Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sezonowa miłość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 sierpnia 2022
Ebook
15,99 zł
Audiobook
29,40 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
15,99

Sezonowa miłość - ebook

Rozum czy uczucie? Stagnacja czy odwaga? Tuśka – mężatka, żona bezbarwnego urzędnika – spędza, wraz z córką, wakacje w Zakopanem. I tam właśnie los stawia na jej życiowej drodze młodego, pełnego werwy aktora...

Powieść uwodzi wciągającą akcją, subtelnymi portretami psychologicznymi jej bohaterów oraz realistycznymi opisami podhalańskiej góralszczyzny. Udowadnia, że ludzkie namiętności i uczucia są od wieków te same i wciąż tak samo zajmujące. Romans z Tatrami w tle!

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-494-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

I

Wró­ciw­szy do hotelu, pani Tuśka raz jesz­cze prze­li­czyła pie­nią­dze. Miała całe czte­ry­sta rubli, bo w Kra­ko­wie sta­rała się nie kupić nic prócz rze­czy nie­zbęd­nych dla sie­bie i Pity. Trzy kape­lu­sze, dwie para­solki, cztery metry apli­ka­cji, kilka par buci­ków bia­łych i sza­rych (tych karls­badz­kich), za które w War­sza­wie zapła­ci­łoby się trzy, cztery razy tyle… Za to ani ona, ani Pita przez dwa dni nie jadły obiadu. Piły kawę, jadły ciastka, nawet i szynkę przy­nie­sioną w sekre­cie pod pele­ryną do hotelu. Oszczęd­ność przede wszyst­kim! – Tuśka znio­sła nawet afront poko­jo­wej, która zna­la­zł­szy koło umy­walni zatłusz­czony papier z okraw­kami szynki, prze­stała jej mówić „jaśnie pani”. Lecz Tuśka i ten cios dźwi­gnęła z hero­izmem. Prze­chy­liw­szy się przez okno, wsłu­chi­wała się w jęczące melo­die mariac­kiego hej­nału. Uda­wała, że ją to zaj­muje nad wyraz. W grun­cie rze­czy jed­nak cier­piała nad zani­kiem sza­cunku u wykroch­ma­lo­nej hote­lo­wej sługi i z cier­pie­nia tego wykwitł (jak zresztą zwy­kle w takich razach) żal – do męża.

– Przez niego – pomy­ślała – i przez to, że się muszę oszczę­dzać i mam mało pie­nię­dzy.

Pita spała opa­ko­wana papa­ta­czami¹ i droż­dżo­wymi ciast­kami. Roz­rzu­ciła dokoła sie­bie prze­ście­ra­dła i całą masę deli­kat­nych i zło­tych, jak źdźbła żyta, wło­sów.

Tuśka zbli­żyła się do śpią­cej córki i machi­nal­nie narzu­ciła na nią prze­ście­ra­dło.

– Wiecz­nie się roz­krywa – pomy­ślała pra­wie ze zło­ścią.

Powró­ciła znów do okna i wzro­kiem ogar­nęła olbrzy­mią prze­strzeń Rynku, na któ­rej dźwi­gała się jasno oświe­tlona dołem masa Sukien­nic. Zda­wało się, że jest to jakieś olbrzy­mie mau­zo­leum, obsa­dzone dokoła grzędą świe­tla­nych tuli­pa­nów. I coraz dalej, po Rynku wzno­siły się bukiety żół­ta­wych świa­teł, prze­cię­tych nagle bru­talną linią bia­łej, ośle­pia­ją­cej lampy łuko­wej. Na bruku czer­niało mro­wi­sko ludzi i pły­nęły jak sza­lupy tram­waje. Ostry odgłos dzwonka szar­pał nerwy. Niby to były wszyst­kie wzięte razem odru­chy życiowe, a prze­cież jakaś bez­brzeżna pustka, nuda i sza­rość przy­sła­niały wszystko sza­rym, nie­prze­nik­nio­nym cału­nem.

Tuśka wle­piła swe oczy w pło­nące bukiety lamp i znów machi­nal­nie obli­czała pie­nią­dze.

– Czte­ry­sta rubli to pięć­set gul­de­nów…

I zaraz przy­szła jej myśl ostra i nie­miła:

– Gdzie ja podzia­łam już około stu rubli?

Zaczęła natę­żać umysł wspo­mnie­niami wyda­wa­nych pie­nię­dzy.

– Musieli mi ukraść czy co…

Aż nią tar­gnęło – zda­wało się jej, że jacyś zło­czyńcy obdarli ją żyw­cem ze skóry i taką obdartą pozo­sta­wili na słotę i spie­kotę słońca.

– Musieli mnie gdzieś okraść.

Lecz powoli przy­cho­dziła reflek­sja.

– Nie, nie… zoba­czymy…

Liczyła teraz cyfry i doli­czyła się rze­czy­wi­ście wyda­nych pie­nię­dzy.

– Ład­nie będzie, jeżeli tak dalej pój­dzie… Nim dojadę do Zako­pa­nego, nie będę miała centa przy duszy.

Znów ogar­nęła ją złość na męża.

– Przez niego muszę się mar­twić i nerwy sobie tar­gać.

Nogi ją bolały. Usia­dła na krze­śle wsta­wio­nym we fra­mugę okna. Oparła łokieć, z któ­rego zsu­nęła się nie­bie­ska fla­ne­lowa matinka², i patrzała cią­gle w prze­strzeń. Lecz teraz nie liczyła lamp i nie rów­nała siły świa­tła ze świa­tłem lamp pło­ną­cych na uli­cach War­szawy – cof­nęła się jakby wstecz, jakby w głąb sie­bie i mimo chęci i woli zaczęła prze­ży­wać swoje codzienne, zwy­kłe życie, tam na Warec­kiej, na dru­gim pię­trze, we wnę­trzu nie­wiel­kiego miesz­ka­nia, w któ­rym tło­czyli się w kil­koro, zawsze skryci, nie­ufni, jakby wszy­scy w nie­do­mó­wie­niach i domy­słach pogrą­żeni.

Ten brak szcze­ro­ści był zna­mienną cechą całego ich poży­cia. Każde dziecko miało już w sobie to coś „mię­dzy liniami”, czego nie wyka­zy­wało w chwili nawet, zda się, naj­ser­decz­niej­szej. Czy szło to od matki, czy od ojca, tego zba­dać nikt nie mógł, bo pomię­dzy Tuśką a jej mężem było pod tym wzglę­dem wiel­kie podo­bień­stwo, nie­le­d­wie iden­tycz­ność moralna.

– Zawsze poli­ty­ku­jemy… – myślała nie­raz Tuśka i gdy cało­wała w głowę wycho­dzą­cego z domu do szkoły syna, czuła, że to „poli­tyka” to pod­da­nie się grzeczne chłopca i to jej niby roz­ser­decz­nione zbli­że­nie, ten wia­tyk na drogę…

W cia­snym miesz­ka­niu, gdzie naj­lep­szy pokój stał pustką, „salo­nem” ochrzczony i zasta­wiony masą palm i fiku­sów, nikt z tych ludzi kil­korga nie obi­jał się o dru­giego moral­nie ani fizycz­nie i nikt nikomu prze­mocą do duszy się nie wdzie­rał. Obcho­dzili się cicho i mieli dla sie­bie zdaw­kowe uśmie­chy. Gdy powięk­szyło się ich grono o jedną jesz­cze żywą istotę, przyj­mo­wano ją z pewną kur­tu­azją, ście­śnia­jąc się tylko tro­chę na prze­strzeni życio­wej.

– Tak będzie naj­le­piej, cicho i spo­koj­nie – zda­wali się mówić do sie­bie wszy­scy, gdy zgro­ma­dzili się przy obie­dzie lub wie­czor­nej her­ba­cie.

Roz­ma­wiali wtedy, ale była to roz­mowa nie­po­ru­sza­jąca ni­gdy tej dru­giej war­stwy ich dusz. Zda­wało się, że czy­nią to przez deli­kat­ność, a była to, zda się, trwoga, aby nie ujrzeć nagle wła­ści­wych swych rusz­to­wań. Błędy i nałogi dzieci, jak­kol­wiek pod pokrywką grzecz­nego uło­że­nia scho­wane, ist­niały nie­mniej groźne i tra­giczne. Nie poru­szało się ni­gdy ich kwe­stii, obcho­dziło się mimo, tak jak ich skro­fu­liczne ten­den­cje orga­ni­zmu…

– Tak będzie naj­le­piej.

Z wolna wyję­czała dzie­wiąta na miej­skich zega­rach. I znów z wyżyny pruć zaczął powie­trze hej­nał, nawo­ły­wał, jęczał, roz­dzie­rał samotne serca, zato­pione w sobie albo we wła­snych wspo­mnie­niach.

Przez myśl Tuśki prze­su­nął się „mąż” – ten chudy, łysawy męż­czy­zna – drobny, grzeczny, nie­po­zorny, który tak mało miej­sca w domu i życiu zda­wał się zaj­mo­wać. Od lat całych „nie widziała” go przed sobą. Był zawsze obok niej, nawet w chwi­lach zbli­że­nia. Nie przy­cho­dziło jej na myśl spoj­rzeć na niego, dopiero w chwili odjazdu spoj­rzała nań całymi oczyma.

Stał na pero­nie kole­jo­wym w swym zie­lo­na­wym, wysza­rza­nym pal­cie. Wyszedł z biura, aby odpro­wa­dzić ją i Pitę. Wydał się jej dziw­nie mizerny i posta­rzały.

– Jedź, lecz się i uwa­żaj na sie­bie! – mówił do niej, wychy­lo­nej przez okno wagonu.

Głos jego był matowy, ochry­pły. Patrzył na nią spło­wia­łymi oczyma, oto­czo­nymi siatką zmarsz­czek, lecz zda­wał się jej nie widzieć.

– A pisz!…

Chciała i ona mu coś powie­dzieć, coś jakby ser­decz­nego, nie mogła jed­nak naprędce zna­leźć nic odpo­wied­niego.

– Gdyby jed­nak – zaczęła – to jedze­nie w restau­ra­cji nie słu­żyło ci…

Lecz on uśmiech­nął się blado.

– Ach, nie… – wyrzekł nie­dbale. – Nie pozwolę odejść kucharce, dopóki chłop­ców nie wyślę do Kali­nówki. Będą jedli w domu. Zresztą to zale­d­wie tydzień.

– Ja też nie mówię o chłop­cach, cho­dzi mi o cie­bie…

Spoj­rzał na nią tro­szeczkę zdzi­wiony i zaraz uśmiech­nął się uprzej­mie, lecz jakby z przy­mu­sem, i pochy­lił tro­chę głowę.

– Dzię­kuję ci, nie troszcz się o mnie. Ja mam zdrowy żołą­dek…

Prze­cho­dził chło­piec roz­no­szący pisma ilu­stro­wane.

– Może ci co kupić? – zapy­tał.

W tej samej chwili Pita wyj­rzała z wagonu. Błą­dziła roz­tar­gnio­nym spoj­rze­niem po pero­nie, po pal­cie wytar­tym ojca, po jego bla­dym uśmie­chu, a poli­czek jeden miała wydęty angiel­skimi cukier­kami, które wiecz­nie ssała.

– A może Pita chce poma­rań­czę? – zapy­tał Żebrow­ski.

Natych­miast dziew­czynka grzecz­nie bar­dzo odpo­wie­działa:

– Dzię­kuję tatu­siowi!

Ale on przy­wo­łał prze­kup­nia i wybrał dwie duże poma­rań­cze, sil­nie czer­wone. Wybie­rał sta­ran­nie, maca­jąc skórkę chu­dymi, kle­ko­cą­cymi pal­cami. Wresz­cie zapła­cił i poma­rań­cze do okienka, w któ­rym wciąż jak w ramie bie­lała twarz Pity, pod­niósł.

– Pro­szę cię, moje dziecko…

Ale Pita uwa­żała za sto­sowne cere­mo­nio­wać.

– Nie… nie… dzię­kuję…

Pani Tuśka wmie­szała się z grzeczną inter­wen­cją:

– Ależ, moje dziecko, weź, skoro tatuś taki dobry…

– Zrób mi tę przy­jem­ność – pro­sił ojciec.

Pita wzięła poma­rań­cze, lecz nie znik­nęła z nimi we wnę­trzu wagonu. Stała cią­gle przy oknie i na tle sza­rego płasz­czyka te ogni­sto barwne owoce cią­gnęły oczy malar­skim, ślicz­nym kon­tra­stem barw.

Wymie­nie­nie tych uprzej­mo­ści, zda­wało się, iż na chwilę wyczer­pało całą tę rodzinę, i wszy­scy umil­kli, nie mając już sobie nic w chwili roz­sta­nia do powie­dze­nia.

Pani Tuśka myślała, iż źle robiła, nie bio­rąc na drogę lep­szej sukni. Panie, które wcho­dziły do wago­nów, ubrane były świeżo i ele­gancko. Posta­no­wiła ubrać się w Kra­ko­wie via Cha­bówka-Zako­pane ele­gancko i zgrab­nie.

Mil­cze­nie prze­dłu­żało się. Widocz­nie każde z tych trojga żyło w tej chwili w swoim odręb­nym świe­cie.

Nagle gwizd prze­raź­liwy roz­legł się w powie­trzu – drzwi wago­nów zatrza­ski­wały się pośpiesz­nie, ktoś prze­la­ty­wał z dru­giej strony pociągu, woła­jąc ochry­płym gło­sem.

Rów­no­cze­śnie Żebrow­scy oboje ock­nęli się z oddali, w któ­rej już znaj­do­wali się pomimo pobliża.

– Jedziemy?

– Tak…

Łań­cu­chy szczęk­nęły, zako­ły­sały się wagony. Pita, Tuśka i Żebrow­ski uśmie­chali się jed­na­kowo, blado, uprzej­mie.

– Bądź­cie zdrowe!

– Uca­łuj chłop­ców!…

– Tak… tak!…

Tuśka wysu­nęła rękę, Żebrow­ski uści­snął ją, ku Picie powiał kape­lu­szem. Uprzej­mość całej rodziny zwięk­szyła się znacz­nie; widocz­nie chciano wyła­do­wać wza­jem­nie pewną ilość grzecz­no­ści, aby nic sobie nie pozo­stać dłuż­nymi.

Pociąg zaczął drep­tać coraz szyb­ciej, char­cząc, gda­ka­jąc gniew­li­wie.

Żebrow­ski sta­nął na pero­nie i cią­gle jed­nako uśmiech­nięty kła­niał się w stronę odbie­ga­ją­cego wagonu.

Dwoje rączek dzie­cin­nych oddało mu przez chwilkę ukłon, następ­nie powiało ku niemu ramię żony w sze­ro­kim ręka­wie pia­sko­wej, weł­nia­nej bluzki, aż wresz­cie zni­kło wszystko.

Żebrow­ski prze­stał się uśmie­chać; zda­wało się, iż zdjął ten zdaw­kowy uśmiech jakby maskę z twa­rzy i scho­wał go gdzieś daleko w swym ducho­wym zana­drzu. I skrę­ciw­szy na miej­scu, mecha­nicz­nym, bez­myśl­nym kro­kiem wyszedł z peronu.

Tym­cza­sem pani Tuśka zajęła miej­sce w prze­dziale dru­giej klasy. Naprze­ciw niej usia­dła Pita, a ten spo­sób sia­da­nia, ele­gancki, sztywny, drew­niany był całym poema­tem „ślicz­nie uło­żo­nej dziew­czynki”.

Wyjęła z kie­szonki pal­to­cika czy­ściuchną chu­s­teczkę, roz­ło­żyła ją na kolan­kach i bia­łymi palusz­kami zaczęła obie­rać poma­rań­cze. Pani Tuśka patrzała chwilę na córkę. Gdy nagle pociąg wyje­chał na czy­ste pole, w jasnym świe­tle wypły­nęła dokład­nie gła­dziuchna, mło­dziutka twa­rzyczka dziew­czynki.

Drobne usteczka zacięte nikły pra­wie w żół­ta­wo­bia­łej cerze pre­ra­fa­elow­skiego aniołka, cie­niuchne pasma wysi­lo­nych wło­sków bra­mo­wały czoło tro­chę podłużne, wypu­kłe. Jasne rzęsy zakry­wały oczy bla­do­błę­kitne, pocęt­ko­wane rudymi plam­kami. Całość dziew­czynki była chłodna, zamknięta w sobie – sil­nie już indy­wi­du­alna.

– Do kogo ona podobna? – myślała Tuśka. – Oczy moje… włosy nie­wia­do­mego koloru, twarz nadto ścią­gła.

Nagle dziecko roz­ło­żyło na rączce obraną i podzie­loną na ćwiar­teczki poma­rań­czę i jakby różę krwa­wo­zło­ci­stą podało matce.

– Pro­szę… mamu­siu – wyrze­kła uprzej­mie.

Uśmiech blady, zdaw­kowy, ten uśmiech, wyho­do­wany tam, na Warec­kiej, jak kwiat cie­plar­niany, roz­sze­rzył wąskie i tak spe­cjal­nie zaci­śnięte usta dziew­czynki.

– Pro­szę, mamu­siu.

Tuśka machi­nal­nie wzięła ćwiar­teczkę owocu i jakby w zwier­cia­dle, na ustach swo­ich odbiła uśmiech córki.

– Dzię­kuję ci!

A rów­no­cze­śnie myślała:

– Ależ to jego uśmiech, to cały ojciec!

Nie widziała w tej chwili sie­bie i nie czuła zwier­cia­dla­nej dokład­no­ści, z jaką wyraz twa­rzy córki odbił się na jej wła­snej twa­rzy.ROZDZIAŁ II

II

Prze­ję­czała znów jakaś godzina nad ciemną głę­bią Rynku. Do studni tej, wil­got­nej wiecz­nie i peł­nej nie­uchwyt­nej „chan­dry”, wpa­dły te dźwięki obo­jęt­nie, jakby szczęk łań­cu­chów mota­nego w górze, na walcu, wia­dra. Z wia­drami, roz­pię­tymi na skrzy­dłach, pochy­lało się nad tą stud­nią Prze­zna­cze­nie i wyła­wiało ze smut­nej studni fale ludz­kich kon­wul­sji lub zani­ków – „życiem” pospo­li­cie nazwane.

Kon­wul­sją mózgu był w tej chwili żal Tuśki do męża za to, że tylko taką, nie zaś więk­szą sumę zdo­łał dać jej „na Zako­pane”. Wpraw­dzie wie­działa, z jaką trud­no­ścią zbie­rał i te pie­nią­dze, lecz to jej nie roz­bra­jało. Prze­ciw­nie, ogar­niała ją pewna pogarda teraz, gdy go nie widziała przed sobą w znisz­czo­nym pal­to­cie i z pokra­janą bruz­dami twa­rzą.

– A wresz­cie mógł wziąć palto na wypłaty – pomy­ślała, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Ja to robię, a korona mi z głowy nie spada. Skoro mi da mie­sięczną pen­sję na dom, zano­szę ratę do kraw­co­wej i wszystko jest w porządku. Nie cho­dzę ni­gdy jak dzia­dówka…

Zasta­no­wiła się, iż zanadto zaj­muje się mężem i jego pal­to­tem.

– Niech sobie robi, co chce. To prze­cież jego, nie moje pie­nią­dze…

Poszła za mąż bez posagu, tak, miała tylko porządną, oby­wa­tel­ską wyprawę. Ale on wie­dział, że bie­rze pannę z dobrego domu i że musi „sta­rać się o to”, aby miała to, do czego przy­wy­kła.

„Sta­rał się” – i zdaje się, że to było zupeł­nie natu­ralne.

Ona nawza­jem sta­rała się być dobrą żoną i dobrą matką. Pła­ciła mu uprzej­mo­ścią za jego uprzej­mość. Ich świat wewnętrzno-zewnętrzny był w porządku. Dwa­na­ście lat pil­no­wała usil­nie, aby nic ze zby­tecz­nych i tar­ga­ją­cych spo­kój i pewną przy­jętą rów­no­wagę odru­chów nie wypły­nęło na powierzch­nię, pod którą kryli swe zagad­kowe głowy. I dla­tego z dumą osą­dziła, że jest „stró­żem domo­wego ogni­ska”.

Mimo to dziś wła­śnie i dla­tego może głów­nie, iż odda­liła się od owego „ogni­ska”, prze­sią­kłego wil­go­cią bez­u­stan­nie zle­wa­nych wodą fiku­sów, palm i rodo­den­dro­nów, czuła w sobie jakiś nie­po­kój, coś nie­wy­raź­nego, tak jakby patrzała na jakąś źle odgry­waną kome­dię z wyso­kiej gale­rii. Może dla­tego, że dziś w cukierni prze­czy­tała w jed­nej z gali­cyj­skich gazet obszerny felie­ton, noszący w sobie myśl, a na grzbie­cie tytuł _Sta­rzy i mło­dzi_. Sze­regi lite­rek drob­nych, usta­wio­nych rzę­dami, wywo­ły­wały wie­czy­stą walkę pomię­dzy tymi, któ­rzy odcho­dzą, a tymi, któ­rzy przy­cho­dzą.

„Dziś – tak jak zresztą zawsze – ojco­wie i dzieci, sta­rzy i mło­dzi, nie tylko że się nie rozu­mieją, ale nie mają ochoty nawet się poro­zu­mieć. A prze­cież powinni żyć we wza­jem­nych wiel­kich ustęp­stwach, bio­rąc pod uwagę, że z tych ustępstw może wykwit­nąć dla wszyst­kich zro­zu­mie­nie Prawdy życio­wej. Jeśli starsi bólem doświad­cze­nia Prawdę tę zro­zu­mieli, jeśli młodsi ogniem i siłą intu­icji Prawdę odga­dli, toć powinni wza­jem­nie oddać ją sobie i dzie­lić się nią z pośpie­chem dobrych mędr­ców, któ­rzy nie chcą nieść swych mądro­ści do gro­bo­wej ciemni, lecz czy­nią z nich jasną lampę, pło­nącą z uczynną chę­cią na świat cały”.

Takie były słowa i treść główna arty­kułu.

– Wła­ści­wie, po co to pisać i o co im cho­dzi? U nas żyjemy wszy­scy w zgo­dzie, a każde z nas, rodzi­ców, chęt­nie i o ile może, prze­ra­bia zada­nia i dopo­maga w nauce dzie­ciom – myślała Tuśka.

– Zapa­lamy ową lampę… – uśmiech­nęła się – zapa­lamy nie­mal co dzień: ja nad fran­cusz­czy­zną Pity, on nad mate­ma­tyką chłop­ców…

Powstała od okna, rada, że zna­la­zła jakieś wyj­ście z koła, w któ­rym nie­spo­dzie­wa­nie błą­dzić zaczęła.

– I po co to pisać… mło­dzieży pod­su­wać myśli, że jest nie­zro­zu­mianą? Takie arty­kuły oddają naj­gor­szą przy­sługę rodzi­com. Nic wię­cej.

Prze­chy­liła się przez okno, aby je zamknąć. Z dołu coraz sil­niej wiała pleśń gro­bowa zasty­ga­ją­cego powoli życia.

– Mala­ryczne mia­sto! – wstrzą­snęła się Tuśka.

Lecz rów­no­cze­śnie z owym odczu­ciem dresz­czu, cza­ją­cej się zgni­łej febry, coś nie­po­ję­tego, a zara­zem nader sil­nego, ucze­piło się jej ramion.

Była to zgniła, cie­plar­niana atmos­fera uta­jo­nej i grzecz­no­ścią pokry­tej nie­pew­no­ści, jaka moral­nie owie­wała ją, ile razy w War­sza­wie powra­cała do „domu” z zamiej­skiej wycieczki.

Uczuła, że ni­gdy nie poj­mie obec­nego stanu duszy tego mia­sta, nad któ­rym z czer­pa­kami na roz­pię­tych skrzy­dłach cze­kało odziane w czerń – jego Prze­zna­cze­nie.

– A zresztą… po co? – pomy­ślała, zamy­ka­jąc okno.

Pode­szła do stołu i zaczęła przy­glą­dać się kupio­nym apli­ka­cjom. Zmar­twiła się, że przy świe­tle gorzej wyglą­dają niż we dnie.

– Znów mnie oszu­kali – pomy­ślała ze zło­ścią.

Manią jej była ta myśl, że ją wszy­scy okra­dają i oszu­kują w haniebny spo­sób.

Nagle zasta­no­wiła się.

W sąsied­nim nume­rze mówiono gło­śno, coraz gło­śniej, nie trosz­cząc się, iż drzwi, iro­nicz­nie zasta­wione komodą, całe podziu­ra­wione są jak rze­szoto; przez te dziury i szpary fil­tro­wały wyrazy z dokład­no­ścią zupełną. Odzy­wały się dwa głosy – męski i kobiecy. Ten ostatni domi­no­wał, pod­kre­ślany cha­rak­te­ry­stycz­nym pod­cią­ga­niem nosa – for­pocztą pła­czu. Zresztą było to nawet dość tra­giczne, tym tra­gicz­niej­sze, że głos męski nie tra­cił ani na chwilę swo­body i raz przy­ję­tego tonu. Zda­wało się, że to ktoś, wybor­nie wła­da­jący lej­cami, z wyso­kiego kozła pro­wa­dzi dobrze sprzę­gniętą czwórkę i cią­gle jed­naką linią drogi raz wytknię­tej jedzie, jedzie bez chwili utraty rów­no­wagi. Tak brzmiał głos męski, spo­kojny, pewny sie­bie, młody, łamiący się jesz­cze niskimi tony, to teno­ro­wym brzmie­niem. Lecz były to tylko oznaki zewnętrzne, bo tak jak głos i cały cha­rak­ter był dobrze usta­wiony i nie­łam­liwy wewnętrz­nie. Nato­miast głos kobiecy roz­wie­wał się i był nie­pewny. Ni to pokorny, ni to ostry, ale cały prze­po­jony na wskroś kobie­co­ścią. Sza­mo­tało się to, otłu­kało po ścia­nach hote­lo­wego numerku, cichło, peł­zło, pró­bo­wało gro­zić, a w grun­cie rze­czy miało w sobie tra­gizm bez­bron­no­ści powsze­dniej, pod­nie­sio­nej wła­śnie tą powsze­dnio­ścią do roz­mia­rów bólu i kata­strofy.

– No, tak… ale cóż będzie z dziec­kiem? – pytał głos kobiecy.

– Co ma być?… Będą z niej ludzie… – odpo­wiada głos męski.

Zalega mil­cze­nie.

– Ona się czę­sto pyta o tatu­sia. Nie wiem, co jej odpo­wie­dzieć.

– Powiedz jej, że tatuś poje­chał do Ame­ryki po posag dla niej.

– Ach, nie… tak nie można. Ona taka rozumna, taka sprytna.

– No… cóż dziw­nego!

Par­sk­nię­cie śmie­chem.

– Moja córka!

I dłu­gie mil­cze­nie. Ostat­nie tram­waje na Rynku wpa­dają w tę ciszę swym prze­raź­li­wym, sza­tań­skim gwiz­dem.

– Nie chciał­byś jej zoba­czyć? – pyta bojaź­li­wie kobieta.

– Ależ ow­szem, kie­dyś chęt­nie przy­jadę.

– Och! Mówisz już tak trzy lata.

– No to trudno, nie jestem panem swej woli. Nie trzeba było stąd wyjeż­dżać.

– Jak­żeż nie mia­łam wyje­chać? Musia­łam!

– E!…

– Sam mnie nama­wia­łeś. Przy­rze­ka­łeś, że przy­je­dziesz na sezon, na ślub…

– Tylko, pro­szę cię, nie zaczy­naj tej kwe­stii. Chyba chcesz, żebym zaraz uciekł…

Głos kobiety nie mięk­nie, sta­wia się tro­chę hardo.

– Tak, ja wiem… ty zaraz ucie­kasz. To naj­wy­god­niej.

– Pro­szę cię, jestem zde­ner­wo­wany.

– A ja?!…

– Ty? Czym? Wie­dzie ci się dobrze, wyglą­dasz wybor­nie, uty­łaś, podobno do dziecka masz guwer­nantkę fran­cu­ską.

– A ty się nie pytasz, skąd mam na to wszystko?

– Co mnie do tego, moja droga. Znasz mnie i wiesz, że jestem dys­kretny!

Aż huczy od tej dys­kre­cji i wygod­nej poli­tyki naokoło płacz­li­wego głosu kobiety.

– Dys­kretny!…

– Spo­dzie­wam się. Inny na moim miej­scu nie mówiłby z tobą, odwró­cił się, a ja zawsze przy­cho­dzę, ile razy mnie wezwiesz. Czy masz mi co do zarzu­ce­nia? No… powiedz!… No… no…

Przez zęby zaci­śnięte pada:

– Dys­kretny!…

I zaraz ude­rze­nie pię­ścią, drobną pię­ścią w stół i wyplute raczej niż wypo­wie­dziane:

– Podły!…

– O! O!… Nie wiem, kto z nas dwojga. Czy ty, która w tej chwili ciskasz się jak prze­kupka, czy ja, który mimo wszystko podaję ci jesz­cze rękę i sta­ram się nie zapo­mi­nać, że jesteś matką naszego dziecka.

Wypo­wie­dziane to było wszystko równo, bez unie­sie­nia, pomimo owego „zde­ner­wo­wa­nia”, o któ­rym była poprzed­nio mowa.

Kobieta znów upar­cie powta­rza:

– Dys­kretny!…

I wybu­chła sil­nym, zawo­dzą­cym pła­czem.

W Tuśce budzi się prze­ogromna soli­dar­ność kobieca.

W jed­nej chwili i ści­śle kobiecą intu­icją odga­duje całość i linię tej „histo­rii”, ogrom­nie zwy­czaj­nej i ogrom­nie przez to smut­nej. Pomimo miesz­czań­skiej moral­no­ści, jaką jest opan­ce­rzona, czuje, że tamta, przez drzwi łka­jąca kobieta, jest w pra­wie roz­ta­czać taką gło­śną roz­pacz i mani­fe­sto­wać wiel­kość swego bólu. Nie ma bowiem w tym jęku nic bez­wstyd­nego ani narzu­ca­ją­cego się, jest tylko łka­nie czło­wieka, przed któ­rym bez­li­to­śnie obja­wiło się jego prze­zna­cze­nie, idące naprze­ciw niego z narzę­dziami męki w wycią­gnię­tych dło­niach.

Lecz Tuśka nie odczuwa jesz­cze, iż tak być musiało i że ta kobieta łka teraz i tarza w bólu swą głowę o twarde poduszki hote­lo­wego łóżka, a duszę w całym polu cieni okwi­tłych krwią jej złu­dzeń, dla­tego że jeden łań­cuch fak­tów wziął zaczą­tek przed wie­kami w tym kie­runku i zajął ją w swe ogniwa, ją i jej łzy. Tuśka do tego punktu patrze­nia na objawy życia przez zaczątki nie doszła, bie­rze sam objaw i w niego się wnu­rza gwał­tow­nym impe­tem swej wiecz­nie trzy­ma­nej na uwięzi natury.

– Dla­czego ona tylko pła­cze? – myśli wzbu­rzona. – Dla­czego ona nie powie mu wię­cej, wię­cej nad to „podły”, bo prze­cież to „wię­cej” aż się samo na usta prosi?

A może wyszedł, może uciekł, tak jak to bywa „naj­wy­god­niej”.

Nie, jest. Cho­dzi teraz po pokoju, cho­dzi pew­nym, rów­nym kro­kiem. Nie mówi jed­nak nic. Zapewne ma minę zre­zy­gno­waną i znosi ten płacz z cier­pli­wo­ścią i wspa­nia­ło­ścią dys­kretną.

Tuśka ni­gdy nie sta­nęła tak bez­względ­nie z obja­wami zwy­czaj­nego życia.

Pro­sto z domu rodzi­ców weszła pod dach męża. Czy­tała wiele. Ale w książce to pewna ilość czar­nych lite­rek mówi „kobieta pła­kała” i to wszystko.

W życiu taka gama szlo­cha­nia to sam przez się cały poemat bólu, cała syn­teza odczu­cia, poszar­pa­nia życia i sto­cze­nia się na dno prze­past­nej czerni, na któ­rym już się nie klnie swej doli, nie gry­zie rąk zała­ma­nych, nie targa się tak zwa­nego sumie­nia, aby z niego na pocie­chę wytrzą­snąć choćby kilka kro­pli krwa­wej wła­snej winy… Lecz nie­mniej Tuśka wie­działa, że są takie bóle. Nie czuła ich, nie rozu­miała ich ogromu, ale o ist­nie­niu ich miała zupełną świa­do­mość. Nagle to wido­wi­sko prze­czu­wane zna­la­zło się w pobliżu niej z całą potęgą i siłą. Nie wie­działa, jak je przy­jąć i ile wło­żyć z sie­bie w to, co się dokoła niej roz­snu­wać zaczęło. Rzu­ciła się cała ner­wami i duszą w tę głąb, tra­cąc miarę i bez­stron­ność widza.

– Dla­czego mu nie powie, że go nie­na­wi­dzi, że nim gar­dzi za tę dys­kre­cję, którą on się tak pyszni. Wszakże to jasne, że ktoś inny wycho­wuje i łoży na jego dziecko. I on to przyj­muje… bo choć nie bez­po­śred­nio, ale zawsze prze­cież, skoro to jego dziecko…

Nagle przy­sta­nął i dał się sły­szeć jego głos:

– A masz papie­rosy?…

Tuśka wstrzy­mała oddech.

– Co ona mu odpo­wie? Porwie się jak lwica, może mu do gar­dła sko­czy, że on nie potrafi nawet usza­no­wać tej jej bole­snej chwili, w któ­rej duch w łka­niach się roz­ła­muje i siatką nad cia­łem się roz­pina.

Lecz cisza zupełna. Tylko po chwili – woń papie­rosa dobywa się przez szcze­liny.

Musiała mu gestem wska­zać, gdzie były papie­rosy. Zapa­lił, a teraz cho­dzi znów lekko, skrzy­piąc nowymi praw­do­po­dob­nie butami. Łka­nia kobiety przy­ci­chają z wolna.

Tuśka siada, przy­tu­lona do rogu kanapy, i słu­cha. Rów­no­cze­śnie wyobraża sobie i ją, i jego, tak daw­niej sobie bli­skich, tak bar­dzo bli­skich. A i to trze­cie pomię­dzy nimi, ta mała dziew­czynka, pie­lę­gno­wana przez fran­cu­ską guwer­nantkę i żywiona kosz­tem kogoś nie­zna­nego…

To dziwne być musi uczu­cie, straszne i pełne grozy, kazać żywić dziecko cudze… To musi być pełne grozy i wiel­kiego wstrętu do samej sie­bie w cza­sie takich bez­sen­nych, dłu­gich nocy. Taki płacz wtedy musi chwy­tać za gar­dło, jak ten, który dogo­rywa tam, za drzwiami w sąsied­nim nume­rze. Lecz jeśli się ma przed sobą tego, który jest sprawcą tej peł­nej grozy sytu­acji, gdy mu można wypluć w oczy całą prawdę i spa­lić serce łzami… Wtedy się to wszystko mówi, wtedy się to wszystko rzuca pro­sto w twarz tak szczel­nie oble­pioną maską obo­jęt­no­ści i „nie­bra­nia nic na serio…”.

Tuśka czeka, co będzie dalej. Zdaje się, że czyta jakąś powieść, że za chwilę odwróci kartę i roz­pocz­nie się roz­dział, pełen siły i namięt­nej nie­na­wi­ści, że ta kobieta będzie tą zbio­rową kobietą, powsta­jąc z całym maje­sta­tem prze­ciw maje­sta­towi siły obo­jęt­no­ści męż­czy­zny. Dyszy tam od tej koń­co­wej walki dwóch płci, tej jed­no­ści roze­rwa­nej i żąd­nej połą­cze­nia.

Od pomy­łek aż drży i jęczy w prze­stwo­rzu. Błą­dzą i mylą się cią­gle w poszu­ki­wa­niu jed­no­ści. W spo­tka­niach i pró­bach powstają nowe życia, lecz naj­czę­ściej to nie­har­mo­nijne wła­śnie zla­nie się dwóch istot w trze­cią jedną, to ten dyso­nans, ta walka, to rwa­nie się i uja­da­nie, roz­pacz­li­wie uwię­zione w nowej, nie­szczę­snej isto­cie…

Tam daleko, w Łodzi, mała dziew­czynka, zgrab­niuchna figurka o zdzi­wio­nych i tro­chę męt­nych źre­ni­cach i o sil­nie roz­wi­nię­tej inte­li­gen­cji nie­ocze­ki­wa­nych na klom­bie ustaw spo­łecz­nych kwia­tów… Tak, tak, taka mała dziew­czynka.

Pani Tuśka cała aż zasty­gła w ocze­ki­wa­niu kata­strofy. Życzy sobie, by tamta kobieta miała siłę wielką, miała i swoją siłę, i jej, Tuśki, siłę odwetu choćby słow­nego. Zdaje się jej, że to wła­śnie jest dosko­nały moment, jedyna chwila, w któ­rej może być mowa o całej, peł­nej nie­na­wi­ści, nie­pra­wo­ści podob­nego postą­pie­nia.

Tuśka ma w sobie w tej chwili chęć i siłę świeżą, bo ni­gdy nie potrze­bo­wała zuży­wać jej w tym kie­runku. Jej zatargi ciche z mężem były zupeł­nie innej natury. Nie było w nich nic ogól­no­ludz­kiego ani tego tajem­ni­czego i groź­nego, jakie drży tam, przez ścianę.

Więc…

Łka­nie pra­wie zupeł­nie cich­nie.

Sły­chać tylko jęk słaby – ot, jakby postrze­lone zwie­rzę skar­żyło się gdzieś w głębi lasu.

– Czemu ona pła­cze? Czemu nie mówi?

Lecz teraz sły­chać kroki męż­czy­zny ciche i układne.

– Kiciątko!… – mówi męż­czy­zna. – Niech kiciątko nie pła­cze.

Przez Tuśkę prze­biega mróz od tych kilku słów. Taki słodki, miły głos. Takie pro­ste słowa i to „kiciątko” ni­gdy nie­sły­szane. Zupeł­nie jakby ktoś aksa­mitną łapką gła­dził, pie­ścił, tulił.

– Kiciątko!…

– Och, ty!… Ty!…

I potem pra­wie szep­tem jesz­cze wśród łka­nia:

– Mój! Mój!…

– Jak? Co?

Więc nic. Żad­nych wyrzu­tów? Żad­nej siły? Żad­nego maje­statu? Żad­nych wro­gów naprze­ciw sie­bie, zie­ją­cych wie­czy­stą nie­na­wi­ścią i męką?

Takie marne słowo wznie­ca­jące dresz­cze, jedno „kiciątko” i zaraz zarzu­ca­nie na szyję rąk, prze­mo­czo­nych łzami, przy­tu­le­nie twa­rzy, jesz­cze gorą­cej i nabrzmia­łej od tar­za­nia się po roz­rzu­co­nych dokoła wło­sach.

I to wszystko dla jed­nego słowa.

– Tak – ale jakie to! Jakie!

Wszystko jedno! Ona nie powinna była, nie powinna.

Tak myśli Tuśka, tak chce myśleć Tuśka, bo w grun­cie rze­czy druga jej war­stwa myśli coś zupeł­nie innego, myśli owym dresz­czem, a raczej odczu­ciem owego dresz­czu, jaki prze­jął ją, gdy sły­szała to pro­ste, a tak aksa­mitne słowo: „kiciątko”.

Tym­cza­sem tam, przez drzwi, aż się roz­szem­rało od poca­łun­ków i dobrych słów.

– Więc – mój! Dla­cze­goś o mnie zapo­mniał? – Poca­łuj!… Jak daw­niej… Pamię­tasz? – zwłasz­cza to „pamię­tasz”.

To ona!

A on?

Nie­wiele słów, lecz ręce zarzu­cił na jej szyję, włosy gła­dzi i mówi:

– Kiciątko… A złe, a ładne zawsze…

W Tuśce coś się aż kłębi, aż unosi od sprzecz­nych uczuć. Za gar­dło ją chwyta niby roz­rzew­nie­nie nie­okre­ślone, któ­rego zana­li­zo­wać nie umie, jakiś żal, złość, pogarda dla sie­bie, dla tam­tej prze­ba­cza­ją­cej, dla kobiet w ogóle. Prze­ba­cza, sła­nia się w ramiona. Och! Głu­pia! Nędzna!

Takiego pozoru chwyta się Tuśka, ażeby pokryć nim wzru­sze­nie, dreszcz, żal i to coś, jakby zazdrość cze­goś nie­zna­nego, a prze­cież peł­nego okry­tej dla niej bry­lan­tową zasłoną strony życio­wej.

Więc porywa się i przez chwilę traci pra­wie przy­tom­ność z pod­nie­ca­ją­cego ją uczu­cia gniewu.

– Nędzna, prze­ba­czyła!…

Do dzwonka się rzuca i przy­ci­ska guzik.

Tak, tak, to bez­wstyd takie prze­ba­cze­nie, ta kobieta ma, na co zasłu­żyła. Dobrze zro­bił, że ją opu­ścił.

Wcho­dzi poko­jowa, ta sama, która stra­ciła sza­cu­nek dla Tuśki, za to, że Tuśka przy­nosi w papie­rze szynkę do hotelu.

Tuśka pra­gnie zre­ha­bi­li­to­wać się w oczach tej dziew­czyny.

– Pro­szę iść do tam­tego numeru i powie­dzieć tym pań­stwu, żeby się ina­czej zacho­wy­wali. Nie jestem przy­zwy­cza­jona zno­sić coś podob­nego!

Dziew­czyna patrzy sze­roko otwar­tymi oczami na wzbu­rzoną twarz Tuśki.

– Pro­szę pani…

– Pro­szę iść…

– Dobrze, pro­szę jaśnie pani!

Roz­ka­zu­jący gest, wspa­niała mina napra­wiły to, co zepsuło pół funta szynki. Dziew­czyna wysu­nęła się cicho i za chwilę sły­chać było, jak szep­tem coś prze­kła­dała w sąsied­nim pokoju, tłu­ma­czyła „tym pań­stwu”…

Roz­legł się szczery, ser­deczny wybuch śmie­chu i rów­no­cze­śnie pokorne pra­wie tłu­ma­cze­nie się kobiety:

– Ale cóż znowu? Ta pani zwa­rio­wała?… My prze­cież nie robimy nic złego!…

Tuśka drżała teraz jak w febrze i cho­dziła gorącz­kowo po pokoju, potrą­ca­jąc meble. Nie­na­wi­dziła i sie­bie, i ich, tych dwoje, któ­rym czuła, że wyrzą­dza krzywdę, obe­lgę, że policz­kuje tamtą kobietę nie­słusz­nie, bo prze­cież była w pra­wie prze­ba­czyć, gdy chciała.

Męż­czy­zna zade­cy­do­wał nagle.

– Chodźmy stąd. I tak chcia­łem coś zjeść. Przej­dziemy się.

– Dobrze, chodźmy. To jakaś zła kobieta ta pani!

Wycho­dzą.

Zła kobieta.

Teraz kolej na Tuśkę znieść tę obe­lgę, ten poli­czek, zadany sło­wem kobiety jej ducho­wej isto­cie. Gdzieś nie­gdyś czy­tała, że naj­pierw­szym obo­wiąz­kiem kobiety jest… być dobrą. A ona była zła.

Na próżno pra­gnie utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że postą­piła słusz­nie, moral­nie, etycz­nie. Nie chciała słu­chać szmeru piesz­czot i poca­łun­ków – ona, kobieta moralna i nie­po­szla­ko­wana. Przy tym te piesz­czoty były z jed­nej strony wyłu­dzone pod­stę­pem i obłudą, z dru­giej strony dozwo­lone głu­pią sła­bo­ścią i bra­kiem god­no­ści wła­snej. Były więc zupeł­nie kary­godne i zasłu­gi­wały na wypę­dze­nie z cie­płego kręgu, w któ­rym prze­by­wają ludzie uczciwi.

Obo­wiąz­kiem kobiety być dobrą.

Powoli zapa­dała dokoła Tuśki cisza. Tram­waje prze­stały roz­dzie­rać powie­trze gwiz­dem. Mar­twe mia­sto ukła­dało się coraz sen­niej, coraz wygod­niej w swo­jej mar­two­cie. I dusza jego kamie­niała, zda się, dźwi­ga­jąc teraz coraz wyżej, i roz­po­ście­rała prze­ogromne skrzy­dła, cięż­kie, nabite kró­lew­skimi klej­noty i żałobą paję­czyn, roz­snu­tych wśród mil­czą­cych sar­ko­fa­gów.

Tuśka prze­stała cho­dzić i przy­tu­liła się do ściany, sza­rze­jąc w swej podróż­nej sukni na tle żół­tego obi­cia. Świeca doga­sała w lich­ta­rzu, rzu­ca­jąc poszar­pane bły­ski.

Przez twarz Tuśki, jak przez chmurę, prze­wi­jały się roz­ja­śnie­nia dziwne, nie­uchwytne, to znów zapa­dała na nią jakby maska popiołu, sta­rze­jąca ją nagle w jed­nej chwili.

Coś w niej migało, wal­czyło, było nie­pewne, nie wie­działo, jak sobie pora­dzić z tymi nowymi prze­ja­wami życio­wych starć i łapek, dobro­wol­nych ukła­dów, które bodaj czy nie są tre­ścią owych nie­do­po­wie­dzia­nych, a pod­sta­wo­wych potęg, sta­no­wią­cych istotę ludz­kiego ist­nie­nia.

Tylko na to trzeba sił ogrom­nych i cof­nię­cia się wstecz, poza to wszystko, co takim wałem nie­prze­by­tym wznio­sło się dokoła nas wszyst­kich!

Złą była kobietą przed chwilą. Czuła to i rozu­miała dobrze. Nie miała w sobie bia­łej i jasnej wyro­zu­mia­ło­ści dobrej wróżki, snu­ją­cej dobro­czynne pro­mie­nie rąk nad chwi­lami, które osu­szają łzy i w ciem­nie smutku świe­tlane pro­mie­nie wpro­wa­dzają. Kazała zejść tej kobie­cie w pogar­dzie spoj­rzeń służby hote­lo­wej, a uczy­niła to pra­wie bez­przy­tom­nie, pod wpły­wem ni to sza­leń­stwa wzgardy, ni to gniewu, ni to zawi­ści. Dla­czego to uczy­niła – nie wie sama.

Co oni jej szko­dzili, ci dwoje za ścianą, osu­sza­jący łzy poca­łun­kami, a zwłasz­cza ta nędzna kobieta, roz­sz­lo­chana i taka podatna do przy­ję­cia jał­mużny piesz­czoty i dobrego słowa. Była to chwi­lowa ułuda szczę­ścia cichego, wtu­le­nie się w zamknięte ściany, gra­nice świata w zaci­śnię­tych na szyi ramio­nach…

Ona to wszystko znisz­czyła, roze­gnała jedną myślą pyszną i nie­ukró­coną. To nawet, co mogło być piękne, to wiel­kie prze­ba­cze­nie bez­gra­nicz­nej kobie­cej dobroci zbez­cze­ściła brzydką, podejrz­liwą myślą banal­nej hote­lo­wej awan­tury. Uczuła to w głębi duszy jak cierń, jak kolce. Wstyd ją ogar­nął kobiecy. Może pod­su­nęła im myśl, któ­rej nawet nie mieli.

Doznała ulgi na myśl, że na dole, na tablicy, nie kazała pisać swego nazwi­ska. Miała bowiem w Kra­ko­wie daleką rodzinę męża, rodzinę ubogą, taką, do któ­rej w ogóle się nie przy­znaje, bo odzież wytarta i maniery fatalne, więc wyraź­nie zapo­wie­działa, ażeby nie umiesz­czono jej nazwi­ska w spi­sie gości.

– Nie dowie­dzą się, jak się nazy­wam! – pomy­ślała pra­wie z rado­ścią.

Lecz zaraz chciała sobie przy­znać rację, bo uparta była i pyszna nawet wobec sie­bie samej.

– Musia­łam to zro­bić – musia­łam, choćby przez wzgląd na Pitę…

Uszczę­śli­wiona, że zna­la­zła pre­tekst, spoj­rzała na łóżko, na któ­rym leżała mała. Dziecko miało oczy sze­roko otwarte, lecz leżało nie­ru­chome jak woskowa laleczka.

– Dawno się obu­dzi­łaś? – zapy­tała Tuśka.

– Nie­dawno, mamu­siu!

Tuśka chciała zapy­tać córkę, czy sły­szała cokol­wiek z tego, co zaszło, lecz wie­działa, że dziecko wyśli­znie się jej grzecz­nie i nie powie prawdy.

– Śpij, pro­szę cię. Już późno.

– Dobrze, mamu­siu!

Pita natych­miast zamknęła oczy i dłu­gie, jasne rzęsy zapa­dły na śliczne, sza­fi­rowe oczy. Lecz wyraz twa­rzy dziecka, zwłasz­cza kąciki jej bla­dych ustek, kryły w sobie jakiś zagad­kowy, tajem­ni­czy wyraz, który znik­nąć nie chciał.

I Tuśka przed tym sfink­so­wym uśmiesz­kiem córki czuła się bez­silną, zmro­żoną, bo tam był jakiś sąd, coś instynk­tem kie­ro­wa­nego, coś kieł­ku­ją­cego, z czego ani to aniel­skie dziecko, ani ona sama zdać sobie sprawy nie były w sta­nie.ROZDZIAŁ IV

IV

– Mamuń­ciu… Czy to to góry?

– Tak!

Po raz pierw­szy od chwili przy­jazdu Pita zapy­tała się o coś matki.

Spoza mgieł i pasem desz­czo­wym zary­so­wały się wresz­cie te Gie­wonty, Haw­ra­nie, Guba­łówki wraz ze swymi wid­mami o ska­mie­nia­łych, a tak roz­wiew­nych kon­tu­rach. Źle widać te dźwi­ga­jące się masy, ale duchy ich roz­snu­wają dżdży­ste opary i prze­bi­jają się czer­nią koso­drze­winy, sre­brem jakby zasty­głych poto­ków.

Pita zatrzy­muje się na środku Nowo­tar­skiej ulicy i patrzy. Drobna jej dusza, dusza ane­micz­nego, miej­skiego dziecka, jakby trwoży się i lęka tego ogromu nie­ru­cho­mego, tak bli­skiego, a prze­cież nie­do­ści­głego. Stoi tak śliczna, kształtna, w narzu­co­nym na ramionka żakie­ciku gra­na­to­wym; na ustach jej prze­wija się cią­gle ten zagad­kowy, iro­niczny pół­u­śmie­szek małego, a tym wię­cej tajem­ni­czego sfinksa, i teraz nie pyta już o nic, ani o nazwy tych gór, ani o ich for­ma­cje, ani o to, co tak lśni na żle­bach, czy to śnieg, czy to sre­bro, lecz stoi i patrzy.

Tuśka także patrzy, lecz w zupeł­nie odmienny spo­sób. Ogar­nia wzro­kiem całość i pewne zacie­ka­wie­nie mieszczki domi­nuje nad tym wra­że­niem barw lub kształ­tów.

– Ogromne – myśli – ale po co wła­ści­wie ludzie się na to dra­pią?

Czuje jed­nak, iż gdyby miała towa­rzy­stwo i kostium, może zary­zy­ko­wa­łaby się na taką wyprawę.

– Tylko… cóż… Prze­cież sama z Pitą nie pójdę!

I znowu ogar­nia ją wiel­kie znu­dze­nie i uczu­cie nie tęsk­noty, ale jakie­goś wysa­dze­nia z sio­dła.

Była już u leka­rza. Opu­kana, osłu­chana, idzie nadziana recep­tami i prze­pi­sami. Wstą­piła z Pitą do cukierni. Na weran­dzie, prze­sią­kłej od desz­czu wil­go­cią, wysie­działy się, zjadł­szy dużo cia­stek i opiw­szy się cze­ko­ladą. Tro­chę gości krę­ciło się po cukierni, ale żad­nego oży­wie­nia nie było. Armia kel­ne­rów melan­cho­lij­nie pod­pie­rała ściany. Ze skle­pów wyzie­rały blade i senne twa­rze „panów kup­ców”.

– Czy tu tak zawsze? – myślała Tuśka, jedząc trzeci mar­ce­pa­nowy kar­to­fe­lek, nadzie­wany powi­dłami.

– Czy tu tak zawsze? – myślała Pita, jedząc czwarte ciastko tor­towe, posma­ro­wane powi­dłami.

Furki dud­niły i trzę­sły nie­mi­ło­sier­nie prze­ra­żo­nych tą nie­spo­dzianą tor­turą gości. Widać było ręce kobiet, ucze­pione kon­wul­syj­nie drą­gów, które pod­ska­ki­wały szar­pane jakąś wście­kłą mocą.

Na ścia­nie cukierni powiała czer­wona płachta.

– Co to takiego? – spy­tała Tuśka prze­cho­dzą­cego kel­nera.

– To teatr. Jutro grają.

– A!…

Jakaś nadzieja wstą­piła w serce Tuśki. Całe miesz­czu­cho­stwo przy­nio­sła ze sobą ta czer­wona płachta papieru. Teatr – więc wie­czór spę­dzony w atmos­fe­rze kin­kie­tów, muzyki, świe­żej farby afi­sza, per­fum, woni więd­ną­cego w ręku kwiatu lub roz­grza­nych ręka­wi­czek, a potem łatwe zaję­cie myśli – myślą innych.

Pita, zapa­lona zwo­len­niczka teatru, nie mówi nic, lecz błę­kitne jej oczy nie opusz­czają ani na chwilę jaskra­wego afi­sza. Z daleka czyta tytuł sztuki i cała dyszy chę­cią zoba­cze­nia teatru w Zako­pa­nem. Twa­rzyczka jej nie zmie­nia jed­nak wyrazu, gdy sły­szy pyta­nie matki:

– A gdzież można dostać bilety?

W duszach tych dwóch kobiet, doro­słej i pod­ra­sta­ją­cej, zachi­cho­tał wam­pir miej­ski, gnież­dżący się wśród murów i zauł­ków ulic. Roz­ję­czał się, roze­grał, roz­tur­ko­tał, zio­nął cia­snotą, zde­ner­wo­wa­niem i wie­czy­stym napię­ciem wyobraźni naokół, a weranda cukierni, stło­czone kamie­nice, zasła­nia­jące prze­stwór i syl­wetki gór, dopo­ma­gały mu z całą mocą. I gdy póź­niej obie kobiety wra­cały powoli do domu prze­sią­kłą desz­czem ulicą, gdy przed ich oczami wyła­niać się zaczęły widma gór, a powiało od nich mil­czą­cym maje­sta­tem ogromu i świe­żo­ści, żad­nej z nich w oczach nie zami­go­tało to „coś”, co świe­tla­nym ogni­kiem pobie­gło ku czer­wo­nej płach­cie teatral­nego afi­sza.

Nie było kon­taktu tych dwóch dusz z duszą przy­rody, stały one pra­wie mar­twe i tylko zdzi­wione, bez ści­śnie­nia serca i potrzeby zło­wie­nia szer­szego odde­chu. Nic w nich nie zatrze­po­tało spę­ta­nego i tak kor­nie zgnę­bio­nego w cuch­ną­cej woni miast. Dziecko mil­czało, zdjęte podzi­wem i nie­śmie­jące sfor­mu­ło­wać cało­ści wra­że­nia, jakie odnio­sło. Kobieta myślała:

– Gdy­bym miała towa­rzy­stwo, dla tego towa­rzy­stwa poszła­bym może na wir­chy.

W grun­cie rze­czy jed­nak krew w nich krą­żyła leniwo, a te dru­gie istoty, te „one” rze­czywiste i praw­dziwe, wra­cały umy­słem do powie­wa­ją­cej na weran­dzie roz­mo­kłej płachty teatral­nej, która miała je zapro­wa­dzić w kra­inę płó­cien­nych, cuch­ną­cych smre­ków i stru­mieni, białą farbą nama­za­nych. Odczu­wały, rozu­miały tak naturę. Z nią, z tą papie­rową i cuch­nącą, wcho­dziły szybko w kon­takt i bez natę­ża­nia pły­wały po powierzchni sztucz­nego stawku, napeł­nio­nego let­nią wodą. Nie potrze­bo­wały zdo­by­wać się na wysi­łek, jeden – jedyny, który byłby wpro­wa­dził je w głę­bie oce­anu Piękna istot­nego i dał im moż­ność zla­nia ich dusz z duszą przy­rody.

Zmar­twiały wśród pyłów i kamieni miast, mar­two czuły i mar­twe były ich upodo­ba­nia…

Przed nimi powoli wyło­nił się cały łań­cuch gór, uło­żo­nych w trzy ostro odci­na­jące się war­stwy. I każda z nich miała inny ton, jak trzy war­stwy szma­ragdu, sza­firu i opalu. Naj­bliż­sza – ta, która łączyła się ze szczy­tami smre­ków, a miej­scami spły­wała jasno­zie­loną strugą łąki, nik­ną­cej wśród will i domów, zie­lona była, aksa­mitna, wyraźna i prze­ciemna. Nad nią wzno­sił się drugi taras z sza­firu, prze­ty­ka­nego sre­brem śniegu, i smuga ta miała w sobie tajem­ni­czość zni­ka­ją­cego w szma­rag­do­wej toni, sze­roko roz­war­tego, archa­niel­skiego skrzy­dła. Roz­mo­dlone, roz­warte ku górze jak hymn, jak straż­nica pięło się to skrzy­dło nie­wi­dzial­nego ducha ku opa­lo­wej war­stwie wid­mo­wej, wynio­słej, dale­kiej, roz­pły­wa­ją­cej się w błę­ki­cie bla­dym nie­bios, na które biały księ­życ wypły­nął, ni to obłok, ni to nagłe roz­war­cie się tego błę­kitu w srebrny, lekki puch. Od Tatr, od hal, od wian­ków koso­drze­winy, na które spły­wał welon śnie­gów, nio­sło prze­dziwną wonią świe­żej żywicy i czy­stego Ducha.

Dobro tam pano­wało. Dobro ciche i uko­je­nie bez gra­nic. Dobro to pły­nęło całym poto­kiem ku ludz­kim pier­siom, ku ludz­kim duszom. Chciało w nie wnik­nąć, roz­ma­rzyć, ukoić, nauczyć kochać, prze­ba­czyć, zapo­mnieć i sta­nąć wobec wiel­kiej Zagadki bez trwogi, z przy­go­to­wa­niem zupeł­nym.

Lecz o war­stwę nędzy, niby zdo­by­tej dosko­na­ło­ścią życio­wych, ludz­kich, mrów­czych zabie­gów w celu ulep­sze­nia bytu i umoż­li­wie­nia wygod­nej pod­ściółki duszy i ciała, obi­jały się czę­sto na próżno owe świeże, wonne i czy­ste wiewy nad szma­rag­dem lasów wzno­szą­cego się archa­niel­skiego skrzy­dła. Wzrok ludzki, przy­zwy­cza­jony ryć bruk miej­ski, z trud­no­ścią się­gał do wyżyn opa­lo­wych i tam sta­rał się odna­leźć począ­tek wszel­kich naj­pięk­niej­szych idei ludz­ko­ści. Rył cią­gle, rył powoli, pod cię­ża­rem powiek wpół­sen­nych i cho­rych.

Przed łań­cu­chem Tatr, przed ich szma­rag­dem, sza­fi­rem i opa­lem, przed ich mądrą i wielką pięk­no­ścią stają dwie posta­cie kobiece w popie­la­tych buci­kach, na wyso­kich, fran­cu­skich obca­skach, z szy­jami szczel­nie opan­ce­rzo­nymi w wyso­kie jak u pru­skich jun­krów koł­nie­rze. I jedna mówi do dru­giej:

– Chodźmy już do domu.

– Dobrze, mamu­siu.

– A uwa­żaj i patrz przed sie­bie, żebyś nie zabło­ciła buci­ków.

I idą sobie, jedna za drugą, mniej­sza przo­dem, w jed­na­ko­wych, narzu­co­nych na plecy gra­na­to­wych żakie­ci­kach o zło­tych guzicz­kach. Idąc, patrzą cią­gle w zie­mię, ryją wzro­kiem po chod­niku, wybie­ra­jąc such­sze miej­sca i chro­niąc jasne buciki.

Nagle opa­lowe, wid­mowe kon­tury gór obry­so­wały się zło­to­pur­pu­ro­wym paskiem. Jest to nad­zwy­czaj piękne, nie­wy­po­wie­dzia­nie piękne zja­wi­sko i chwila to dziwna, uro­czy­sta, jakby natura dyszała żarem swej dru­giej, dosko­nal­szej, astral­nej duszy. I w takiej chwili już roz­róż­nić nie można, czy to odblask sło­necz­nych ostat­nich bla­sków, czy to powsta­nie wypro­mie­nio­wa­nia wła­snego świa­tła z łona ziemi, tak krwawo, tak ofiar­nie, tak pło­mien­nie zna­czą się w prze­stwo­rzu świe­tlane linie gór.

Lecz idące dwie kobiety nie dostrze­gają tych cudów, one idą jedna za drugą w swych gra­na­to­wych żakie­ci­kach i patrzą uważ­nie na dół na zie­mię, aby oca­lić nowe, śliczne, popie­late buciki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: