Sezon drugi - ebook
Sezon drugi - ebook
Chciwość prowadzi prosto do piekła. Powinniśmy to wiedzieć.
Uwaga! Takiego reality show jeszcze nie było! Premiera już w najbliższy piątek. Tego nie możecie przegapić!
Ewa dostaje zaproszenie do udziału w reality show, którego pierwszy sezon zakończył się tragedią. Dlaczego spośród tysięcy chętnych wytypowano właśnie ją? Co ma wspólnego z kobietą, która w nim wystąpiła? Co jest prawdą, a co fałszem w domu obserwowanym przez setki kamer?
Oglądajcie uważnie drugi sezon. Obowiązuje tylko jedna zasada: brak zasad.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-440-2 |
Rozmiar pliku: | 852 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
że przez ten czyn odważyłeś się wzgardzić Panem, syn,
który ci się urodzi, na pewno umrze.
2 Sm 12, 13–14
Duch mój zamieszkał wyludnione miasta
i widmem nędzy przepala swe oczy —
duch mój gdzieś w dale bezimienne kroczy,
jak pogrzeb, wynoszący trędowatych z miasta.
Biją mi głucho popękane dzwony
i anioł ciemny prowadzi za sobą —
i jak biczownik, okryty żałobą,
płaczę — a w łzach mych biją nieszczęść dzwony.
W zmarzłej dolinie Cienia śmierci,
gdzie gwiazd migocą sarkofagi,
buduję sobie dół — i nagi —
z płomieniem schodzę w cienie śmierci.
T. Miciński1
PREQUEL
Niektórzy mówią, że każde życie ma swoją cenę, ale ja ujęłabym to zupełnie inaczej. Życie kosztuje. Szczególnie jeśli ma się małe dziecko i ambitne plany na przyszłość. Oczywiście, dla niektórych głównym planem jest śmierć, lecz nie dla mnie. Ja zamierzam cieszyć się pięknem świata. Tyle że potrzebne są do tego pieniądze. Kto temu przeczy, okłamuje przede wszystkim siebie samego.
Dwadzieścia godzin pracy na dobę to norma. Przynajmniej w te dni, podczas których Janciem zajmuje się mój mąż. Mam oczy opuchnięte od laptopa, zaczerwienione spojówki i wyschnięte wargi. Po takich maratonach czasem wyglądam jak upiór. Mimo to zrobiłam wszystko, co zaplanowałam. Wszystko.
– Mama!
Jancio z wyciągniętymi rączkami wbiega do mojej pracowni. Głośno tupie i stawia stopy na zewnątrz jak pijany marynarz. Niezmiennie mnie to bawi. Rozkłada rączki, chcąc wpaść mi w ramiona. Kucam, a kiedy jest tuż obok, chwytam go i gwałtownie wstaję.
– W górę serca! – krzyczę. – Hop, hop!
Chłopiec głośno się śmieje. Jego buzia jest różowa, a krótkie, zmierzwione włosy prawie białe. Spogląda na mnie ufnym spojrzeniem.
– Czas na zastrzyk. – W progu pojawia się mój mąż. Jest ubrany po domowemu, w czarny t-shirt i szary dres. – Zaraz jedziemy.
Przed niespełna dwoma tygodniami Jancia dopadła jakaś infekcja. Zaczął kaszleć, a potem się dusić. Byliśmy przerażeni. Po dwóch dniach w szpitalu i wykonaniu kompletu badań okazało się, że wszystko powinno skończyć się dobrze. Mały musiał jedynie dostawać dwa razy dziennie dość bolesny zastrzyk. Zabieg wymagał specjalistycznej strzykawki oraz umiejętności wkłucia, więc mieliśmy jeździć na izbę przyjęć. Ktoś miał nam zawsze pomóc. Teraz Jancio czuje się znacznie lepiej, ale zostały jeszcze dwie tury iniekcji.
– Ja pojadę. – Opuszczam malca na ziemię i się przeciągam. – Dziś nie spędziliśmy ze sobą zbyt wiele czasu.
– Ale to moja kolej…
– Nie, nie. Ty dziś wykorzystaj wolny dzień. Ja nawet nie muszę się przebierać.
Przed paroma godzinami miałam telekonferencję i wciąż jestem w czarnej sukience. Założyłam nawet biżuterię i się umalowałam. Tyle że z makijażu niewiele zostało. Upiór czy nie, chcę spędzić z synkiem nieco czasu. Poza tym Paweł powinien odpocząć. Bez dwóch zdań.
– Jesteś pewna? – pyta bez przekonania.
– Jak cholera. – Wyciągam z biurka kluczyki do auta i radośnie nimi potrząsam. Jancio zaśmiewa się z tego jak z najlepszego żartu. – Musimy tylko ubrać tego gentlemana. Z pełną pieluchą nie wypada iść do gości.
Pięć minut później wyjeżdżamy z garażu. Brama zamyka się automatycznie i ostrożnie włączam się do ruchu. Chłopiec siedzi obok mnie, zapięty w foteliku. Wesoło gaworzy. Wyciąga ku mnie pulchne rączki. Zapewne wie, co go czeka, ale nie płacze. Nie płacze nawet w trakcie wkłuwania i podawania zastrzyku. Jestem z niego dumna.
– Jedziemy przedostatni raz – solennie go zapewniam. – A potem już nigdy więcej szpitali. Obiecuję.
Jancio jest rozbudzony jak w środku dnia. Minęła dwudziesta druga, czyli pora codziennych iniekcji. Lekarze dopasowali ją do jakiegoś indywidualnego wykresu rytmu dobowego czy czegoś takiego. Obecna nauka to kosmos.
Podgłaśniam radio, aby zagłuszyć świszczący w uszach szum. Po tylu godzinach pracy i rozmów przez telefon nie potrafię się wyciszyć. Szum tła to podobno choroba cywilizacyjna. Mrugam, starając się utrzymać koncentrację. O tej porze ruch nie jest duży, ale na ulicę, którą jadę, zjeżdżają auta z obwodnicy. Pojedyncze ciężarówki, taksówki, kampery… Mkną z wariacką prędkością. W końcu mamy początek wakacji i wszystkim się śpieszy jeszcze bardziej niż zwykle.
– Mama! – Jancio głośno krzyczy i rozkłada rączki. – Mama!
– Tak, tak. Mama wiezie kochanego pulpeta na zastrzyk.
Jancio momentalnie pochmurnieje. Opuszcza rączki, a kąciki jego ust opadają, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem. Jest odważny, wiem to.
Gdybym jechała sama, właśnie podgłośniłabym maksymalnie radio, ale mój syn nie lubi jazgoczącej muzyki. Pochylam się nad kierownicą, jednocześnie próbując utrzymać koncentrację. Jeszcze kilka minut i będziemy na miejscu.
– Mama… – Słyszę z boku. – Mama…
Coś mi nie pasuje w głosie synka. Odwracam się i zamieram. Jancia nie ma na fotelu. Zniknął.
– Boże!
Wciskam pedał hamulca i rzuca mnie do przodu. Kierownica wżyna mi się w klatkę piersiową, pozbawiając tchu. W tym samym momencie otwieram oczy. Jancio jest tuż obok i spogląda na mnie zdziwiony. Musiałam na chwilę przysnąć. Zamknęłam oczy i odpłynęłam. Cholera. Muszę się opamiętać.
– Mama…
Oślepiają mnie reflektory auta pędzącego z naprzeciwka. Ułamek sekundy później biały szum zastępuje piekielny huk.
A potem nastaje cisza.2
S02E01
EWA
Kawa smakuje jak gorzkie błoto. Przez kilka tygodni nie wypiłam nawet łyka. Jak widać, od wszystkiego można się odzwyczaić. Kiedyś pochłaniałam ją wiadrami, ale nadszedł czas, gdy zwracałam każdą wypitą jej kroplę. Nic dziwnego, skoro kawa, obok wódki, stała się moim jedynym posiłkiem. Śniadaniem, obiadem, podwieczorkiem i kolacją. Mimo to nie mam wątpliwości, że razem z papierosami pomogły mi przeżyć.
Wszystkim się można przesycić.
– Chyba zamówię herbatę… – Wzdycham i staram się zwrócić uwagę kelnera. Dwudziestokilkulatek w okrągłych okularach à la John Lennon stara się zapanować nad tacą pełną filiżanek oraz talerzyków z deserami. Naczynia obijają się o siebie i brzęczą.
– W tym sajgonie jedynym sposobem, aby zwrócić jego uwagę, jest podstawienie mu nogi – stwierdza Maja. – Ten dziobak nie zauważyłby nawet, gdybym odstawiła tu striptiz.
– Zrób to. – Podpuszczam ją.
– Daj spokój.
– Nie, no serio, przekonajmy się, jak zareaguje na mały show. Jeśli nie ty, to ja to zrobię! – Puszczam do niej oko i aktorskim ruchem sięgam do ramiączka mojego topu. Wiem, że przez ostatnie tygodnie balansowałam na krawędzi wariactwa, ale już wracam do pionu. Przynajmniej żywię taką nadzieję. Maja jednak nie jest tego pewna, bo przestraszona rozgląda się wokół i chwyta mnie za rękę.
– Przestań, wariatko!
– Myślisz, że mogłabym to zrobić?
– Myślę, że jesteś nieprzewidywalna.
– Byłam. Mój statek kosmiczny powoli zaczyna z powrotem łączyć się z Ziemią. Wracam na orbitę.
Maja przez chwilę uważnie się mi przygląda. Wreszcie mnie puszcza i sięga po waniliową kawę z pianką, biszkoptami oraz kawałkami czarnej czekolady. Upija łyk, po czym oblizuje wąskie usta. Nie jest ładna. Słyszałam, że paru naszych kumpli między sobą nazywało ją „klaczą”. Jest wysoka, chuda, nie ma biustu, a gdyby nie używała powiększających szminek, jej wargi byłyby niemal niewidoczne. Uwagę zwracają jej duże, błękitne oczy oraz lśniące blond włosy. Dlatego mimo że nie jest ładna, ma coś w sobie. Faceci na nią lecą. O dziwo, nigdy się przez nich nie pokłóciłyśmy i od lat jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. O ile ktoś taki jak ja dopuszcza do siebie przyjaciół.
– Cieszę się – mówi, odsuwając filiżankę nieco na bok. – Naprawdę ucieszyłam się, gdy w końcu zgodziłaś się spotkać.
– Dzwoniłam do ciebie, kiedy tylko…
…kiedy tylko ogarniałam, jak się nazywam i do czego służy telefon – dodaję w myślach.
– Kiedy tylko mogłam – stwierdzam.
– To nie to samo. Kiedyś widywałyśmy się raz na tydzień i to było mało. Prawdziwe przyjaciółki pomagają sobie w każdym czasie. A na odległość nie mogłam ci pomóc.
– Nie potrzebowałam pomocy. Przynajmniej tak mi się zdawało.
Maja kwituje te słowa łypnięciem na moje nadgarstki. Oba kryję pod frotowymi opaskami. Szybko przenosi wzrok na filiżankę kawy. Obejmuje ją dłońmi i gładzi palcem chropowate logo kawiarni. Przez chwilę milczymy.
Kelner przechodzi obok naszego stolika, ale już nie mam ochoty na herbatę. Moje zachcianki zmieniają się jak w kalejdoskopie. Wsypuję do kawy saszetkę cukru i upijam łyk. Tym razem naprawdę mi smakuje. Albo tylko to sobie wmawiam. Dycha za zwykły earl grey to byłaby cegiełka do bankructwa. Nie mogę sobie pozwolić na marnotrawstwo.
Nagle Maja podnosi wzrok i spogląda mi prosto w oczy. Dobrze znam to spojrzenie starszej siostry. Albo niańki. Maja zawsze przejawiała zapędy, by mnie niańczyć, i chyba właśnie dlatego nie miałam ochoty się z nią spotykać. Pewne sprawy można wyniańczyć tylko samemu. A przynajmniej należy trzymać je z dala od dotychczasowego życia.
– Na pewno jest lepiej? – pyta, podpierając dłońmi podbródek. – Wiesz, że…
– Wiem. – Macham ręką.
– Nie mówię tego, bo uważam, że tak powinnam, tylko naprawdę chciałabym…
– A ja mówię, że wiem.
– Obiecaj mi, że nie wyłączysz znów telefonu. I że spotkamy się za kilka dni.
Powstrzymuję się przed wybuchem. Maja bywa nadopiekuńcza i lubi ingerować w moje życie. Teraz widzę to wyraźniej niż kiedyś. Nie pozwolę, by ktokolwiek mnie kontrolował lub organizował mi czas. Terapeuta powiedział mi, że przede wszystkim powinnam skupić się na sobie. Przez całe lata zbyt wiele dawałam innym.
Mimo to wiem, że Maja chce dobrze. Jestem jej wdzięczna i rozumiem, że wina za tarcia w naszej przyjaźni tkwi po mojej stronie. Od lat. To skomplikowane.
Czuję wibrację komórki.
– Przepraszam…
Sięgam do kieszeni i odblokowuję telefon. Czytam krótką wiadomość.
Wydaje mi się, że nie do końca zrozumiałam jej treść, więc czytam ponownie. Uważam na znaki interpunkcyjne i możliwe haczyki. Mój oddech przyśpiesza. Wszystko jest jasne. Nie mogę się do niczego przyczepić. Nie mogę znaleźć punktu zaczepienia dla wątpliwości.
– Nie spotkamy się za parę dni – oznajmiam.
Moje słowa wywołują na twarzy Mai grymas zdziwienia. Nawet szminka nie jest w stanie ocalić jej wąskich ust przed zassaniem.
– Za parę tygodni też nie – dodaję, usatysfakcjonowana wrażeniem, jakie wywarłam na przyjaciółce.
Kątem oka dostrzegam kobietę stojącą za oknem kawiarni. Ma kapelusz z profilowanym rondem, który kryje jej twarz. Mimo to nie mam wątpliwości, że przez ostatnie sekundy patrzyła właśnie na mnie. Gdy wyczuwa mój wzrok, gwałtownie się odwraca. Po chwili znika z mojego pola widzenia.
Terapeuta kazał mi nie zwracać uwagi na to, co myślą o mnie inni ludzie.
Ponownie zerkam na telefon.
Po raz kolejny czytam esemes i wprost nie mogę uwierzyć w jego treść.3
S01E01
SARA
– Przypomnij mi, jak się nazywasz? – dopytuję nieco niegrzecznie.
– Adam. Adam Zagajewski.
Obrzucam wzrokiem postawnego blondyna z niewygolonym meszkiem na policzkach. Ma błękitne oczy, w których tkwi iskra pana dowcipnego. Czasem spotyka się takich „panów dowcipnych” i od początku dobrze człowiek czuje się w ich towarzystwie. To ten typ, który potrafi błyskawicznie przełamać lody. Od pierwszego słowa masz wrażenie, że znacie się od lat.
– Możesz mi mówić „A”, „Gaja”, „Ad”, „Zagaj” – wyrzuca z siebie potok słów. – Właściwie w każdej szkole miałem inną ksywkę. Na uczelni wołali na mnie „Blady”, ale akurat to nie przypadło mi do gustu. Choć oczywiście, jeśli…
Mężczyzna milknie, bo otwierają się drzwi z zawieszoną na nich tabliczką „P. de Vogel. Prezes”. W progu staje długonoga sekretarka w czerwonej sukience w białe grochy. Ma idealnie wyprostowane, czarne włosy ostrzyżone na Kleopatrę.
– Pan prezes zaprasza – odzywa się oschłym tonem, zapewne przeznaczonym jedynie dla petentów. Wyobrażam sobie zmysłową chrypkę, z jaką pewnie flirtuje z kim popadnie poza biurem.
Adam przepuszcza mnie w drzwiach i wchodzimy do niewielkiego gabinetu. Znajdują się tu jedynie hebanowe biurko, dwudrzwiowa szafka oraz potężna kserokopiarka. Za oknem rozpościera się panorama stolicy. Mamy u stóp cały świat. Cały świat może się też nam przyglądać.
Dostrzegam dwie kamery zamontowane w narożnikach pomieszczenia.
– Tutaj… – Sekretarka otwiera kolejne drzwi.
Z poczekalni Cerbera przechodzimy do znacznie większego gabinetu. Jest niewiele mniejszy niż całe moje mieszkanie, jedna ściana składa się wyłącznie z szyb, a jedynym elementem wyposażenia są eleganckie, obrotowe fotele oraz ustawione pośrodku chromowane biurko, które przypomina fragment amerykańskiej limuzyny z lat pięćdziesiątych. Zza niego podnosi się wysoki, smukły mężczyzna. Ma około pięćdziesięciu lat, zroszone siwizną skronie, lecz nadal może uchodzić za bardzo przystojnego. Powściągliwym ruchem pedanta odkłada na blat pióro wieczne ze złotą skuwką.
Sekretarka znika, drzwi zamykają się bezgłośnie i zostajemy w pomieszczeniu we trójkę.
– Piotr Vogel – przedstawia się mężczyzna.
Ściska nam mocno dłonie, po czym wymieniamy kilka kurtuazyjnych zdań. Jestem zestresowana. Wciąż nie mogę uwierzyć, że się tu znalazłam. Staram się zachowywać swobodnie, lecz wydaje mi się, że moje ruchy są sztywne jak u drewnianego pajacyka.
Nawet nie wiem, kiedy zapadłam się w fotelu. Gładzę dłońmi nawilżony skórzany podłokietnik i staram się zebrać myśli.
– Zdaje się, że już zamieniliście kilka zdań? – Vogel siada za biurkiem i się uśmiecha. Ma idealnie równe, śnieżnobiałe zęby. – To dobrze. To bardzo dobrze.
– Może po kilku zdaniach trudno ocenić, lecz wydaje mi się, że nawiązaliśmy z Sarą nić prawdziwego porozumienia. Prawda? Czuję, że będziemy się dogadywać. Ba, ja nie czuję, ja to doskonale wiem. A musicie wiedzieć, że znam się na ludziach jak mało kto.
Słowotok Adama jeszcze poszerza uśmiech Vogla. Mężczyzna zerka na mnie, jakby szukał potwierdzenia, że oto odnalazł prawdziwą perełkę.
– Pani też tak czuje?
Jest mi duszno. Panorama Warszawy przyprawia mnie o zawrót głowy. Mimo że od okien dzieli mnie jakieś osiem metrów, nie czuję się komfortowo.
– Tak – szepczę. – Chyba tak – dodaję nieco głośniej.
– Cieszę się! To dla nas szalenie istotne. Cały projekt jest dość… – Vogel przygryza wargę. – Powiedzmy, że ten projekt jest wyjątkowo eksperymentalny. Oczywiście rozważaliśmy koncepcję, że państwo całkowicie się nie dogadacie. Musimy dopuszczać taki scenariusz, ale go nie przewidujemy.
Ostatnie słowa mężczyzna wypowiada z dziwnym naciskiem. Milknie i podnosi się z fotela. Adam również wstaje, po czym rozkłada dłonie, jakby chciał wyściskać prezesa.
– Bardzo się cieszę, że udało się nam dostać do programu. Jestem pewny, że spełnimy wszelkie oczekiwania, a słupki popularności wystrzelą w kosmos. W jaki kosmos! One zmuszą wszystkich świętych do podniesienia swoich dupsk z niebiańskich chmurek.
To nie lizodupstwo. Panowie dowcipni właśnie tak się zachowują.
– Już lubię pański entuzjazm. – Vogel mówi to, patrząc mi prosto w oczy. Chyba go rozczarowuję. Liczył, że będę równie zabawna i spontaniczna jak Adam.
– O, tak – odzywam się znowu zbyt cicho. – Pomysł jest naprawdę ciekawy.
Vogel zaciera ręce. Teraz patrzy to na mnie, to na Adama.
– Jak ja lubię kontrasty – stwierdza z tonem zadumy. Przesuwa pióro i sięga po plik kartek. – Państwo wybaczą, że po tym miłym wstępie przejdę do konkretów. W końcu to interesuje nas wszystkich najbardziej. Musicie się zgodzić na pewne warunki…
– Podpisuję w ciemno – rzuca radośnie Adam. – Bez zastrzeżeń.
Vogel po raz pierwszy zerka na niego z irytacją. Trwa to jedynie chwilę, lecz jestem wyczulona na podobne niuanse.
– Obawiam się, że zanudzę państwa tą mozolną lekturą, ale nie możemy tego zrobić ad hoc. Dodatkowo procedura będzie nagrywana przez cztery zamontowane w tym gabinecie kamery. Pewne osoby finansujące projekt zastrzegły, że to bardzo istotne. Prawnicy oczywiście im przyklasnęli. – Mężczyzna wzrusza ramionami, jakby dając nam do zrozumienia, że to nie jego wymysły. – Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu?
– Ależ skąd – zapewniam, starając się odzyskać rezon. – Przecież wiedzieliśmy, na co się piszemy.
– Może wcześniej napijemy się kawy? – Adam uśmiecha się głupawo.
– Oczywiście. – Vogel naciska guzik, który zapewne przywołuje jego sekretarkę. – Choć zdaje się, że warunki umowy powinny dostarczyć państwu dość adrenaliny. Poza tym czeka was jeszcze drobny test.
Test? O żadnym teście nie było mowy. Myślałam, że wszystko jest już postanowione.4
S02E02
EWA
W kawiarni narobiłam Mai siary. Gdy w końcu w pełni dotarła do mnie treść esemesa, zaczęłam piszczeć z radości. Skumulowane we mnie emocje po prostu eksplodowały. Nie kontrolowałam tego. Wrzeszczałam, śmiałam się i płakałam jednocześnie.
– Wreszcie mi się coś, kurwa, udało! – wykrzyknęłam w odpowiedzi na pełne przygany spojrzenie kelnera. – Rzuć tę robotę i zaryzykuj, mówię ci! Pierdol te zamówienia. Espresso tu, sresso tam, co ci po tym?
Parę słów wystarczyło, żeby przykuć uwagę chłopaczka bardziej niż proponowany przez Maję striptiz. Minutę później uznano mnie za pijaną i poproszono, abym opuściła kawiarnię.
– Wsadźcie sobie w dupy kraniki ekspresów i nastawcie najwyższe ciśnienie. Może podniesiecie sobie poziom endorfin!
– Przestań, Ewa, uspokój się.
– Przecież chcę dla nich dobrze. Mam wspaniałe rady dla tych smutasów.
– Tak, tak, bez wątpienia…
Nagle szampański nastrój mnie opuścił i poczułam się zażenowana. Huśtawka emocji, która towarzyszy mi od dawna. Z miną zbitej tchórzofretki zostawiłam kelnerowi napiwek o wartości niemal całego rachunku. Idiotka.
Na wspomnienie tych wygłupów czuję się zmieszana. Terapeuta zakazał mi przepraszania za te ekscesy. Nie musisz wstydzić się tego, jaka teraz jesteś. Zaakceptuj to, a z powrotem staniesz się taka, jak byłaś.
Złotousty.
Po raz kolejny sięgam po telefon i czytam esemes.
Z przyjemnością informujemy, że została Pani wytypowana do udziału w Reality Show. Na Pani mail została wysłana instrukcja dalszego postępowania. Gratulujemy!
Nie mam pojęcia, dlaczego nie zawiadomiono mnie telefonicznie. Zamiast zabawy w esemesy i maile można było wszystko załatwić za jednym razem. Mimo to producenci zdają się od początku dozować emocje. Nie tylko dla widzów, lecz również dla uczestników.
Uruchamiam laptop i szybko zapominam o ekscesie w kawiarni. Rzeczywiście mam nieodebraną wiadomość mailową od U&US Kompanii Medialnej. Zanim ją otworzę, sama buduję napięcie. To odraczanie gratyfikacji – ponoć sprawa bardzo istotna dla zdrowia psychicznego.
Nabieram kilka oddechów i rozglądam się po pokoju. Wynajmuję go od niespełna miesiąca. Oczywiście na lewo. Na ścianie wisi plakat Metalliki – pamiątka po poprzednim lokatorze. Szyba drzwi zaklejona została papierem prezentowym. W całym trzypokojowym mieszkaniu urzęduje łącznie sześć albo siedem osób, trudno mi się doliczyć. Tym bardziej że chyba u każdej na kocią łapę przebywa kolejnych kilka.
Przysuwam fotel na rozchwianych kółkach bliżej tandetnego biurka. Jego blat jest wyłupany i oklejony warstwą wspomnień po moich poprzednikach. W rogu ktoś narysował ołówkiem męski członek, u góry pod światło są widoczne litery: H.W.D.P. Dzieło jakiegoś przygłupiego dysortografa.
Wysuwam jedyną szufladę i szperam między rzeczami. Są tam moje rysunki, notatki oraz kilka zdjęć. Przede wszystkim jest jednak zaproszenie do udziału w procesie naboru do tajemniczej produkcji Reality Show. Druczek ma piękne czarno-złote kolory oraz ładną czcionkę. Przede wszystkim jednak znajduje się na nim informacja o nagrodzie wynoszącej 500 000 złotych (słownie: pół miliona złotych) za kilka dni zdjęciowych.
To jakieś sto, no, niech będzie pięćdziesiąt kawałków za dzień. Taka stawka mi się podoba. Powinnam mieć poczucie własnej wartości – powtarzam sobie, choć cała sytuacja tak samo mnie cieszy, co przeraża.
Pół miliona złotych. Nie mogę dać sobie tego odebrać. Muszę zebrać się do kupy i przestać być wieczną ofiarą.
Odkładam zaproszenie na biurko, lecz zaraz ze wstrętem je zabieram. Nie powinno leżeć w tym miejscu. Składam je wpół i chowam do kieszeni spodni. Nie zważam na absurdalność tego zachowania. Nie powinnam zbyt często siebie oceniać.
Zakładam włosy za uszy i z powrotem odwracam się do laptopa. No, już. Odczekałam swoje i zasługuję na szczegóły. Zerkam na zegarek, po czym postanawiam odczekać jeszcze kilka sekund do pełnej minuty. To jedno z ćwiczeń na samodyscyplinę. Jeszcze mam do nich cierpliwość i chęć. Pewnie nie potrwa to długo…
– Zachowujesz się jak świrus – szepczę do siebie i delikatnie się uśmiecham. – No, jazda!
Dwukrotnie klikam i czekam, aż mail się otworzy. Przygryzam wargę, bo zbyt szeroki uśmiech to oznaka szaleństwa. W moim wnętrzu eksploduje radość.
– Wreszcie mi się coś, kurwa, udało – mówię znacznie ciszej niż w kawiarni.5
S01E02
SARA
Kamerzysta i dźwiękowiec wymieniają z nami uściski rąk. Adam poklepuje ich po plecach, jakby byli najlepszymi kumplami. Podążam za spojrzeniem Vogla. Prezes łypie w stronę pomieszczenia oddzielonego szybą od tego, w którym jesteśmy.
– Realizatorka – wyjaśnia, czując mój wzrok. – Moim zdaniem wypadliście świetnie, ale człowiek, który tam siedzi, to najlepszy specjalista. Ściągnąłem go z emigracji z Frankfurtu – dodaje z dumą. – Potrafi w ułamek sekundy ocenić, czy ktoś nadaje się do występowania przed kamerą. A muszę wam zdradzić, że są ludzie, których obiektywy po prostu nie cierpią.
A więc właśnie jesteśmy poddawani ostatecznej weryfikacji. Cholera.
Udzielając kilkuminutowego wywiadu, zachowywałam się naturalnie, lecz nie przykładałam do tego większej wagi. Sądziłam, że to tylko jakiś materiał pro forma. Nadal mówię nieco piskliwiej niż normalnie, ale to pewnie zrozumiałe. Mam taką nadzieję.
Adam wydaje się w ogóle nie przejmować. Rozgląda się z zainteresowaniem po niewielkim studiu, w którym znajduje się sprzęt wartości dorobku całego mojego życia. Udzielając wywiadu, dowcipkował i pajacował. Swoim zachowaniem mógł wszystko zepsuć. Zastanawiam się, czy jesteśmy oceniani jako para czy oddzielnie. Niby w programie mamy egzystować jako system naczyń połączonych, ale w końcu każdego z nas można wymienić. Nie sądzę, żeby podania rozpatrywano łącznie, łącząc ludzi od razu w pary. Choć może właśnie do tego służył ten durny kwestionariusz osobowy?
Zdaję sobie sprawę, że z naszej dwójki to ja jestem słabszym ogniwem. Nie potrafię sypać żartami ani nie mam daru zjednywania sobie ludzi. Większość znajomości utrzymuję jeszcze z dzieciństwa. Moje relacje rozwijały się powoli i bez eksplozji. Jestem zdystansowana – żadnej z tych cech nie ukrywałam w formularzu, ale też specjalnie się nimi nie chwaliłam. Powiedzmy, że dokonałam drobnej cenzury.
Broń Boże, nie koloryzowałam!
– Nie stresuj się – uspokaja mnie Adam. – Wypadłaś tak, jakby cię poczęto na scenie. Albo przynajmniej w kuluarach. Twoi rodzice musieli być wielkimi aktorami.
– Nie stresuję się – kłamię. – Będzie, co ma być.
– Będzie, co ma być – podłapuje Vogel. – Ten program mógłby mieć właśnie taki podtytuł. Dlatego panią wybrałem.
Mimo mojego pytającego spojrzenia Vogel nie rozwija tematu. Mam wrażenie, że przejrzał moje myśli na wylot. Ukradkiem zerka na elegancki zegarek z czarnym cyferblatem, po czym ponownie odwraca się do realizatorki. Stoi zamyślony i wyprostowany, podobny do postaci z Wędrowca nad morzem mgły Caspara Friedricha. Zawsze lubiłam ten obraz. Ułożyłam do niego kilka kompozycji, ale nigdy nie uznałam ich za dość dobre, by komukolwiek je zaprezentować.
Kiedy się stresuję, uciekam myślami do muzyki.
Mężczyzna w realizatorce wstaje z fotela i podchodzi do szyby. Serce bije mi coraz mocniej. Nawet Adam zamiera w bezruchu.
Nagle frankfurcki eksemigrant unosi dłoń. Niczym Cezar obraca powoli do góry kciuk.
– Brawo – kwituje ten gest Vogel. – Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości.
Po chwili znów jesteśmy w jego ogromnym gabinecie. Prezes zasiada za biurkiem, a my na fotelach, które zapomniały już o naszym cieple. Nad Warszawą przesuwają się kłębiaste chmury.
Nieco zeszło ze mnie powietrze, lecz nadal się stresuję. Dopóki nie podpiszę żadnych dokumentów, dopóty nie uwierzę w swoje szczęście.
Adam nagle delikatnie klepie mnie w kolano i się uśmiecha.
– Przy tobie nie mogłem wypaść źle – odzywa się całkiem poważnie. – To był mój pierwszy wywiad w życiu i wydawało mi się, że zaraz zemdleję. Gdyby nie ty…
Przerywa, usłyszawszy chrząknięcie Vogla. Prezes wyciąga z szuflady kolejne pliki kartek i układa je na biurku. Pedantycznie. Jedne obok drugich w niemal równych kupkach.
– Przejdźmy do kolejnego etapu – mówi, bębniąc palcami w ostatni z arkuszy. – To regulamin, o którym rozmawialiśmy. Aby program doszedł do skutku, będziecie musieli go zaakceptować. – Spogląda najpierw na mnie, potem na Adama i znów na mnie. – Bez żadnych zastrzeżeń, rzecz jasna. Z góry ostrzegam, że postanowienia nie podlegają negocjacjom.
Ciąg dalszy w wersji pełnej