- W empik go
Sezon na nowożeńców - ebook
Sezon na nowożeńców - ebook
Ustronny i klimatyczny ośrodek pod Thornem ma solidną reputację. Podobno dzięki opiece bogini Mokoszy nie ma lepszego miejsca do celebrowania miłości czy podejmowania prób poczęcia potomstwa.
Gdyby nie tajemniczo znikający młodzi mężczyźni, nic nie zdołałoby zawlec Dory Wilk w miejsce tak niebezpieczne! Razem z Mironem, pracując pod przykrywką, muszą sprawdzić, co się kryje w mrocznych kątach ośrodka, co skraca „i żyli długo i szczęśliwie” młodych par, a panny młode zmienia we wdowy.
Oto słowiańska przygoda Dory i Mirona i testowanie poślubnych, niebezpiecznych wód!
Opowiadanie zostało opublikowane w antologii „Kwiat paproci i inne legendy słowiańskie” (2023).
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67690-60-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autorka serii: fantastycznych _Heksalogia Dory Wilk_, _Trylogia Nikity_, _Trylogia szamańska_ oraz przygód Koźlaczek (_Cud, miód Malina_, _Cuda wianki_), obyczajowo-kryminalnej _Garstki z_ _Ustki_ oraz dziecięcej _Franek i_ _Finka_.
Zajęło mi dłuższą chwilę przypomnienie sobie, skąd znałam tę twarz. Dosyć przeciętną (jeśli nie liczyć wąsów – gęstych i obfitych, jak spasione, kudłate gąsienice, poruszające się nerwowo nad wąskimi ustami), ale bez wątpienia znajomą. Gdzieś go już widziałam.
I nie chodziło tylko o to, że włóczył się za mną przez pół dnia. Widziałam go przed pałacem Romana, potem czaił się w cieniu przed komisariatem, a teraz przechadzał się nerwowo pod kamienicą, co jakiś czas zadzierając głowę, jakby czekał na znak z nieba.
– Myślisz, że wreszcie się odważy i wejdzie? – zapytał Miron, opierając się o parapet obok mnie.
– A cholera go wie – mruknęłam, próbując wyciągnąć z pamięci odpowiednią fiszkę.
Pod pięćdziesiątkę, średniego wzrostu, z lekkim brzuszkiem wypychającym lnianą beżową koszulę, pasującą do spodni cargo i skórzanych sandałów. Ściągnął z głowy oliwkową czapkę z daszkiem, zwinął ją w rulon i zaczął uderzać nim o udo. Drugą ręką targał przydługie siwe włosy z wyraźnie odgniecionym przez otok śladem nad uszami.
I już pamiętałam.
Wzdychając, włożyłam trampki i wyszłam do niego, zastanawiając się, w jakie kłopoty znów się wpakowałam.
– Panie Henryku – powiedziałam, kiwając mu głową na powitanie.
Wypuścił powietrze z głośnym świstem.
– Pamięta pani. – W jego głosie słyszałam dziwną mieszankę ulgi i ostrożności.
Widzieliśmy się raptem raz, i to przelotnie, w korytarzu ratusza Wernigrode, gdzie ściągnęła nas oboje komisja śledcza, badająca okoliczności śmierci trojga mieszkańców. Zamieniliśmy ledwie kilka słów. Minęło już, szybko policzyłam, pięć miesięcy, odkąd sprawę ostatecznie zamknięto. A może nie, skoro tu przyjechał?
Tamta sprawa od początku była przeklęta. Dwójka zaginionych nastolatków, majętni i wpływowi rodzice, polityczne piekiełko wiszącego na włosku akcesu Wernigrode w granice administracyjne Thornu były ledwie początkiem. W komplecie znalazło się jeszcze morderstwo wiedźmy z lasu, klątwa Hexenwaldu i jedna z najbardziej brutalnych form wymierzenia sprawiedliwości, z jaką się zetknęłam w swoim życiu. Z dzieciaków została kupka kości, ich matka zginęła w męczarniach, a ojciec nigdy nie odzyskał równowagi psychicznej. W porównaniu z tym, co widziałam w Hexenwaldzie, _Ptaki_ Hitchcocka można by uznać za bajeczkę dla dzieci.
Henryk Krammer pełnił funkcję szeryfa Wernigrode i gdyby nie upór Metzlerów i ich nadzieja na upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu, nigdy nie mieszałabym się w jego jurysdykcję. Chyba nie miał mi tego za złe. Lepiej ode mnie rozumiał prądy polityczne w swoim miasteczku. A gdy przyszedł czas zeznawania przed komisją, poparł mój raport i z brutalną szczerością stwierdził, że Metzlerowie sami ściągnęli sobie na głowę to gówno, po czym zapytał, czy komisja mogłaby przestać marnować jego czas. Zeznania podsumował:
– Jeśli musicie mieć z tego jakiś morał, nie wkurwiajcie lasu i nie mordujcie wiedźm, które las uznaje za swoje. Na wszelki wypadek może w ogóle nie mordujcie wiedźm, bo kto wie, w których Hexenwald ma upodobanie. Ta tu wyszła z niego cała – powiedział, rzucając wymowne spojrzenie w moją stronę.
I na tym skończyła się moja przygoda z Wernigrode i znajomość z szeryfem Krammerem. A jednak pięć miesięcy później stał przed moim domem. Nie znałam go wystarczająco, by zaprosić go do mieszkania, gdzie poza Mironem przebywała nasza przybrana córka, ale ciągle był pod nosem Szatański Pierwiosnek, ulubiona knajpa i moje nieoficjalne biuro.
W środku było przyjemnie chłodno – na zewnątrz temperatura dopełzła do trzydziestu stopni i czerwiec z każdym dniem był bardziej bezlitosny. Zamówiłam nam dwa zimne piwa, przyniosłam je do stolika. Krammer siedział wyraźnie skrępowany.
– Panie Henryku, przejechał pan kawałek w tym upale, może pan po prostu wyrzuci z siebie, co pana do tego skłoniło, i zastanowimy się nad tym, czy mogę jakoś pomóc? – zaproponowałam.
– Cholera – mruknął. Westchnął ciężko, a potem powiedział: – W teorii to nie jest twoja sprawa, ani nawet moja. Ale giną ludzie. I nie potrafię udawać, że o tym nie wiem… Ale sam sobie z tym nie poradzę, wyczuwam magię na kilometr, a nie mam żadnej przydatnej… Poza tym w ratuszu przypną mi tarczę strzelecką do dupy, jeśli choć wychylę palce za wyznaczoną granicę.
– Czy wszystko w Wernigrode jest polityczne? – zapytałam retorycznie, spodziewając się, że u źródeł problemu znów leży jakiś miejscowy wierchuszka.
– Wszystko i jeszcze parę rzeczy. Ale to faktycznie poza moją jurysdykcją… Tylko że tam w ogóle nikt nie ma jurysdykcji i nikt tam się tym nie zajmie. Ludzie mają sobie sami radzić. – Aż sapnął i potarł spocone czoło.