzeszczeć, ile sił w płucach, płakać, krzyczeć. Ale nie mogę. Zamiast tego ściskam ciepłą dłoń mamy i powoli przekręcam jej obrączkę do momentu, aż pojawią się trzy małe diamenty.
Całej wieczności nie wystarczyłoby mi na pożegnanie się z mamą. Ta kobieta dała mi życie. Woziła mnie do szkoły w minivanie i odkrajała skórki od kanapek z masłem orzechowym i bananem. Dopóki nie skończyłem dziesięciu lat, co rok ręcznie szyła nasze stroje na Halloween: dla mnie zawsze superbohaterów, a dla Shelby – koty.
Cholera. Shelby.
Ściska mnie w żołądku. Puszczam dłoń matki i sięgam po komórkę, a potem gapię się w ekran, czując, jak zbiera mi się na wymioty. Wiem, co muszę zrobić. Nie wiem tylko jak.
Odblokowuję telefon i wyszukuję numer Shelby w książce adresowej. Jest pod literą S. S jak siostra. S jak Shelby.
Jak mam zacząć? Co powiedzieć?
Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale naciskam zieloną słuchawkę i przystawiam aparat do ucha, wiedząc jedno: że odtąd nasze życie już nigdy nie będzie takie jak wcześniej.1
Teraz
Ten koleś sprawia, że mam ochotę rozbić pięścią szklane drzwi jego przechromowanego biura. Albo lepiej – rozbić mu nos, a potem rzucić go w te drzwi.
Zamiast tego siedzę przy jego wielkim jak boisko biurku, czując, jakby krawat zaciskał się wokół mojej szyi jak stryczek. Tymczasem policzki Halforda stają się z każdą chwilą coraz bardziej czerwone. Ostatnie pół godziny spędził na gadaniu głupot o egzotycznych paprociach, wielokondygnacyjnych wodospadach, złoconych schodach i różnego rodzaju architektonicznych koszmarkach, których nie mam najmniejszego zamiaru uwzględniać w naszym projekcie.
Moim projekcie.
– Chcę taki płaski modernistyczny dach. Powinien nadawać całości wygląd kosmicznego statku! Tyle że przytulniejszego. I bogatszego. A może greckie kolumny? Dzięki nim będzie bardziej elegancko, wiesz? To projekt dla ludzi ze społecznych wyżyn. Rozumiesz to, prawda? Prawdziwych wyżyn.
– Oczywiście, panie Halford. W zupełności pojmujemy pańską wizję i naszym zdaniem nowe plany przypadną panu do gustu.
Zerkam na drobną Azjatkę, która siedzi u mojego boku i nerwowo zapisuje wszystko w notesie.
– Lucy notuje każdy pomysł, żebyśmy mogli na spokojnie w biurze się nad nimi zastanowić. Prawda, Lucy?
Jej jasne oczy w kształcie migdałów patrzą na mnie krzepiąco i raz jeszcze czuję ogromną wdzięczność dla tej dziewczyny. Jest moim wielofunkcyjnym pomocnikiem – skrybą, archiwistką, chodzącym kalendarzem, spowiedniczką, a także, co najważniejsze, parzy mi kawę. Można powiedzieć, że jest moją lepszą połową – o ile w ogóle jestem skłonny uznać, że mógłbym tworzyć jakąś całość.
– Ma pani ładny charakter pisma, prawda? – Halford pochyla się do przodu i mrużąc oczy, patrzy na jej notes. – Musicie być w stanie to wszystko odczytać po powrocie do biura.
– Oczywiście, panie Halford.
Lucy sztywnieje nieznacznie, a ja zaciskam usta. Sposób, w jaki ten facet ją traktuje, sprawia, że mam ochotę przywalić mu w ten głupi łeb, ale się powstrzymuję. To nie jest najlepszy pomysł. Nie po tym, jak bardzo zabiegałem o pracę dla tego buca.
To tylko ważny krok w karierze, przypominam sobie. Zaprojektowanie nowej galerii handlowej Alpgharetta to spełnienie marzeń każdego architekta, a co dopiero dla kogoś niezależnego, jak ja. Dopóki więc będę w stanie zadowalać tego idiotę bez poświęcania zbyt wiele zawodowej uczciwości, w przyszłości czekają mnie świetne kontrakty.
A poza tym, jeśli będzie zadowolony, może wypisze mi ten czek na...
– Czyli?
Głos Halforda budzi mnie z zamyślenia i zdaję sobie sprawę, że nie usłyszałem ani słowa z tego, co mówił przez ostatnie kilka minut. Cholera. Kiwam tylko głową i zapadam się głębiej w fotel. Kiedy spoglądam na Lucy, widzę, że jej usta wyciągają się w prawie niewidocznym uśmiechu. Po chwili zamyka notes.
– Wszystko brzmi doskonale, panie Halford. – Klepie okładkę. – Mam wszystko zapisane, a jeśli pan zechce, mogę to przepisać na komputerze i wysłać jednej z pana asystentek do zatwierdzenia.
– Tak, proszę tak zrobić. Kobiety lubią pisać z zawijasami i innym szajsem, ale nie jesteśmy w Egipcie, żebym czytał hieroglify.
Jasny gwint, co za kutas. Pismo Lucy jest zupełnie czytelne – bardziej niż wiele komputerowych czcionek. Oczywiście tego dupka to nie obchodzi.
– W takim razie… – mówię i wstaję, dając do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca.
Halford też się podnosi i nieśpiesznie obchodzi dokoła biurko. Wyciągam dłoń, ale nim się obejrzę, ręka mężczyzny obejmuje mnie za szyję.
– A może wyślesz tę małą do domu? – szepcze, wskazując głową na Lucy i jednocześnie przyciskając moją twarz do swojej pachy. – Moglibyśmy wyjść z moimi kumplami i poświętować porządnie. Wiesz, wypić za to nasze wspaniałe wspólne przedsięwzięcie.
Staram się nie oddychać, lecz na próżno; słodko-kwaśny zapach Halforda przesycił powietrze między nami.
– To bardzo miłe, ale...
– Znam doskonałe miejsce. – Halford podnosi sugestywnie swoje krzaczaste brwi. Wykorzystuję ten moment, żeby się odezwać:
– Bardzo dziękuję za zaproszenie, ale jestem w tej chwili zawalony pracą przy zbieraniu funduszy na nowe skrzydło szpitala.
No i powiedziałem to. Nadeszła chwila prawdy. Ten stary kutafon albo stanie na wysokości zadania... albo nie.
Kiedy zgłosiłem się do konkursu na projekt nowego skrzydła Centrum Medycznego Hillside, nie spodziewałem się, że zostanę wybrany. Może i staję się coraz bardziej znaczącym architektem w mieście, ale to ogromny projekt: rozbudowanie OIOM-u, czyli tej części szpitala, którą zdołałem osobiście poznać kilka lat temu.
Zarząd centrum medycznego ostatecznie wybrał mój projekt, który był zajebisty, później jednak przekazano mi mniej przyjemne wieści: jako główny architekt stałem się też odpowiedzialny za zbieranie funduszy. Dlatego teraz albo będę namawiał takich dupków jak Halford do przekazania kilkuset tysięcy dolarów, których braku nawet nie odczują, albo następne miesiące spędzę na pisaniu błagalnych listów do przyjaciół, rodziny i byłych współpracowników, żeby się dorzucili do tego projektu chociaż po kilka setek.
Nie tak wyobrażałem sobie sfinansowanie pamiątki po rodzicach. A jeśli Halford wypisze mi czek, będę miał wobec niego jeszcze większy dług wdzięczności.
Cóż, jak to mówią: cel uświęca środki.
– Centrum Medyczne Hillside, prawda? – Halford unosi brew. – Wciąż szukają darczyńców?
Kiwam pośpiesznie głową.
– Zgadza się.
– Hmm. Nadali już patrona?
– Nie nadali.
Próbuję przyjąć lizusowski uśmieszek kogoś, kogo nie obchodzą pieniądze, które ten kutas mógłby przekazać na rzecz mojego projektu, i kołyszę się na piętach. Halford drapie się po brodzie, zamyślony.
– Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby moje nazwisko znalazło się na kolejnym budynku. – Milknie na chwilę, mrużąc oczy. – Zrobiłbym to, rozumiesz, jako przysługę dla przyjaciela.
– Nazwisko Halford doskonale prezentowałoby się na nowym skrzydle szpitala – mówię, zerkając na zegarek. – To może postawię panu drinka i porozmawiamy o tym?
– No i to rozumiem, Masters! – Klepie mnie po plecach, a ja niechętnie odwzajemniam ten gest, starając się nie myśleć o tym, że właśnie zgodziłem się spędzić nieokreśloną liczbę godzin z tym człowiekiem i jego równie paskudnymi kolegami w nieznanej mi knajpie.
– Może poczekasz w lobby, a ja obdzwonię kumpli? – Naciska guzik interkomu na biurku. – Kendra, połącz mnie z Johnsonem.
Kiedy Halford podnosi słuchawkę telefonu, wychodzę z jego biura, podążając za Lucy. Prostuję marynarkę, biorę kilka głębokich wdechów, ciesząc się powietrzem, które nie śmierdzi starymi, niedomytymi sukinsynami i ich okropną słabością do metalicznego wyposażenia biura.
– Jasny gwint – mamroczę pod nosem.
– Wiesz co? – szepcze Lucy, dotykając mankietu mojej marynarki. – Nie musisz przez to dzisiaj przechodzić. Zawsze mogę zorganizować „pilne spotkanie” i cię na nie wezwać.
– Nie trzeba – odpowiadam. – Muszę przez to przebrnąć. Halford wie, że jest moim najważniejszym klientem, więc żadna inna sprawa nie byłaby pilniejsza... – Wzdycham raz jeszcze i przeczesuję włosy palcami. – Poza tym to skrzydło szpitalne jest warte tego, co będę musiał dzisiaj znosić. Wystarczy jeden czek i jesteśmy ustawieni.
– Skoro tak mówisz... – Lucy patrzy na mnie pytająco. – Domyślasz się, gdzie cię zaciągnie?
– Nie mam pojęcia. Pewnie do jakiejś drogiej knajpy ze stekami, a potem...
– Byłeś kiedyś w Lace, Masters?
Odwracamy się i widzimy Halforda stojącego za naszymi plecami, z lubieżnym uśmiechem na poprawianej przez chirurga twarzy. Nigdy nie byłem w Lace, ale wiem, co to za miejsce. Lace, czyli „koronka”. Koronkowe staniki, koronkowe majtki. I miękkie ciało, które się pod nimi skrywa. Gdyby towarzyszyli mi Ryder i reszta chłopaków, byłbym wniebowzięty. Ale z tym starym dupkiem i jego kumplami – niekoniecznie.
– Och – rzuca Halford, zauważając Lucy, a potem znowu patrzy na mnie. – Ona wciąż tu jest.
– Właśnie wychodziłam. – Lucy posyła mi znaczące spojrzenie, by za chwilę uśmiechnąć się z fałszywą skromnością do Halforda. – Miło było pana poznać. Dopilnuję, by jutro rano otrzymał pan notatki.
– Wyślij je do Kendry. – Halford już z nią skończył. Idzie teraz w moją stronę, a ja zauważam w jego dłoni szklanki z bursztynowym płynem. Powinienem był się domyślić, że pija whiskey. Zmuszam się do uśmiechu.
– Do dna, Jackson. To dopiero początek. A ty stawiasz następną kolejkę.2
Na scenie jest zaskakująco ciepło – zdecydowanie cieplej, niż się spodziewałam. Ale to chyba ma sens, kiedy ma się zdejmować ubrania.
Wiele dziewczyn zdążyło się już rozebrać do majtek. Widzę ich pośladki ocierające się o chromowane rury i trochę mnie to brzydzi, ale muszę wierzyć w to, co powiedziała mi Missy.
– Dziewczyno, nie ma nikogo czystszego od striptizerki. Kąpałybyśmy się w kwasie solnym, gdyby nie niszczył nam skóry. Jak by cały wieczór obrzydliwi kolesie na ciebie dyszeli, też brałabyś prysznic cztery razy dziennie. Można z tego wnioskować, że rury są całkiem czyste. A ja przecież nie będę ich lizać. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Piersiasta blondynka z trzema kolczykami na sutkach i w neonowozielonych stringach – oczywiście koronkowych – robi ostatni szpagat na krawędzi sceny. Potem zbiera banknoty, które nie trafiły pod paski jej stringów, wstaje i zbliża się do mnie, kołysząc biodrami.
Znowu się zastanawiam, czy to aby na pewno dobry pomysł. Ale co się może wydarzyć? Nikt nie może mnie dotykać, a na scenie czuję się jak ryba w wodzie. No dobra, na scenie teatru. Mimo to występ to występ, bez względu na to, ile masz na sobie ubrań.
– Twoja kolej, Daisy Dukes – mruczy Babs, mijając mnie. Z takiej odległości widzę pot na jej czole, zbierający się na grubej warstwie makijażu. Powstrzymuję się przed tym, żeby dotknąć własnej twarzy, która, nie licząc szminki i eyelinera, jest naga jak w dniu narodzin. To było jedno z licznych ustępstw, na które musiała się zgodzić moja przyjaciółka Missy, kiedy przyjęłam jej wyzwanie, by stanąć tego wieczoru na scenie.
– Te cholerne reflektory dają czadu – powiedziała wtedy ze współczuciem. – Będziesz wyglądać blado.
– Nic nie szkodzi. Nie muszę robić na nikim wrażenia. No, poza tobą.
Missy się roześmiała.
– O ile się nie wycofasz ani nikt cię nie wygwiżdże, będę pod wrażeniem. Stawiam tylko dwa warunki: musisz wykorzystać rurę i rozebrać się do majtek.
Jakby zdjęcie ubrań przed garstką mężczyzn miało być trudniejsze niż zagranie grand jeté na oczach tysięcy widzów.
Nieśmiało wychodzę za kotarę. Szpilki, które mi dali, mają niebotycznie wysokie obcasy, ale są przy tym porządnie wykonane i stabilne. Po wielu latach tańczenia na palcach chodzenie w takich butach to dla mnie bułka z masłem.
Robię kolejny krok, a potem kolejny i nagle jestem na widoku. Dziewczyny dające show obok mnie nie zatrzymują się, ale widzę, że zerkają w moją stronę. Obserwują. Serce mi wali jak młotem i czuję, jak krew napływa mi do twarzy, palców, stóp. Moje ciało jest u szczytu swoich możliwości. Nigdy nie czuję w sobie takiej energii jak wtedy, gdy wchodzę na scenę, a teraz, bez tiulowej spódniczki, nie jest wcale inaczej. Odczuwam czystą ekscytację.
– Nie patrz im w oczy – ostrzegała mnie Missy. – Wpatruj się w ich kołnierzyki, łysiejące głowy albo obrączki, jeśli musisz, ale unikaj oczu. – Kiedy zapytałam o powody, popatrzyła na mnie z politowaniem. – Ponieważ, kochaniutka, rozproszysz się. To błąd początkującej. Nie popełnij go.
Zgodnie z jej radą spoglądam ponad głowy mężczyzn zebranych pod sceną. Silne światła skierowane w moją stronę sprawiają, że reszta sali jest skąpana w ciemności, więc dostrzegam tylko niewyraźne kształty, a tu i tam błyska trochę złota albo srebra. Chodźcie tutaj, pokazuję wszystkim ogolonym bogaczom w garniakach. Patrzcie i płaćcie. Bo oczywiście zakład z Missy był o to, czy zawodowa baletnica poradzi sobie na tej scenie i „zarobi na siebie w prawdziwym świecie”.
Widziałam, jak patrzyły na mnie dziewczyny w przebieralni.
– Paniusia przyszła nam pokazać, jak to się robi?
– Nie mogę się doczekać, aż cię wygwiżdżą.
Dlatego nie chcę po prostu poradzić sobie. Chcę dać prawdziwy show. Chcę zebrać więcej pieniędzy niż którakolwiek z nich.
Po dotarciu na środek sceny chwytam rurę, zdając sobie sprawę, że wszyscy się we mnie wpatrują, i przesuwam po niej wyciągniętą ręką. Gładka powierzchnia metalu jest ciepła, gdy oplatam ją palcami, ciesząc się jej twardością. Oto mam partnera, który nigdy się pode mną nie ugnie. Już lubię tę rurę.
Missy wybrała dla mnie Save a Horse, Ride a Cowboy. Trochę banał, ale piosenka jest wolna i z rytmem, do którego powinno mi być łatwo się poruszać. Gdy tylko tempo wzrasta, przeradzam się w cowgirl ze snów tych wszystkich mężczyzn.
Nadszedł twój czas, Skylar.
Podnoszę nogi, kołyszę się wokół rury, wyginając plecy w łuk tak, że włosy spływają ze mnie kaskadą. Wiem, jak wyglądam: jakbym latała.
Patrzcie, jak frunę.
Odruchowo układam palce stóp jak w balecie, robiąc zamach po raz drugi. Na koniec wystawiam jedną nogę i powoli opadam na podłogę, robiąc szpagat. Niesamowite, że dżinsowe szorty pożyczone od Missy ani trochę nie protestują. Najwyraźniej ubrania dla striptizerek są naprawdę porządnie uszyte.
Sięgam wysoko obiema rękami i w duchu dziękuję matce za te wszystkie lata ćwiczeń gimnastycznych, które na mnie wymuszała, i podnoszę się z podłogi, zachowując szpagat, po czym robię jeszcze jeden obrót. Słyszę gwizdy i krzyki: „Chodź bliżej, mała”. Zielona barwa banknotów pojawia się w zasięgu wzroku, a moje usta rozciągają się w uśmiechu.
Śmiało, śmiało, panowie.
Po pełnym obrocie podciągam kolana i wstaję, kołysząc kilka razy biodrami. Słyszę kolejne zaczepki i posyłam w ich stronę całusa.
Właśnie tak, panowie. Wszyscy patrzcie na mnie.
Boże, uwielbiam to.
Moje serce uspokoiło się i jego równe bicie rezonuje w całym moim ciele. Przesuwam po nim dłońmi w pieszczocie, która sprawia, że wszystkim leci ślinka. Potem zginam się do tyłu. Cały świat wywraca się do góry nogami, kiedy opuszczam dłonie na podłogę i podnoszę nogi. Słyszę, jak publiczność wciąga gwałtownie powietrze, gdy powoli i ostrożnie opuszczam je nad głową w szpagacie. Krew napływa mi do twarzy, czuję dudnienie muzyki w dłoniach i zalewa mnie fala przyjemnej ekscytacji, gdy w uszach dzwonią mi kolejne okrzyki, a za materiałem moich szortów ląduje więcej banknotów.
Udało mi się, myślę, opuszczając nogi na podłogę i się prostując. Missy nie miała racji. To ja tu rządzę. Biorę ich pieniądze, a oni nawet nie znają mojego imienia.
Kiedy jednak unoszę głowę, by odetchnąć, popełniam karygodny błąd. Spoglądam prosto w twarz człowieka, którego nigdy wcześniej nie widziałam.
W oczy, które widzę po raz pierwszy.
W oczy, w których tonę.3
Jej długie, zgrabne nogi, złocista skóra i idealne pośladki w kusych dżinsowych spodenkach. Jasny gwint, nigdy w życiu nie widziałem nic tak seksownego i tak podniecającego. Nic i nikt nie byłby w stanie odciągnąć mnie od patrzenia na tę boginię – oprócz pieprzonego Halforda i jego tłustej gęby.
– Ho, ho! – Halford uderza otwartą dłonią w scenę i trąca mnie łokciem. – Widziałeś to?
Z ogromnym wysiłkiem odrywam wzrok od tej ślicznotki i samozaparcia starcza mi akurat na tyle, by zobaczyć, że Halford pokazuje mi rudą dziewczynę wiszącą do góry nogami na rurze po drugiej stronie. Macha swoimi bladymi piersiami tak zamaszyście, że prawie uderzają ją w twarz.
– Aż chciałoby się tam pogibać razem z nią, nie?
– Jest piękna – mruczę pod nosem bez przekonania, wciąż patrząc na kobietę wijącą się wokół rury zaledwie kilka kroków dalej. Jej ruchy mają w sobie jakąś grację, jakby dziewczyna była zawodową tancerką.
– Zaraz, zaraz, masz coś do rudzielców? – pyta Halford.
Wzruszam ramionami. Wiem, że powinienem skupiać na nim całą uwagę – w końcu po to tu jestem: żeby uznał mnie za swojego „kumpla” i ufundował szpitalny projekt – ale mój wzrok skutecznie przyciąga cowgirl i jej niebotycznie wysokie szpilki. Porusza się tak płynnie, jakby była z gumy.
– To dopiero gimnastyczka.
Zdaję sobie sprawę, że zostałem przyłapany, dlatego zmuszam się do tego, by skupić się na tym paskudnym człowieczku. Najchętniej odciągnąłbym go od sceny, żeby trzymać go z dala od tej dziewczyny ze szczerą twarzą i gibkimi członkami, ale też wciąż nie otrząsnąłem się po tym, co się stało przed chwilą, kiedy spojrzała mi prosto w oczy. Nigdy wcześniej nie czułem tak szczerych emocji emanujących od tancerki.
Właściwie to nigdy i od nikogo nie czułem tak szczerych emocji.
A teraz stałem się dziwnie opiekuńczy względem tej kobiety, co nie ma najmniejszego sensu. Mają tutaj ochroniarzy, a gdyby nie chciała, żeby się na nią gapiono, nie weszłaby na scenę.
– Hej – mówię do Halforda – czy pan nie chciał podejść tam i pogadać z Czarną Wdową? – Pokazuję na rudzielca, który w tej chwili nie wisi już z głową w dół, lecz najwyraźniej maca własny tyłek.
– Nie, nie. – Halford kręci głową. – Widzę, że masz pewne preferencje. Lubisz drobne i gibkie laski.
Jego krewkie brwi tańczą z radością, a ja po raz trzeci tego wieczoru muszę się powstrzymać, żeby nie wstać i nie ruszyć do wyjścia. Zamiast tego sięgam po portfel.
– Właściwie to miałem kupić nam następną kolejkę.
Nie potrzebuję dolewki; wręcz przeciwnie, ledwo tknąłem swoją whiskey. Mimo to chowam ją poza pole widzenia Halforda i wstając, rzucam:
– Co przynieść?
– Siadaj, Jackson. – Halford ściąga mnie bezceremonialnie na krzesło i sam wstaje. – Dzisiaj ja stawiam. Będziemy partnerami, co nie? Ty zaprojektujesz moją galerię, a ja ufunduję ci tamto coś w szpitalu.
Posyłam mu wymuszony uśmiech, stukamy się szklankami, ale on nie zwraca na mnie uwagi; jego oczy już wędrują z powrotem do rudej.
– Pozwól, że przynajmniej zapłacę za trunki. Tym razem niech będzie guinness. – Wciskam mu dwudziestodolarówkę do ręki, ale on nie chce jej przyjąć.
– Zatrzymaj pieniądze, Jackson. Albo lepiej włóż je pod majtki tej małej kokietki za tobą.
Puszcza do mnie oko i odchodzi, zataczając się. Spoglądam znowu na scenę. Całe szczęście dziewczyna ciągle tańczy – tylko że teraz zniknęły jej szorty, a złocistą skórę przykrywa jedynie cienki pasek granatowej koronki. Jedną nogą oplotła rurę w taki sposób, że od razu wyobrażam sobie, jak oplatałaby mnie – ciasno, mocno, gładko. Powoli i kusząco pochyla się do tyłu, pokazując parę idealnych, mlecznobiałych cycuszków, które wystają jej znad stanika. Jasne włosy zamiatają podłogę i widzę, że dziewczyna ma zamknięte oczy, a usta zaciśnięte w koncentracji. Z miejsca nabieram ochoty, żeby dotknąć tych warg językiem, oblizać je.
Jednak jej twarz naraz znika i widzę napięte mięśnie jej pleców, gdy podnosi się i obraca w zamaszystym ruchu wokół rury. W porównaniu z innymi dziewczynami z baru porusza się jak nimfa, wróżka, tak lekko i gibko, ale jednocześnie piekielnie seksownie.
Zupełnie jakby potrafiła czytać mi w myślach, otwiera oczy. Są niebieskozielone, jak ocean, jak morskie szkło. A potem, zupełnie niespodziewanie, idzie w moją stronę na rękach i kolanach niczym pantera. Chcę się poruszyć, pochylić do przodu i odezwać do niej, lecz zamieram pod wpływem jej czaru. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zaczerpnąłem powietrza.
Kiedy sięga krawędzi sceny, odkrywam, że wciąż ściskam w dłoni tamten dwudziestodolarowy banknot. Jest już wymięty i wilgotny od potu, więc próbuję go wyprostować, szykując się, by włożyć go pod ten kawałek koronki i...
– Jesteś zajebiście piękna.
Słowa dochodzą z prawej strony i gdy się odwracam, widzę mężczyznę opierającego się całym ciałem o scenę, wyciągającego ręce do kobiety. Wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie: jego dłonie dotykają miękkiej skóry pośladków dziewczyny, jej oczy otwierają się szerzej.
– Hej! – wrzeszczę i rzucam się facetowi do kołnierza, tętno dudni mi w skroniach. Zabiję go. Spiorę go na kwaśne jabłko... Ale nie, już za późno. Nie zdążyłem go nawet dotknąć, a on już leży na podłodze i dyszy, a krew wypływa mu z nosa. Świat dokoła zamiera, wszyscy spoglądają na scenę. Dziewczyna stoi wyprostowana, oczy ma jak spodki, pociera obolałe knykcie.
Mężczyzna na podłodze podnosi powieki i dźwiga głowę.
– Co do kurwy?
Wszystko wokół jakby wraca z hukiem do życia, kiedy uderzony w twarz człowiek skacze na równe nogi i rusza na scenę. Kaskada czerwieni spływa mu po koszuli. Rzuca się. Ja też się rzucam. Zmysłowy rytm muzyki wypełnia salę. Krew uderza mi do głowy.
– Ta suka złamała mi nos!