- W empik go
Sfinks. Tom 2 - ebook
Sfinks. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 247 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Naprzeciw małej izdebki, którą rzadko we dnie, ale zawsze wieczory i rankami zajmował Jan, wprost okna jej wychodzącego na dziedzińce, był stary dom nowemi budowami tak objęty dokoła, że okna jego wychodziły w podwórzec rozciągający się ku Kanonii i oddzielony murem tylko od podobnegoż podwórza domu, zajmowanego przez Batraniego.
Stara ta kamienica nieforemna, szara, mnóstwem kominów różnokształtnych najeżona, ścieśniona przybudówkami różnego przeznaczenia i wysokości różnych, nigdy w początku nie zwróciła oka pracowitego Jana. Nie miał on tej próżniaczej ciekawości lat młodych, tego chciwego późniejszych pragnienia wniknięcia w życie otaczających go ludzi, żył jeszcze w sobie i co się działo obok nie widział. Ale gdy wejrzenia i słodkie słówka Maryetty wprawiać go zaczęły w zadumania długie, mimowolnie oczy poczęły tez błądzić dokoła, jakby czegoś utraconego, czegoś do zdobycia szukały. Tęskność, to pragnienie pomieszane z nadzieją, tak różne od tęsknoty będącej tylko słodkim smutkiem, uderzyła na serce Jana. Szukał a nie wiedział czego, spodziewał się, nie pytając nawet siebie, kogo? Dziwnym a częstym jednak w życiu ludzkiem trafem, jedno spojrzenie wytłumaczyło mu tęsknotę i niepokój wewnętrzny.
Naprzeciw okien Jana, w przeciwległym domu, ukazywał się zwykle z za wypłowiałej firanki kolorowej, suchy i dziwaczny profil staruszki, jakby z obrazu Gerarda Dow wycięty. Nieraz Jan, chociaż starości zmarszczonej na sposób flamandzki, w czepku z wielkiemi białemi falbanami muślin owemi, nie miał za przedmiot malarski; mimowolnie chwytał ten profil stale przez część dnia ukazujący mu się za murem.
Staruszka zgięta, skurczona we dwoje, z pofałdowaną twarzą, z cienko zakończonym nosem, z wystającą brodą, pomimo tych pospolitych rysów wiekowi właściwych, wiele miała szlachetności, wiele stylu w fizjognomii. Jan przemyślał nawet nieraz, czy lepiej było schwytać ją do teki na starą sługę Judyty, czy na matkę Daryusza.
Rysy twarzy czyniły ją prawie godną być Daryusza matką.
Na sługę Judyty musiałby ją był chyba skarykaturować. Starszy, a nadewszystko ciekawszy, dawnoby był dopatrzył, że głowa staruszki często się ukazywała nie samą, ale jakby opleciona dwiema anielskiemi twarzyczkami prześlicznych dziewczątek. Jan jak cudo i zjawisko, dnia jednego gdy słońce biło w otwarte okno przeciwka, ujrzał nagle dwie młodzieńcze twarzyczki aniołów, uśmiechające się ptaszkowi białemu, gołąbkowi, którego jedna z nich trzymała w ręku, dzióbek różowy do rumianych swych przytykając ustek. Wnuczki dwie starej kobiety, były prawdziwie piękne!
Złote włoski dzieci północy, błyszczały na białych ich skroniach, niebieskie oczy jednej, ciemne drugiej, opasane były rzęsami co taką dają wejrzeniu łagodność. Świeże jak dwa tylko co rozwite kwiatki, uśmiechały się do gołąbka, ukazując i usteczka różowe i ząbki bieluchne a drobne. Był to gotowy obrazek i malarza naprzód jako obrazek uderzył; potem zadumał się dłużej popatrzywszy na profil niebieskookiej i począł ją ścigać wzrokiem i przesiedział w oknie trochę dłużej niż zwykle.
Dziewczęta bawiąc się swoim gołębiem, swawoląc wracały ciągle ku oknu, aż jedna z nich jakby poczuła wejrzenie, (któż nie wie, że wejrzenie, uczuć można nic widząc go?) zwróciła oczy na Jana. Szepnęła coś siostrze, obie ukradkiem spojrzały na niego, ale nie uciekły od okna. Owszem, choć młode a już zalotnice, poczęły bawiąc się umyślnie może nastręczać oku patrzącego. Gołąb zerwał się, wyleciał oknem i jakby namówiony (ile trafów w życiu!) splątawszy się kilka razy w powietrzu, zawrócił ku otwartemu oknu Jana, zatrzepotał, i przywabiony usiadł na niem. Dziewczęta wychyliły się śmiejąc za okno, potem zakryły oczki, ustąpiły wstydliwie i zaglądały tylko ciekawie z za firanki, sparłszy się główkami na ramieniu staruszki. Jan wyciągnął rękę ku ptakowi a gołąb oswojony usiadł na niej: serce mu biło, twarz płonęła i… pocałował gołębia.
Ptaszek jakby poczuł dopiero obcego po oddechu, zerwał się szybko, okrążył dzielące domy podwórze i odleciał do dziewcząt, które go przyjęły śmiejąc się, zamknęły okno swoje żywo i pobiegły z nim do drugiej izdebki.
Ta dziwnie sielankowa scena, choć zresztą naturalna bardzo, była pierwszym wstępem do wielu późniejszych. Odtąd dziewczątka z przeciwka stały się znajomemi Jana, Jan ich przyjacielem zdaleka. Szukano się wzrokiem, witano ukradkiem, a gołąbek zawsze przypominał poznanie. Młodsza niebieskooka często rozsuwała firanki, otwierała okno; czasem sparta na ramieniu babki długie wejrzenie rzucała w przeciwną stronę dziedzińca. Jan tez często spie – szył do izdebki, zamyślał się w niej, stał, czekał.
Po kilku tygodniach znajomość zupełna zawartą została, miłość obudziła się, ale z obu stron nic umiano, nie chciano, czy obawiano zbliżyć się więcej. Jan był nieśmiały z natury, nieśmiały biedne swe znając położenie, lękał się wreszcie sam spełna nie wiedząc czego.
Łatwo mu było dowiedzieć się o dziewczętach; wszyscy je znali, niewiele jednak więcej od niego. Kto one były? kto babka? różnie różni opowiadali, ubóstwo tylko, pracowitość i śliczne twarzyczki powszechnie uznawano. Zajmowały ze staruszką parę pokoików w domu, którego okna nie wychodząc z tej strony na ulicę, skazywały na mieszkanie wydziedziczonym od losu, tym co do ruchu życia świetniejszego mieszać się, ani nawet na ten ruch patrzeć nie mieli prawa. Im ciche schronienie i praca. Gołąbek jedyną był zabawką.
Mało miała staruszka znajomych i przyjaciół, bo nie widać było odwiedzających. Jeden tylko czasem stary, złamany, w polskim ubiorze z siwą głową dziaduszek, może daleki krewny, może młodych lat przyjaciel, czasem się tam ukazywał sparty na lasce z gałką kościaną. Spędzał on wieczory śmiejąc się, jak to dawniej śmiać się dobrodusznie umiano, ze staruszką i dziewczętami. One chodziły tylko do kościoła razem, rzadko po południu na przechadzkę. Znano je w okolicy mieszkania pod nazwiskiem siostrzyczek, bo jednakowo ubrane, bardzo do siebie podobne, uderzały i zajmowały każdego. Miały wielu jak Jan nieznajomych przyjaciół.
Staruszka regularnie opłacała za mieszkanie, żyła bardzo skromnie, jedna sługa najęta z miasta, kuchnią i całą zajmowała się posługą. Służąca wypytywana nieraz przez ciekawych, na wszystkie zapytania odpowiadała: – Albo ja co wiem! lub ruszała ra – mionami dając do zrozumienia, że wypytywać niebardzo było warto.
Raz, stary Batrani zastał Jana siedzącego w oknie i tak zapamiętale wpatrującego się w niebieskooką sąsiadkę, ze wchodzącego malarza nie posłyszał, nie postrzegł, nie przeczuł; zbliżył się Włoch, spojrzał, postał chwilę z wyrazem litości na twarzy i położywszy zwolna rękę na ramieniu chłopca, uśmiechnął się gorzko.
– Janie, rzekł powolnie do zarumienionego, schwytanego na uczynku chłopca. Tyś już nie dziecko, powiem ci jak mężczyźnie: unikaj kobiet, twoją jedyną kochanką sztuka. Ars longa, vita brevis; życie jej poświęcić mało. A kobieta daż ci większe i pewniejsze rozkosze? O! nigdy! Starożytny Egipt, którego niepojęta mądrość dziś się nam ćmami pokryła, w pięknym symbolu całą zamknął historyę kobiety w społeczeństwie. Widziałeś Sfinxa? to kobieta. Wiekuista zagadka, którą najpospoliciej rozwiązuje śmierć ciała albo śmierć duszy. Twarz anioła, piersi matki, ciało zwierzęcia, lwie nogi a ptasie skrzydła. Obiecuje ci wejrzeniem anioła, lecz uściśniesz w niej potwór, zwierzę, matkę, a skrzydła uniosą wkrótce daleko od ciebie, to dziwne jakby senne widziadło! Odwróć oczy i nic patrzaj. Ciągnie cię kobieta, tym urokiem jakim pociąga przepaść, niebezpieczeństwo, śmierć!
Kochaj sztukę, kochaj piękność idealną niecielesną, ale nie kobietę. Słowo tej zagadki – kobiety, opieczętowane w księdze siedmiu pieczęci na drugim świecie. Nigdy, nigdy jej nie zrozumiesz. – W oczach Sfinxa, wieczne pytanie tylko, pytanie i pytanie bez odpowiedzi. –
To powiedziawszy głosem stłumionym, wyszedł Batrani, a Jan łzawo się zamyślił. Niebieskooka dawno była uciekła zawstydzona, postrzegłszy wchodzącego starego Włocha.
Skarżym się wszyscy na zawody, lecz któż z nas przestrzeżonym nie był? Głos wewnętrzny, głos ludzi, głos umarłych co swe doświadczenie nam przekazali, wszystko mówiło młodemu: zwiedziesz się.
A jednak poszedł aby się zawiódł i zawiódł umyślnie. Mówią, że na wielkich wyżynach gdy wzrok zwrócisz na dół, czujesz potrzebę upadku, ziemia cię pociąga gwałtownie, wlepiasz w nią wzrok fatalnie, tracisz przytomność, myśl niebezpieczeństwa i śmierci, wyciągasz ręce, upadasz. Tak właśnie młodość ciągnie nas koniecznie ku zawodom. Uwiadomienie o następstwach niczem jest: Homo vult decipi, wola jest tu konieczności objawem. Jan tez zrozumiał wyrazy Batraniego: błyskiem ukazała mu się przyszłość przed nim, a jednak nie zamknął okna, ani go na później unikał. Niebieskooka ciągnęła go zawsze ku sobie. Nie widział w tem przyszłości, nie mógł się spodziewać jutra ze wschodem słońca wesela, brnął jednak sercem i kochał. Bo kochanie samo jest taką koniecznością w młodości, jaką i spadanie kamienia podniesionego w górę, upuszczonego z ręki. Mniejsza o rozbicie się w druzgi, upaść potrzeba.
Wkrótce Jan dowiedział się, wyszpiegował kiedy siostrzyczki wychodziły do kościoła, znalazł sposób wymykać się z domu, spotkać z niemi na drodze i zerwać uśmiech z jej ustek, spojrzenie, potem słówko obojętne, potem słówko pożądane, drogie, potem był już szukanym, nareszcie dawano mu znak z okienka, gdy siostry wychodzić miały w ulice, ale tak zręcznie! tak zręcznie, ze nikt go zrozumieć nie mógł, prócz Jana. A Jan coraz dłużej, zamyślał się i przesiadywał w izdebce.
Stary Batrani powtarzał często:
– Janie! Sfinx cię zgubi! Nie odgadniesz zagadki a zginiesz dla niej. Wielki symbol świadczy, ze kto nie odgadł zagadki Sfinxa, ginąć od niego musiał. Tak jest po dziś dzień, wszyscy giniemy bo nikt jej nie zgadnie. Janie mój, zbyt często wpatrujesz się w Sfinxa.
Jan zaczerwieniony, zawstydzony nic nie odpowiedział.
Maryetta, która nie pojmowała obojętności młodego chłopca dla siebie, bo od chwili ' przybycia Jana, starała się być i była dla niego milą, łagodną a piękną; poczuła nareszcie rodzący się gniew w sercu, oczy jej zachodziły krwią i łzami, serce biło wściekle. Naturalnie, myśl wreszcie, ze Jan gdzieindziej kocha, obiegła ją niespokojem. Poczęła go śledzić i podejrzywać. Zamyślanie, częste wycieczki z domu, częstsze do izdebki wychodzenia i przesiadywania w niej, coraz pewniejszą czyniły ją, ze Jan kocha kogoś. – Ale kogo? kogo?
Jednego poranku Jan wstał raniej od wszystkich i zasiadł w oknie. Piękna Jagusia otwarła przeciwległe i sparta na łokciu odpowiadała oczyma na ciche wyrazy kochanka. Maryetta jakby przeczuwała coś, schwyciła się z łóżka i poczęła po całym domu szukać Jana. Słyszała (znała chód jego) przed chwilą stąpanie w pokoju: cicho skradając się przysunęła pod drzwi izdebki, rozwarła je i ujrzała go w oknie. Z bijącem sercem na palcach postąpiła zobaczyć, w co się tak pilnie wpatrywał. Wzrok jej spotkał Jagusię. Wszystko było wytłumaczone: w chwili zatrzęsła się gniewem dawniejszym, nieokazywanym od czasu przybycia Jana, i wybiegła głośno drzwi zatrzasnąwszy.
Jan osłupiał.
Obrażona kobieta leciała do męża.
– Precz z nim! zawołała, tupiąc nogą, niech ztąd idzie, niech idzie sobie, niech żebrze! Precz z nim, to niecnota!
– Kto? co? spytał pokornie Włoch.
– Kto? Ty mnie pytasz jakbyś nie rozumiał? Dawno musiałeś o tem wiedzieć. Ten próżniak, bałamut, zamiast pracować, bałamuci się z dziewczętami jakiemiś z przeciwka. Twój Jan, twój ulubieniec! Nie chcę go więcej w domu, precz z nim jednej godziny.
– Ale Maryetto droga, samaś –
– Tak! samaś go chciała, sama chcę teraz abyś go samotnie wypędził. Zaraz, za – raz, natychmiast.
– Moja Maryetto droga. Ja go kocham, ja się do niego przywiązałem. Jeżeli winien można go naganie, postraszyć. Ale cóż zawinił? To szał młodości. Daj się przebłagać, ja sam cię za niego przepraszam.
– Nie chcę nic słyszeć! nie chcę wiedzieć o niczem więcej! Niech sobie idzie, niech idzie precz. Oddawna już znieść go nie mogę, nic cierpię.
Malarz się uśmiechnął..
– Jestżeś nieubłagana? spytał raz jeszcze biorąc za klamkę.
– Wypędzić go i to zaraz, mówię ci zaraz!
Batrani spuścił głowę, ruszył ramiony, chciał mówić coś jeszcze; ale kobieta, której gniew mieszał się ze łzami, wypchnęła go za drzwi i zamknęła się na rygiel, aby płakać niewidziana.
Włoch długo się namyślał, potem wziął ukryty w kąciku woreczek, odliczył kilka dukatów, łza mu się zakręciła w oku, westchnął i poszedł ku izdebce Jana tak smutny, jakby sam został wypędzony.
Jan przeczuwał coś i lękał się; powitał jednak wesoło mistrza, którego chmurne czoło, zaczerwienione oczy, skłopotana mina, wiele mówiły.
– Janie, rzekł Batrani cicho, dobywając głosu, kochany Jasiu – poprawił się – musim się rozstać.
– My! rozstać! jakto?
– Tak, powtórzył Włoch ocierając łzę rękawem, nie ja, nic ja, ale ona. Maryetta cię wypędza. Nie wiem coś zrobił. Mu – siałeś ją oburzyć temi nieszczęsnemi miłostkami przez okno, ona tak święta i czysta!
Jan spuścił oczy jak winowajca.
– Nie chce cię widzieć więcej w domu, kazała mi cię ztąd wysłać. Lecz dokądże ty pójdziesz biedne dziecko?
I Włoch oparł się o mur zamyślony.
– Ja nie wiem, Bóg poprowadzi, rzekł Jan smutnie patrząc w okno, w którem mignęła twarzyczka Jagusi.
– Jak ty bezemnie, jak ja się obejdę bez ciebie? Niewiem; tyle rzeczy mogłeś się tu jeszcze nauczyć, na tak dobrej byłeś drodze! A! mój drogi, bądź co bądź nie rzucaj malarstwa. Ono jest także kapłaństwem i poświęć mu kobiety, nadzieje znikomego szczęścia, świat, życie. Nie dla sławy, bo cóż sława? ale dla nagród, które znajdziesz w sobie samym. Sztuka jak wiara (na mniejszy rozmiar) sama płaci sobą. Nie porzucaj jej, zaklinam cię. Ludzie cię może nie poznają, świat cię sponiewiera, nie ocenią cię pewnie: będziesz dla jednych za wysoko, dla drugich pozornie za nisko; napoją cię octem i żółcią, przebija ci bok i serce. Ty wszystko to poświęć sztuce, ona wielka, ona ci nagrodzi męczarnie chwilami niezrównanej rozkoszy. A jeśli jeszcze wiara dawna, gorąca, w sercu twem z sztuką za ręce się wezmą, ty będziesz szczęśliwszy o kawałku razowego chleba, niż inni opływający w rozkoszach ciała, które się przejedzą, które się przebiorą; gdy rozkosze sztuki, nigdy. Sztuka jedna nieskończona i bezdenna. Sytości nic ma na dnie czary, bo dna nie ujrzysz tam nigdy. –
Janie mój, ale gdzież się podziejesz, co myślisz począć z sobą!
– Radź mi, ja nie wiem.
– Radzić! Jabym ci radził. Jedno jest tylko na świecie miejsce dla poety, dla prawdziwego artysty, ale ty dziś przynajmniej jeszcze nic zechcesz go, nie odważysz się w niem zamknąć. To jedno miejsce: klasztor. Wielka samotność, modlitwa, pogarda świata, cześć Boga podnosząca duszę, oddanie się sztuce bezwyjątkowe. Gdybym miał drugie życie, nie inaczejbym niem rozporządził pewnie! Ale ty…
– Ja mam matkę, siostry w ubóstwie, którym winienem być pomocą.
– Tak, świat cię ściga, wszystko odrywać będzie! Obowiązki, moje dziecko, przed wszystkiem. Jesteś synem, bratem. Ale cóż poczniesz z sobą?
– Powrócę do matki.
– Dzielić się z nią nędzą i zwątpieniem. O! nie! nie! jeszcze ci nie pora wracać, z czemże przyjdziesz?
– Gdzież pójdę?
– Pozostań w mieście, spróbuj sam zarabiać na życie, a ucz się.
– Zarabiać! lecz jak? Chceszże żebym na zawołanie, dla pieniędzy, dla potrzeb brudnych, zniżał się do robót, – do robót. –