Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sfinks. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sfinks. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 264 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO KA­ZMIE­RZA KO­MOR­NIC­KIE­GO.

w Uiźdz­cach.

Gró­dek dnia 3 li­sto­pa­da 1846 roku.

Po­zwól ko­cha­ny Ka­zi­mie­rzu, aże­bym imię two­je na pierw­szej kart­ce tej po­wie­ści za­pi­sał. Tyle ci tyl­ko przy­jaźń moja, nie li­cząc ser­ca, dać może, że rzu­ci imię two­je z mo­jem ra­zem na fale cza­su, na zni­ko­mej, o! i bar­dzo zni­ko­mej kart­ce pa­pie­ru.

Sfinx jest jed­ną z po­wie­ści mo­ich, nad któ­rą naj­wię­cej pra­co­wa­łem; – wca­le nie za­rę­czam, żeby prze­zto lep­szą być mia­ła. Sam przed­miot, ży­cie ar­ty­sty, wy­zna­czał mi komu ją mam przy­pi­sać: To­bie i W. Smo­kow­skie­mu po po­ło­wie, dwóm co ro­zu­mie­cie i upra­wia­cie u nas sztu­kę.

Weź­mij więc pierw­szą część Sfi­nxa i wierz, że chciał­bym ci ofia­ro­wać co lep­sze­go, ale na nie­szczę­ście nie mam.

Przy­kro mi na­wet, że cię nie­ja­ko z lo­sa­mi tej po­wiast­ki zwią­żę. Ty wiesz, jaką jest dzi­siaj u nas kry­ty­ka, i nie zdzi­wi cię mój oj­cow­ski nie­po­kój o jed­no z ulu­bień­szych dzie­ci. – Kry­ty­ka! ma­myż ją?

Nie wiem! To wiem, że czło­wiek, co jak ja, do żad­ne­go li­te­rac­kie­go nie na­le­ży i nie chce na­le­żeć stron­nic­twa, któ­ren żad­nej wy­łącz­nej, zbie­ga­ją­cych dziś po świe­cie, nie hoł­du­je teo­ryi, dla tego, że so­bie swo­ję wła­ści­wą wy­ro­bił – jest w naj­opła­kań­szem po­ło­że­niu. Nie­szczę­sne po­kra­ja­nie się lu­dzi na par­tyę peł­ne na­mięt­no­ści, ro­bi­ło sta­no­wi­sko moje naj­dziw­niej nie­bez­piecz­nem. Wszy­scy es­te­ty­cy nasi na­pa­dać mnie.

mu­szą, każ­dy w imię swe­go obo­zu, bo do nie­go nie na­le­żę. Ze wszyst­kich stron pod­no­szą się wrza­ski, przy­mów­ki, ucin­ki ob­wi­nia­ją­ce, wzgar­dli­we. Ale czło­wiek su­mien­ny nie po­wi­nien ulęk­nąć się i po­kło­nić krzy­ka­czom, nie może przy­stać do nich dla tego tyl­ko, że mu pał­kę nad gło­wą trzy­ma­ją. Rad­bym szcze­rze prze­ko­nać się o do­sko­na­ło­ści ja­kiej li­te­rac­ko­so­cy­al­nej teo­ryi, aby ją ca­łe­mi po­pie­rać si­ła­mi; cóż, kie­dy mnie żad­na z nich nie za­spo­ka­ja. Jed­ni wrzesz­czą o wy­wrót wia­ry i sta­rych; jak zo­wią, prze­są­dów dla no­we­go świa­tła, któ­re nio­są dla fi­lo­zo­fii w ich mnie­ma­niu no­wej; dru­dzy trzy­ma­ją się rę­ka­mi i no­ga­mi wszyst­kie­go co sta­re, go­to­wi się cof­nąć by­le­by nie iść na­przód tyl­ko, bo im ciem­no na dro­dze i strasz­no. – Po­wieść, daw­niej tyl­ko fan­ta­zyi i sztu­ki dzie­cię, dziś jak tra­garz zmu­szo­na jest dźwi­gać wy­pad­ki naj­roz­ma­it­szych teo­ryj. A je­stli wprost tyl­ko fan­ta­zyą, py­ta­ją jej pla­ców­ki li­te­rac­kie o ha­sło i za­bi­ja­ją nie­mi­ło­sier­nie gdy go nie ma.

To po­nie­kąd i moje spo­ty­ka.

Czy­tel­ni­cy a na­wet es­te­ty­cy nasi nie­mo­gąc się do­py­tać co my­ślę, ła­twiej­szym i krót­szem zna­leź­li, na stro­nę od­rzu­cić; wy­rze­ka­ją, ze nie mam my­śli i sys­te­mu. A! pa­no­wie ko­cha­ni, wy to ra­czej nosa nie ma­cie, żeby się do­wą­chać gdzie się co znaj­du­je! Có­żem wi­nien! że po­psuw­szy so­bie po­wo­nie­nie, je­den tyl­ko ja­kiś za­pach wa­szej szko­ły czuć mo­że­cie? Có­żem wi­nien, że wy­łącz­ni, a za­tem nie­spra­wie­dli­wi, po­jąć nie mo­że­cie wszel­kie­go utwo­ru co do wa­szej nie przy­pa­da mia­ry? Có­żem wi­nien, że ul­tra­ka­to­li­cy na­zy­wa­cie mnie nie­re­li­gij­nym może, a neo-fi­lo­zo­fo­wie ob­sku­ran­tem?

Wi­nie­nem chy­ba, że do żad­ne­go z obu tak od­zna­czo­nych sil­nie nie na­le­żąc obo­zów, sam je­den idę z boku. Wiem bar­dzo do­brze, iż od wie­ków, lu­dzie tego ro­dza­ju za­po­zwa­ni i ka­mie­no­wa­ni być mu­sie­li; lecz mnie to nie ustra­sza by­najm­niej.

Nie, nie chce po­stę­pu kosz­tem ca­łej prze­szło­ści, lecz nie chcę też co­fa­nia się pod po­zo­rem kon­ser­wa­cyi. Jed­no rów­nie szko­dli­we jak dru­gie. Fi­lo­zo­fia po­cząw­szy od Pla­to­na po­win­na była na­uczyć was pa­no­wie, ze praw­da nie leży nig­dy w osta­tecz­no­ściach. Ży­cie nie roz­wi­ja się ani na chło­du, ani na skwa­ru bie­gu­nie, ale w po­śred­nich umiar­ko­wa­nych stre­fach.

Jed­ni z was chcą wy­wró­cić wszel­ką wia­rę i wszyst­ko co sta­re, dla tego tyl­ko, że im się zda­je, iż na­gle prze­ro­bić po­tra­fią świat cały i uczy­nić zeń Eden do­sko­na­ły – (szko­da, że w pro­gramm nie wcho­dzi prze­ro­bie­nie na­tu­ry ludz­kiej, bo bez tego za nic resz­ta); dru­dzy ucze­pi­li się tego co jest, nie­wie­rząc, aby co lep­sze­go być mo­gło. Lecz moż­naż nie wie­rzyć w po­stęp ludz­ko­ści, a wie­rząc weń, nie opie­rać go jed­ną sto­pą na prze­szło­ści, aby dru­gą wwnijść wy­żej, po­su­nąć się da­lej? Obu dziś wal­czą­cym stron­nic­twom, po­wie­dzieć­by moż­na: Nie ma­cie słusz­no­ści, a nie ma­cie jej i mieć nie bę­dzie­cie, do­pó­ki nie­na­wiść dzie­lić was bę­dzie, do­pó­ki wza­jem­nie nie po­zna­cie się le­piej.

Bez mi­ło­ści bra­ter­skiej, tej spój­ni po­wszech­nej, nic się nie ro­dzi i nie trwa. Dla cze­góż nie chce­cie okiem praw­dzi­wej fi­lo­zo­fii z jed­nej stro­ny, z dru­giej okiem chrze­ścian praw­dzi­wych, spoj­rzeć na sie­bie? Dla cze­go nie przy­zna­cie so­bie wza­jem­nie praw­dy gdzie jest praw­da, aby ra­zem wy­tę­pić fałsz za­sta­rza­ły, kędy on jest? Dla cze­go, mia­sto kłó­cić się o sło­wa, nie do­bi­ja­cie się my­śli?

Wy­pad­ki fi­lo­zo­fii, któ­re wy­ra­ża so­cy­alizm, nie sąż wy­pad­ka­mi ewan­ge­lii? Chce­cie bra­ter­stwa, mi­ło­ści, do­bra dla wszyst­kich a zwłasz­cza dla tych co cier­pią wie­ki przez od­wiecz­ne nie­dbal­stwo lub sa­mo­lub­stwo? Cze­góż in­ne­go żąda i co in­ne­go na­ka­zu­je ewan­ge­lia? Cóż przy­szedł opo­wia­dać Chry­stus?

Wiel­kie i za nowe dziś uwa­ża­ne sło­wa: ludz­ko­ści, po­stę­pu, bra­ter­stwa, mi­ło­ści, pierw­szy raz pry­snę­ły ze krwią krzy­ża Gol­got­ty.

Wy­ście je przy­swo­ili i uczy­ni­li wy­pad­kiem wła­snych my­śli, gdy w isto­cie one są tyl­ko za­po­mnia­nem pra­wem Chry­stu­sa.

O cóż więc cho­dzi? – o sło­wa.

A po­trze­ba­by było? czy­nu. Tak jest, nie roz­pra­wiać tyle o fi­lo­zo­fii nie­miec­kiej i ka­to­li­cy­zmie, a fi­lo­zo­ficz­niej i bar­dziej po ka­to­lic­ku żyć i dzia­łać. Uznać brać­mi tych, któ­rych Chry­stus brać­mi na­zwać i ko­chać jak on przy­ka­zał. A ko­chać nie sło­wy ale uczyn­ka­mi. W czy­nie mi­ło­ści , bra­ter­stwa, po­jed­na­ły­by się moie zwa­śnio­ne stron­nic­twa.

Dziś, spór za­ją­trza, roz­ża­rza nie­po­trzeb­ny ogień i z obu stron ście­le tru­pem ży­wot­ne praw­dy, bez ko­rzy­ści dla tego po­stę­pu i ludz­ko­ści, o któ­rych tyle ga­da­my…..

Lecz po­strze­gam się po nie­wcza­sie, ko­cha­ny Ka­zi­mie­rzu, żem nie­sto­sow­ną zu­peł­nie na­pi­sał do książ­ki przed­mo­wę, pod pre­te­xtem li­stu do cie­bie. Dość więc tego. Jak sil­na za­ra­za oby­cza­jów wie­ku! Wszak i ja, na pierw­szej kart­ce książ­ki ma­ją­cej tre­ścią sztu­kę, wpa­dłem w roz­pra­wę – i tak nie­po­trzeb­ną!

Za­my­kam ją i ży­cząc ci spo­ko­ju a zdro­wia i wszel­kie­go do­bra, pro­szę abyś nie za­po­mi­nał o mnie.

SFINX .

Część pierw­sza.I.

Na lu­dziach co świat jesz­cze ko­cha­ją, co mło­dzi ser­cem tak da­le­ce, że wszyst­ko żywe i we­so­łe ko­ła­cze im do nie­go i gło­wę za­wra­ca; – klasz­tor ze swe­mi ci­che­mi mury, ciem­ne­mi, okop­cia­łe­mi skle­pie­nia­mi i prze­ry­wa­nem tyl­ko po­wol­ne­mi kro­ki czło­wie­ka lub ze­ga­ru mil­cze­niem, robi ści­ska­ją­ce, smut­ne wra­że­nie, ta­kie wła­śnie ja­kie na ich cze­le czy­ni chłód zim­ne­go skle­pu. Ra­dzi są co naj­prę­dzej wy­nijść z nie­go na świe­że po­wie­trze, do ru­chu, do tłu­mu i wrza­wy, jak­by się oba­wia­li aby ka­mien­na trum­na umar­łych dla świa­ta nie za­mknę­ła się nad nie­mi na za­wsze, nie przy­trzy­ma­ła ich zim­nym swym uści­skiem. Lecz dla tych, co cia­łem i my­ślą prze­wę­dro­wa­li przez kra­iny we­se­la i mło­do­ści, ten ob­raz do­sko­na­łe­go spo­ko­ju, po­ko­ju ja­kie­go świat dać nie moie, tyle ma po­nę­ty i uro­ku!

Niech co chcą pi­szą lu­dzie dum­ni i nową ja­kąś na­uką pi­ja­ni, osza­le­ni, nie wi­dząc praw­dy za zło­ci­ste­mi bla­ska­mi no­wo­ści, niech wy­rze­ka­ją prze­ciw in­sty­tu­cyi, któ­rej uprze­dze­nie po­jąć im dziś nie do­zwa­la lub przed­sta­wia fał­szy­wie ze sta­no­wi­ska na ja­kiem sto­ją; – ileż­to prze­cie za­wie­dzio­nych i utra­pio­nych przez świat, wes­tchnie ku nie­do­sta­ją­cej im ci­szy klasz­tor­nej! Te wes­tchnie­nia da­le­ko sil­niej mó­wią nad wszel­kie ro­zu­mo­wa­nia prze­ciw­ne. Samo po­zor­nie naj­cięż­sze dla czło­wie­ka wy­rze­cze­nie się wła­snej woli, jak­że się sta­je po­żą­da­nem, gdy ile­kroć jej użył, za­wsze go wio­dła ku zgu­bie, gdy unu­żo­ny pa­dał, nie wie­dząc co po­cząć z sobą. Na­ów­czas z roz­ko­szą wy­rzekł się kie­run­ku ży­ciem i zdał je w ręce star­sze­go, jako le­ka­rza du­szy; z roz­ko­szą od­dzie­lił się od świa­ta za­wo­dów, walk, czcze­go już dlań na za­wsze.

W wie­kach wia­ry wszy­scy dzi­siaj koń­czą­cy sa­mo­bój­stwem mo­ral­nem lub cie­le­snem, któ­rych dziś bo­leść spodla lub za­bi­ja, szli w za­ci­sze klasz­tor­ne, roz­dmu­chać w so­bie ostat­nią, za­wsze na dnie tle­ją­cą iskier­kę re­li­gij­ne­go uczu­cia, aby się ogrzać przy świę­tem, od niej roz­nie­co­nem ogni­sku. Daw­niej klasz­tor istot­nie był por­tem, gdzie nie za­wie­wa­ły wia­try ni bu­rze świa­ta, gdzie słod­ka dla sko­ła­ta­nych, jed­no­staj­na ci­sza, dłu­gie lata w chwi­lę nie­spo­strze­żo­ną zmie­nia­ła.

Nie wiem cze­mu, ja tak­że lu­bię­ci­szę klasz­tor­ną i nie minę, gdy mogę, żad­ne­go z tych sta­rych miesz­kań pu­stel­ni­czych, nie za­czerp­nąw­szy w nich spo­ko­ju, jak się czer­pie u ci­che­go źró­dła chłod­ną i orzeź­wia­ją­cą wodę dla ust spie­czo­nych po­dró­żą. Do­tąd jesz­cze sta­re na­sze klasz­to­ry tchną daw­nym spo­ko­jem .

Lat temu kil­ka prze­jeż­dża­łem przez małe w na­szej sta­rej, po­czci­wej Li­twie mia­stecz­ko (na­zwi­sko po­zwo­li­cie mi za­ta­ić, jak ja po­zwa­lam wam je zga­dy­wać), – mia­stecz­ko u któ­re­go przed­mie­ścia, w pew­nem od wrza­wy miesz­czań­skiej i ryn­ko­wej od­da­le­niu, wzno­szą się bia­łe i czer­wo­ne mury ka­pu­cyń­skie­go klasz­to­ru i ko­ścio­ła.

Mie­ści­na ta ze­wsząd wzgó­rzy­stym i pięk­nym oto­czo­na kra­jem, któ­ren za­my­ka pra­wie do­ko­ła wi­dok si­nych, ciem­nych la­sów so­sno­wych i jo­dło­wych, wzno­si się na do­li­nie opa­sa­nej ga­ja­mi do­tąd nie­wy­trze­bio­ne­mi, brzoz pod­szy­tych ja­łow­cem.

Gaje tego ro­dza­ju wi­dzieć moż­na tyl­ko w Li­twie: skła­daj. -} je smu­kłe, bia­łe brzo­zy, przez któ­rych prze­rze­dzo­ne sze­re­gi si­nie­je nie­bo da­le­kie; a ciem­ne i po­krzy­wio­ne ja­łow­ce roz­ście­la­ją się u nóg, jak­by bro­niąc przy­stę­pu. Rzad­ko inne drze­wo za­bie­ży do brzeź­nia­ku, a wzro­sł­szy w nim stoi z brze­gu i zda­je się smut­ne, samo jed­ne, jak wśród ob­cych, ra­de­by uciec a nie może.

Mała rze­czuł­ka, z jed­nej stro­ny wi­ją­ca się po ogrom­nej zie­lo­nej łące ta­ta­ra­ka­mi ob­ro­słej, z dru­giej two­rzą­ca staw czy­sty, osa­dzo­ny wierz­ba­mi sta­re­mi, pod­cho­dzi pra­wie pod same miesz­czan ogro­dy. Za rzecz­ką zie­lo­ne upraw­ne wzgór­ki, gdzie­nieg­dzie uroz­ma­ica­ją sta­re drze­wa z wy­kar­czo­wa­nych po­zo­sta­łe la­sów i gru­sze po mie­dzach sto­ją­ce, so­sny na któ­rych barć opar­ta ochro­ni­ła je od sie­kie­ry. W do­li­nach po­mię­dzy pa­gór­ka­mi, wi­dać wsie sza­re i bia­łe, ciem­nych ko­ścio­łów ko­pu­ły i dzwon­ni­ce sta­rusz­ki. Z dru­giej stro­ny mia­stecz­ka ogrom­ny klasz­tor ka­pu­cyń­ski, po­sta­wio­ny w XVII wie­ku, wspa­nia­łe­mi mu­ra­mi swe­mi i drew­nia­nym krzy­żem ko­ścio­ła, na ciem­nem tle jo­deł się ma­lu­je.

W tym wie­ku po­wro­tu do wia­ry ka­to­lic­kiej tylu ro­dzin pol­skich, od niej od­pa­dłych wprzó­dy, po­wro­tu spo­wo­do­wa­ne­go za­rów­no gor­li­wo­ścią Zyg­mun­ta III, wy­mo­wą księ­dza Skar­gi i re­ak­cyą ko­niecz­ną prze­ciw nie­stra­wio­nym a za­pal­czy­wie przy­ję­tym jak po­żą­da­na no­wost­ka za­sa­dom pro­te­stanc­kim; – wznio­sły się u nas ko­ścio­ły i klasz­to­ry w więk­szej może licz­bie niż wprzó­dy, gdy wia­ra jed­na, nie­za­chwia­na świ­ta­ła jesz­cze.

Na­wró­ce­ni na wia­rę oj­ców i dzia­dów sy­no­wie i wnu­ki spie­szy­li ze wspa­nia­łe­mi bu­do­wy i bo­ga­te­mi dary, do­wo­dząc swej gor­li­wo­ści ku ka­to­li­cy­zmo­wi i szcze­ro­ści na­wró­ce­nia. Mno­ży­ły się wspa­nia­łe klasz­to­ry, a szwedz­ki mar­mur, któ­re­go po­boż­ny uży­tek wska­zał, spro­wa­dza­jąc go do wi­leń­skich ko­ścio­łów, Zyg­munt III, zdo­bił nie – tyl­ko oł­ta­rze, ale ze­wnętrz­ne fa­cy­aty ko­ścio­łów, na któ­rych wy­gi­na­nych gzym­sach wzno­si­ły się ka­mien­ne kwia­tów ko­sze i ka­mien­ni anio­ło­wie ze zło­co­ne­mi roz­pię­te­mi skrzy­dły. Świe­cą­ce krzy­że wień­czą­ce mie­dzia­ne ko­pu­ły, strze­la­ły na­gle z głę­bia la­sów i pu­styń. Po­sy­py­wa­no kal­wa­ryj­skie dro­gi zie­mią umyśl­nie z Je­ru­za­lem przy­wie­zio­ną; chwy­ta­no świę­te ob­ra­zy w Rzy­mie (jak Sa­pie­ha ko­deń­ski), kra­dzio­no re­li­kwie mę­czen­ni­ków świę­tych, za­ku­py­wa­no w Au­gs­bur­gu bo­ga­te trum­ny, srebr­ne sar­ko­fa­gi, prze­pysz­ne mon­stran­cye od zło­ta i dro­gich ka­mie­ni, za­ma­wia­no naj­droż­sze ob­ra­zy u naj­sław­niej­szych ma­la­rzy. Domy Boże ja­śnia­ły prze­py­chem, któ­ren im ze skru­chą i po­ku­tą ofia­ro­wa­ła gor­li­wa po­boż­ność nowo na­wró­co­nych. Wiel­kie sio­ła i wło­ści za­pi­sy­wa­no słu­gom Bo­żym aby się mo­dli­li o prze­ba­cze­nie winy oj­ców i póź­ne opa­mię­ta­nie obłą­ka­nych dzie­ci.

W tym­to cza­sie wzniósł się klasz­tor i ko­ściół Ka­pu­cy­nów, na sa­mem wy­brze­żu lasu jo­deł i so­sen, opo­dal na­ów­czas od ma­łej mie­ści­ny, któ­rą skła­da­ły kil­ka­dzie­siąt mi­zer­nych do­mostw nad brze­giem błot­ni­stej rzecz­ki By­strzycz­ki.

Póź­niej do­pie­ro Bóg pła­cąc dzie­ciom za ojca, za­si­lił mia­stecz­ko han­dlem. Uro­sło ono nie­spo­dzie­wa­nie i jak­by po­dzię­ko­wać chcia­ło klasz­to­ro­wi, do mu­rów jego po­kor­ne­mi przy­su­nę­ło się le­pian­ki. Do na­głe­go i nie­spo­dzie­wa­ne­go wzro­stu tej, do­syć od in­nych od­da­lo­nej i za­su­nio­nej w lasy osa­dy, przy­czy­ni­ły się nie­ma­ło: sta­wa od­pu­stów ko­ściel­nych i ob­ra­zu Ś. An­to­nie­go, któ­ren cu­da­mi po­czął na­oko­ło sły­nąć. Co­rocz­nie, w czerw­cu, po­boż­ne tłu­my piel­grzy­mów, od­byw­szy no­wen­nę, za­le­wa­ły mia­stecz­ko, cały pra­wien ty­dzień w niem tra­wiąc. Sta­ry pa­ra­fial­ny mo­drze­wio­wy ko­ścio­łe­czek, za­ło­żo­ny tu w XIV wie­ku, po przej­ściu pa­ra­fii i cura am­ma­rum do za­kon­ni­ków, zo­stał opusz­czo­ny. Oto­czy­ły go do­ko­ła nowe mo­gił­ki; po­pra­wio­ny, pod­par­ty, póź­niej prze­bu­do­wa­ny stał się cmen­ta­rzo­wą ka­plicz­ką, gdzie w dzień Ś. Jó­ze­fa od­pra­wia­ło się uro­czy­ste na­bo­żeń­stwo, bo to był daw­ny pa­tron pa­ra­fii.

Nowe mury z ca­łem sta­ra­niem i prze­py­chem, na ja­kie tyl­ko daw­niej bu­du­jąc się zdo­by­wa­no, wzniósł się na ob­szer­nym pla­cu, nada­nym dzie­dzic­twem OO. ka­pu­cy­nom. Nie ża­ło­wa­no zie­mi, ce­gły i pra­cy. Ogród za­rwał aż jo­deł od lasu i sze­ro­ko się roz­ło­żył poza klasz­to­rem; ce­gła z gno­jo­nej dłu­go wy­pa­la­na gli­ny, dźwię­czą­ca, czer­wo­na, w kro­ciach ty­się­cy wznio­sła się i wy­cią­gnę­ła ogrom­nem i mury opa­su­ją­ce­mi nie­tyl­ko miesz­ka­nie klasz­tor­ne, ko­ściół, po­dwó­rzec, ale wiel­ki i pra­wic wy­twor­ny ogród ka­pu­cyń­ski, gdzie na kwia­ty, drze­wa, szpa­le­ry i kwa­te­ry, sa­dzaw­kę, ka­plicz­kę, most­ki i nie­win­ne star­ców roz­ryw­ki, było dość miej­sca. Tam wi­dzia­łeś daw­niej owe cy­fry z buksz­pa­nu, imię

Je­zu­sa i Ma­ryi zie­le­nią na pia­sku wy­pi­su­ją­ce, cud­ne kom­pa­sy na zie­mi wy­sa­dza­ne i ty­sią­cz­ne po­boż­ne wy­na­laz­ki tego ro­dza­ju.

Fun­da­tor miał wi­dać na my­śli uprzy­jem­nić ży­cie sa­mot­ni­kom, o ile tyl­ko było w jego mocy. Ciem­ne dla mo­dli­twy i du­mań szpa­le­ry li­po­we, al­ta­ny w któ­rych sta­ły ka­mien­ne ławy, sto­ły i świę­tych po­są­gi; osa­dzo­na ol­cha­mi na któ­rych bo­cia­ny kle­ko­ta­ły, sa­dzaw­ka; sad bo­ga­ty w wy­bor­ne owo­ce, ba­wi­ły oko i do­zwa­la­ły cie­szyć się zie­le­nią, po­wie­trzem, szcze­bio­ta­niem pta­stwa, nie pa­trząc na ob­cych Ju­dzi i nie bę­dąc dla nich wi­do­wi­skiem. Tu mógł za­chwy­co­ny lub spła­ka­ny za­kon­nik, paść wśród prze­chadz­ki na na­tchnio­ną mo­dli­twę, nie wstrzy­mu­jąc się my­ślą, ie lu­dzie obcy, lu­dzie świa­ta, we­zmą uczu­cie jego praw­dzi­we, za ob­łud­ny ra­chu­nek.. W owych cza­sach, gdy taka jesz­cze mno­gość pro­te­stan­tów kraj za­le­wa­ła, za­kon­nik czę­sto na­wet mo­dli­twę ukry­wać mu­siał przed świa­tem; bo i ona mo­gła być po­wo­dem zgor­sze­nia i grze­chu.

W po­środ­ku ogro­du pa­gó­rek wy­nio­sły, na któ­rym prze­zro­czy­stą zbu­do­wa­no szop­kę opar­tą na dę­bo­wych z kory nie­odar­tych słup­kach, do­zwa­lał spoj­rzeć ztąd na cały ota­cza­ją­cy kra­jo­braz, któ­ren oko obej­mo­wa­ło pa­nu­jąc nad nim. Ztąd mia­stecz­ko, rze­czuł­ka nie­bie­ska lub zło­ci­sta we­dle sta­nu nie­ba, zie­lo­ne łąki i sio­ła sza­rze­ją­ce i wzgó­rza i ciem­ne lasy i żół­te pola i ruch go­ściń­ca osło­nio­ne­go ob­łocz­kiem ku­rza­wy, wi­dać było jak na dło­ni. Tu nie­raz naj­star­szy z za­kon­ni­ków z siwą bro­dą, o kiju przy­cho­dził po­grzać się na słoń­cu, gdy cały ogród mu­rem i szpa­le­ra­mi za­cie­nio­ny, już w chło­dzie wie­czo­ru lub jesz­cze w ro­sie po­ran­ko­wej spo­czy­wał. Tu pa­trząc na mo­gił­ki czar­ne­mi i bia­łe­mi krzy­ży­ka­mi, pło­we­mi świe­że­mi gro­ba­mi za­sia­ne, mo­dlił się o śmierć nie­na­głą, przy­tom­ną, na któ­rą­by się, jak po­dróż­ny na ucztę idą­cy, mógł przy­go­to­wać za­wcza­su i ubrać du­szę w naj­biel­sze sza­ty.

Bli­żej klasz­to­ru, zwró­co­ne ku po­łu­dnio­wej stro­nie, za­kry­te od pół­no­cy, sław­ne ka­pu­cyń­skie gwoź­dzi­ki peł­ne, i bia­łe li­lie ho­do­wa­ne rę­ko­ma star­ców, za­kwi­ta­ły na pstrych grzęd­kach, gdzie jesz­cze nie było żad­ne­go z tych nowo po­zna­nych i po­lu­bio­nych u nas kwia­tów ob­cych ziem, ale sta­re i z kli­ma­tem na­szym już oswo­jo­ne nar­cy­zy, iry­sy, or­li­ki i t… p.

Wpo­śród kwie­cia i li­ścia roz­sy­pa­ne zna­ki po­boż­no­ści przy­po­mi­na­ły wszę­dzie mo­dli­twę. Wy­so­ki mur opa­su­ją­cy ar­ka­da­mi do­ko­ła cały ogród, w kil­ku miej­scach zdo­bi­ły ka­plicz­ki z kal­wa­ry­ami i po­sąż­ki świę­tych. Wznio­sły krzyż drew­nia­ny, po­ma­lo­wa­ny bru­nat­no, wzno­sił ra­mio­na li­to­ści nad ga­łę­zie drzew zie­lo­ne. Przy nim rosł je­den z tych rzad­kich, pięk­nych ja­łow­ców, przy­bie­ra­ją­cych kształt drze­wa i po­dob­nych do jo­dły.

Prócz za­kon­ni­ków i ptasz­ków, rzad­ko cie­ka­wy przy­cho­dzień za­wi­tał do ci­che­go ogro­du. Tu prze­cież nie jed­no, dłu­gie na­wet ży­cie mię­dzy ko­ścio­łem, celą a grzęd­ką kwie­ci­stą spły­nę­ło; nie­je­den si­no­bro­dy sta­rzec pod­le­wał i oczysz­czał po­sa­dzo­ne wą­tłą la­to­ro­ślą drzew­ko, na Któ­re­go li­ście po­glą­dał nie­spo­koj­nie są­dząc, że los wy­cho­waw­ca prze­po­wie mu zgon bliz­ki. Kwia­ty ka­pu­cyń­skie nie­tyl­ko za­ba­wą dla nich sa­mych, ale czę­sto wdzięcz­ną dla są­sia­dów by­wa­ły ofia­rą, zwłasz­cza bia­łe, won­ne li­lie i prze­pysz­ne gwoź­dzi­ki szkar­łat­ne.

Ko­ściół po­dob­ny wszyst­kim ka­pu­cyń­skim był bar­dzo ob­szer­ny, tro­chę przy­ciem­nio­ny i ozdob­ny sny­cer­skie­mi na drze­wie ro­bo­ta­mi, któ­re tu krusz­co­we za­stę­po­wa­ły. Wiel­ki oł­tarz, ław­ki i kil­ka mniej­szych oł­ta­rzy bocz­nych z dębu wy­cio­sa­ne za­sta­na­wia­ły de­li­kat­no­ścią ro­bo­ty i pięk­nym, choć w sma­ku XVII wie­ku ry­sun­kiem. Po­są­gi kil­ku świę­tych tak­że były z drze­wa. W po­środ­ku nawy pod skle­pie­niem, sta­ła jak­by w po­wie­trzu za­wie­szo­na kal­wa­rya, Chry­stus ko­na­ją­cy na krzy­żu i Jan z mat­ką Bożą, oczy­ma łza­we­mi wpa­tru­ją­cy się w Zba­wi­cie­la. Za oł­ta­rzem głów­nym, cał­ko­wi­cie w drew­nia­ną sny­cerz­czy­znę stroj­nym, za­mknię­ty chór ka­pu­cy­nów zaj­mo­wał ob­szer­ną salę.

Nie­raz z nity do­cho­dzą­ce gło­sy pie­śni, po­ru­sza­ły prze­chod­nia co ukląkł na chwi­lę po­mo­dlić się w ko­ście­le. Na skle­pie­niach kil­ka ob­ra­zów z ży­cia mat­ki Bo­żej, wpraw­ną ręką Dan­kert­sa ma­lo­wa­nych, za­chwy­ca­ły ko­lo­ry­tem i wiel­ką ry­sun­ku śmia­ło­ścią. Wpo­środ­ku na ko­pu­le było wnie­bo­wzię­cie wy­ra­ża­ją­ce chwa­le Ma­ryi i chwa­lę ko­ścio­ła, któ­re­go ona we­dle wie­lu tłu­ma­czów była fi­gu­rą. Ciem­ny ko­ściół, od ozdób drew­nia­nych przy­ciem­nio­ny bar­dziej jesz­cze, czy­sty i utrzy­ma­ny sta­ran­nie przez rok cały, w chwa­le, bla­sku i wdzię­ku uka­zy­wał się, gdy jed­no z wiel­kich świąt ob­cho­dzo­nych tu z prze­py­chem na jaki ubo­dzy że­bra­cy Chry­stu­so­wi ze­brać się mo­gli – na­de­szło. Na Ś. An­to­ni.

S. Fran­ci­szek, Por­cy­un­ku­lę. Zie­lo­ne Świę­ta zwłasz­cza i Boże Cia­ło wszyst­ko tu okry­wa­ło się zie­le­nią i kwia­ta­mi. Od po­sadz­ki ka­mien­nej, po­trzą­śnio­nej ta­ta­ra­kiem i je­dlin­ką sie­ka­ną do naj­ukryt­szych oł­ta­rzy, wszę­dzie błysz­cza­ły kwia­ty i szem­ra­ły li­ścia. Pi­la­stry na­wet osta­wia­no je­dli­ną, a w wiel­kim oł­ta­rzu po­tęż­ne bu­kie­ty, wa­zo­ny roz­kwi­tłe, błysz­cza­ły ra­zem z mnó­stwem świec ja­rzą­cych. Ta zie­lo­ność i kwie­ci­stość świę­te­go miej­sca, nada­wa­ły mu nowy i nie­opi­sa­ny wdzięk. Z po­środ­ka ga­łę­zi gdzie­nieg­dzie na mu­rze wy­glą­dał sta­ry wy­szczer­bio­ny gro­bo­wiec, z her­by ry­te­mi na ka­mie­niu, zni­kłe­mi po­sta­cia­mi ry­ce­rzy nie­ulęk­nio­nych i nie­wiast po­boż­nych i męż­nych.

Na po­sadz­ce ka­mien­nej, nie­da­le­ko wnij­ścia do pod­ziem­nych skle­pień gro­bo­wych, ozna­czo­ne­go dwo­ma że­la­zne­mi kol­ka­mi, le­ża­ło wie­ko mar­mu­ro­we za­ło­ży­cie­la, skrom­ne i umyśl­nie z po­ko­rą rzu­co­ne pod nogi po­boż­nych. Tu żad­ne­go zna­ku, żad­ne­go her­bu, coby wy­so­kie uro­dze­nie i pia­sto­wa­ne przy­po­mi­na­ło god­no­ści – kil­ka tyl­ko wier­szy pro­szą­cych o mo­dli­twę za grzesz­ni­ka.

Znacz­nie póź­niej na fa­cy­acie ko­ścio­ła po­ło­żo­no czar­ny mar­mur z dłu­gim na­pi­sem po­chwal­nym, na któ­ren wy­si­li­ła się wdzięcz­ność za­kon­ni­ków. Tam żony, dzie­ci, sta­ro­stwa, kom­mis­sye gra­nicz­ne i po­sel­stwa na sej­my za­ło­ży­cie­la, ob­szer­nie i skru­pu­lat­nie wy­li­czo­ne zo­sta­ły, cno­ty uwiel­bio­ne wy­mow­nie. Wśród in­nych gro­bow­ców, ude­rzał mau­zol sy­now­ski, het­mań­skie­go dzie­cię­cia, co do­koń­czył oj­cow­ską ręką po­czę­te mury; mau­zol wspa­nia­ły, przed­sta­wia­ją­cy ry­ce­rza w ca­łej zbroi, wspar­te­go na zdję­tym heł­mie jak­by chciał pot otrzeć z uzno­jo­ne­go czo­ła. Sym­bo­licz­ny wie­niec owo­ców i kwia­tów, ubie­ra­ją­cy ramy gro­bow­ca, ozna­czał przy­mio­ty to­wa­rzy­skie i do­bre uczyn­ki zmar­łe­go.

Ka­mien­na kro­piel­ni­ca prze­dziw­nej ro­bo­ty, wspar­ta na czte­rech anioł­kach, atry­bu­ta czte­rech cnót uno­szą­cych, zdo­bi­ła wnij­ście ko­ściel­ne. Wspa­nia­ły or­gan, błysz­czą­ce swe fle­ty wzno­szą­cy jak pęki strzał ku gór­ne­mu skle­pie­niu, zaj­mo­wał cały chór nad wnij­ściem. Drew­nia­ne, ta­kiej­że ro­bo­ty jak po­są­gi wiel­kie­go oł­ta­rza anio­ły z trą­ba­mi sta­ły na wierz­chu jego. Or­gan ten za szcze­gól­ną dys­pen­są dla od­pu­stów mno­gi lud przy­wa­bia­ją­cych, mie­li so­bie do­zwo­lo­ny ka­pu­cy­ni.

Ta­kim był ko­ściół za­kon­ni­ków. Ale trze­ba go było wi­dzieć w dnie uro­czy­sto­ści, peł­nym ludu, w świe­tle mnó­stwa świec ja­rzą­cych, w ob­ło­kach dymu ka­dzi­deł, w kwia­tach i zie­lo­no­ści, aby całą świet­ność i pięk­ność jego oce­nić. Wy­god­ny i ob­szer­ny klasz­tor przy­ty­kał do nie­go, dłu­gie swe ra­mio­na pod­par­te szkar­pa­mi i za­koń­czo­ne pół­okrą­gle­mi wie­życz­ki wy­cią­ga­jąc od ko­ścio­ła na pra­wo i lewo. Tu z rów­ną tro­skli­wo­ścią, my­śla­no o wy­god­ne­ra po­miesz­cze­niu oj­ców i upięk­nie­niu im nie­win­nem po­by­tu ich w tym por­cie schro­nie­nia do­cze­sne­go.

Nie­skoń­czo­ne ko­ry­ta­rze, skle­pio­ne i wy­god­ne wscho­dy, łą­czy­ły z sobą pię­tra i cele. Na ścia­nach tych dłu­gich li­nij mu­rów, ten sam Dan­kerts de Ruy, ży­wo­ty Ś. Fran­cisz­ka, An­to­nie­go i wie­le z hi­sto­ryi świę­tej w wiel­kich ar­ka­dach cele od­dzie­la­ją­cych wy­sta­wił. Błysz­cza­ły ja­sne­mi ko­lo­ry te nie­śmier­tel­ne dzie­je re­li­gij­ne­go du­cha, aby na każ­dym kro­ku miał je przy­tom­ne­mi oczom du­szy i cia­ła za­kon­nik. Sta­ry gdań­ski ze­gar, po­waż­nym kro­kiem od lat prze­szło dwóch­set idą­cy, prze­ry­wał sam je­den wiel­ką ci­szę ko­ry­ta­rzy. Drzwi celi i izb wy­cho­dzą­ce na nie, okła­da­ne były dę­bo­we­mi odrzwia­mi nie wy­twor­nej ro­bo­ty, ale prze­dziw­nych li­nij, peł­nych pro­sto­ty. W jed­nej ar­ka­dzie pa­li­ła się lam­pa nie­zga­sła dniem i nocą, przed ogrom­nym kru­cy­fik­sem, u któ­re­go zwy­kle na krót­ką mo­dli­twę przy­klę­ka­li prze­cho­dzą­cy za­kon­ni­cy. Da­lej pięk­ny za­ło­ży­cie­la por­tret, ale bez bu­ła­wy, zbroi i bły­sko­tek, w stro­ju piel­grzy­ma, przy­po – mi­nął go mo­dli­twom prze­cho­dzą­cych. Jesz­cze da­lej twa­rze sy­nów jego, do­bro­czyń­ców spad­ko­wych klasz­to­ru i zna­ko­mit­szych za­ko­nu ge­ne­ra­łów i świę­tych, po­za­wie­sza­ne były na­prze­ciw okien, mię­dzy drzwia­mi celi. Ob­ra­zy za­kon­ni­ków do ostat­niej, naj­bliż­szej nas na­le­ża­ły epo­ki; daw­niej bo­wiem na­zwi­ska się za­pie­ra­jąc, przez po­ko­rę tez nie do­zwa­la­li ry­sów zni­ko­me­go cia­ła po­da­wać po­tom­no­ści.

Na tych ogrom­nych ko­ry­ta­rzach, po któ­rych dłu­go z przy­jem­no­ścią prze­cha­dzać się było moż­na, ci­sza uro­czy­sta pa­no­wa­ła nie­prze­rwa­nie pra­wie. Od­my­ka­ją­ce się cięż­ko drzwi celi, kro­ki uzbro­jo­nych trep­ka­mi nóg za­kon­ni­ków, świer­got pta­sząt a zwłasz­cza ja­skó­łek kle­ją­cych gniazd­ka pod da­cha­mi, stą­pa­nie po­wol­ne ze­ga­ru, sły­chać było po ca­łym gma­chu. Na ko­ry­ta­rze wy­cho­dzi­ły drzwi wiel­kich sal re­fek­ta­rza, bi­blio­te­ki i in­nych. Ztąd tak­że na pierw­szem pię­trze było wyj­ście na chór.

Re­fek­tarz we­dle zwy­cza­ju ogrza­ny pie­cem nie­zmier­nej wiel­ko­ści z nie­bie­skich ka­fli zbu­do­wa­nym, w któ­rym mało było na raz całą drzew furę spa­lić, znaj­do­wał się jak za­wsze na dole. Su­fit jego z ru­cho­mych de­sek zło­żo­ny, prze­pusz­czał cie­pło do nie­opa­la­nych cel za­kon­ni­ków.

Wszyst­ko tu ob­ra­cho­wa­no na ogrom­ną ska­lę; a że ilość choć szczu­płych celi była bar­dzo wiel­ka, re­fek­tarz więc roz­cią­gał się nie­mal przez całe jed­no skrzy­dło klasz­tor­ne, wspar­ty bę­dąc tyl­ko na mu­ro­wa­nych słu­pach, pod­trzy­mu­ją­cych bel­ki mi­ster­nie wy­ra­bia­ne, zczer­nia­łe od cza­su i cie­pła. Całą sze­rzy­nę ścia­ny po­przecz­nej zaj­mo­wał i tu jesz­cze kru­cy­fix; dru­gą ob­raz Ś. An­to­nie­go. Na mu­rach były za­kop­co­ne fre­ski i wy­pi­sa­ne zda­nia z pi­sma świę­te­go. Do­ko­ła ota­cza­ły go dę­bo­we ławy i ta­kież sto­ły na skrzy­żo­wa­nych w X spar­te no­gach, za­sta­wio­ne ku­fla­mi gli­nia­ne­mi, po­le­wa­ne­mi mi­sa­mi i wy­twor­nej czy­sto­ści na­czy­niem. Drew­nia­ne buksz­pa­no­we łyż­ki le­ża­ły na swo­ich miej­scach, wy­słu­żyw­szy już kil­ku po­ko­le­niom i po­wo­li ustę­pu­jąc miej­sca now­szym, gor­szym, li­po­wym. Od stro­ny okien wznie­sio­na try­bu­na dę­bo­wa dla lek­to­ra, któ­ren we­dle zwy­cza­ju za­kon­ne­go czy­ty­wał w cza­sie je­dze­nia, od­zna­cza­ła się pięk­ną, ale nie­wy­twor­ną ro­bo­tą.

Okna re­fek­ta­rza wy­cho­dzi­ły na ogród. Przez nie wi­dać było kwa­te­ry kwia­to­we osa­dzo­ne buksz­pa­nem i za­pach li­lij za­la­ty­wał przez kra­ty, mi­ster­ną ro­bo­tą ślu­sar­ską wy­ku­te, w po­środ­ku któ­rych wie­niec obej­mu­ją­cy imię Ma­rya wy­ro­bił po­boż­ny rze­mieśl­nik.

Oprócz opusz­czo­nej sali ob­rad i wy­bo­rów na pię­trze znaj­du­ją­cej się, gdzie wi­dzieć było moż­na, nad la­wa­mi, wie­le cie­ka­wych por­tre­tów fa­mi­lii za­ło­ży­cie­la z twa­rza­mi wi­docz­nie in­ne­go świa­ta, in­nej epo­ki – była tu jesz­cze wiel­ka bi­blio­te­ka.

Skle­pio­na ta sala, w gó­rze ob­wie­szo­na ży­wych ko­lo­rów fre­skiem wy­obra­ża­ją­cym czte­rech Dok­to­rów ko­ścio­ła z do­dat­kiem S. Fran­cisz­ka przy­słu­chu­ją­ce­go się ich dys­pu­cie, – osta­wio­na była sza­fa­mi dę­bo­we­mi ro­bo­ty jed­nej ręki co i oł­ta­rze ko­ściel­ne. Ale tu sny­cerz wi­docz­nie się wy­si­lił. Wień­ce kwia­tów, owo­ców, em­ble­ma­ta po­boż­ne, stro­iły każ­dej sza­fy wierz­cho­łek. Stół w po­środ­ku sto­ją­cy, spar­ty na czte­rech del­fi­nach, miał w po­środ­ku ślicz­ny ko­ścia­ny kru­cy­fiks sta­ro­świec­ki, przy­po­mi­na­ją­cy aby na­uce prze­wod­ni­czy­ła wia­ra.

Bi­blio­te­ka po­cząt­ko­wa, ofia­ro­wa­na przez het­ma­na, po­mno­żo­na da­ra­mi sy­nów jego i wnu­ków, ob­fi­to­wa­ła w dzie­ła cie­ka­we. Na­wró­co­ny nie­daw­no za­ło­ży­ciel, mia­sto spa­lić fo­lian­ty róż­no­wier­ców, dał je z in­ne­mi za­kon­ni­kom, aby co na zgu­bę du­szy słu­ży­ło, w in­nych ręku, na ra­tu­nek ob­ró­cić się mo­gło. W za­mknię­tych sza­fach, w dole zbroj­nych kra­tą, trzy­ma­no tych nie­bez­piecz­nych więź­niów, któ­rych grzbie­ty tyl­ko par­ga­mi­no­we po­glą­da­ły zło­ci­ste­mi li­te­ry z za­mknię­cia. Klucz pro­hi­bi­to­rum był u O. gwar­dy­ana, któ­ry we­dle po­trze­by udzie­lał star­szym Bezy, Me­lanch­to­na, Ocko­lam­pa­da, Kal­wi­na, Lu­tra, Ser­we­ta i mnó­stwa bro­szur XVI. wie­ku tu zło­żo­nych. Na gór­nych pół­kach.. kol­lek­cya Bol­lan­di­stów, Bul­la­rya, wiel­kie bi­blio­te­ki i en­cy­klo­pe­dye teo­lo­gicz­ne, prze­pysz­ne edy­cye oj­ców ko­ścio­ła, bi­blie, po­ly­glot­ty, kom­men­ta­rze, słow­ni­ki i zbio­ry po­dró­ży za­le­ga­ły, le­d­wie się cia­sno mo­gąc po­mie­ścić. Tu kry­ły się w od­dzia­le ma­nu­scrip­to­rum, cie­ka­we hi­sto­ria do­mus, kon­no­ta­cye, com­pen­dia pri­vi­le­gio­rum przez po­boż­nych bra­ci spi­sy­wa­ne; tu nie jed­na nota rzu­co­na na bia­łym brze­gu fo­lian­tu, zdra­dza­ła umysł nie­po­spo­li­ty lub nie­zna­ną świa­tu wiel­ką wal­kę od­by­tą z sza­ta­nem wąt­pli­wo­ści, w za­ci­szy klasz­tor­nej.

Nie­ste­ty! im bli­żej nas, tem trud­niej było o noty i rę­ko­pi­sma, bo duch za­kon­ny nikł i z serc wy­ga­sał. Daw­niej dro­ga bi­blio­te­ka, te­raz za­su­wa­ła się py­łem, a za­mek jej po­tęż­ny je­den już tyl­ko bra­ci­szek i za­kry­sty­an umie­li otwie­rać. Z okien bi­blio­te­ki wi­dać było po­dwó­rzec klasz­tor­ny, na któ­re­go zie­lo­nej mu­ra­wie, sta­ły dwa po­są­gi: Mat­ki Bo­żej i Ś. An­to­nie­go z dzie­cię­ciem Je­zu­sa na ręku, z li­lią w dło­ni; wi­dać było go­ści­niec i mia­stecz­ka część, łąki, rze­kę, da­le­kie wsie i lasy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: