Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sfinks. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sfinks. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 247 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

II.

Na­prze­ciw ma­łej iz­deb­ki, któ­rą rzad­ko we dnie, ale za­wsze wie­czo­ry i ran­ka­mi zaj­mo­wał Jan, wprost okna jej wy­cho­dzą­ce­go na dzie­dziń­ce, był sta­ry dom no­we­mi bu­do­wa­mi tak ob­ję­ty do­ko­ła, że okna jego wy­cho­dzi­ły w po­dwó­rzec roz­cią­ga­ją­cy się ku Ka­no­nii i od­dzie­lo­ny mu­rem tyl­ko od po­dob­ne­goż po­dwó­rza domu, zaj­mo­wa­ne­go przez Ba­tra­nie­go.

Sta­ra ta ka­mie­ni­ca nie­fo­rem­na, sza­ra, mnó­stwem ko­mi­nów róż­no­kształt­nych na­je­żo­na, ście­śnio­na przy­bu­dów­ka­mi róż­ne­go prze­zna­cze­nia i wy­so­ko­ści róż­nych, nig­dy w po­cząt­ku nie zwró­ci­ła oka pra­co­wi­te­go Jana. Nie miał on tej próż­nia­czej cie­ka­wo­ści lat mło­dych, tego chci­we­go póź­niej­szych pra­gnie­nia wnik­nię­cia w ży­cie ota­cza­ją­cych go lu­dzi, żył jesz­cze w so­bie i co się dzia­ło obok nie wi­dział. Ale gdy wej­rze­nia i słod­kie słów­ka Ma­ry­et­ty wpra­wiać go za­czę­ły w za­du­ma­nia dłu­gie, mi­mo­wol­nie oczy po­czę­ły tez błą­dzić do­ko­ła, jak­by cze­goś utra­co­ne­go, cze­goś do zdo­by­cia szu­ka­ły. Tę­sk­ność, to pra­gnie­nie po­mie­sza­ne z na­dzie­ją, tak róż­ne od tę­sk­no­ty bę­dą­cej tyl­ko słod­kim smut­kiem, ude­rzy­ła na ser­ce Jana. Szu­kał a nie wie­dział cze­go, spo­dzie­wał się, nie py­ta­jąc na­wet sie­bie, kogo? Dziw­nym a czę­stym jed­nak w ży­ciu ludz­kiem tra­fem, jed­no spoj­rze­nie wy­tłu­ma­czy­ło mu tę­sk­no­tę i nie­po­kój we­wnętrz­ny.

Na­prze­ciw okien Jana, w prze­ciw­le­głym domu, uka­zy­wał się zwy­kle z za wy­pło­wia­łej fi­ran­ki ko­lo­ro­wej, su­chy i dzi­wacz­ny pro­fil sta­rusz­ki, jak­by z ob­ra­zu Ge­rar­da Dow wy­cię­ty. Nie­raz Jan, cho­ciaż sta­ro­ści zmarsz­czo­nej na spo­sób fla­mandz­ki, w czep­ku z wiel­kie­mi bia­łe­mi fal­ba­na­mi mu­ślin owe­mi, nie miał za przed­miot ma­lar­ski; mi­mo­wol­nie chwy­tał ten pro­fil sta­le przez część dnia uka­zu­ją­cy mu się za mu­rem.

Sta­rusz­ka zgię­ta, skur­czo­na we dwo­je, z po­fał­do­wa­ną twa­rzą, z cien­ko za­koń­czo­nym no­sem, z wy­sta­ją­cą bro­dą, po­mi­mo tych po­spo­li­tych ry­sów wie­ko­wi wła­ści­wych, wie­le mia­ła szla­chet­no­ści, wie­le sty­lu w fi­zjo­gno­mii. Jan prze­my­ślał na­wet nie­raz, czy le­piej było schwy­tać ją do teki na sta­rą słu­gę Ju­dy­ty, czy na mat­kę Da­ry­usza.

Rysy twa­rzy czy­ni­ły ją pra­wie god­ną być Da­ry­usza mat­ką.

Na słu­gę Ju­dy­ty mu­siał­by ją był chy­ba ska­ry­ka­tu­ro­wać. Star­szy, a na­de­wszyst­ko cie­kaw­szy, daw­no­by był do­pa­trzył, że gło­wa sta­rusz­ki czę­sto się uka­zy­wa­ła nie samą, ale jak­by ople­cio­na dwie­ma aniel­skie­mi twa­rzycz­ka­mi prze­ślicz­nych dziew­czą­tek. Jan jak cudo i zja­wi­sko, dnia jed­ne­go gdy słoń­ce biło w otwar­te okno prze­ciw­ka, uj­rzał na­gle dwie mło­dzień­cze twa­rzycz­ki anio­łów, uśmie­cha­ją­ce się ptasz­ko­wi bia­łe­mu, go­łąb­ko­wi, któ­re­go jed­na z nich trzy­ma­ła w ręku, dzió­bek ró­żo­wy do ru­mia­nych swych przy­ty­ka­jąc ustek. Wnucz­ki dwie sta­rej ko­bie­ty, były praw­dzi­wie pięk­ne!

Zło­te wło­ski dzie­ci pół­no­cy, błysz­cza­ły na bia­łych ich skro­niach, nie­bie­skie oczy jed­nej, ciem­ne dru­giej, opa­sa­ne były rzę­sa­mi co taką dają wej­rze­niu ła­god­ność. Świe­że jak dwa tyl­ko co roz­wi­te kwiat­ki, uśmie­cha­ły się do go­łąb­ka, uka­zu­jąc i ustecz­ka ró­żo­we i ząb­ki bie­luch­ne a drob­ne. Był to go­to­wy ob­ra­zek i ma­la­rza na­przód jako ob­ra­zek ude­rzył; po­tem za­du­mał się dłu­żej po­pa­trzyw­szy na pro­fil nie­bie­sko­okiej i po­czął ją ści­gać wzro­kiem i prze­sie­dział w oknie tro­chę dłu­żej niż zwy­kle.

Dziew­czę­ta ba­wiąc się swo­im go­łę­biem, swa­wo­ląc wra­ca­ły cią­gle ku oknu, aż jed­na z nich jak­by po­czu­ła wej­rze­nie, (któż nie wie, że wej­rze­nie, uczuć moż­na nic wi­dząc go?) zwró­ci­ła oczy na Jana. Szep­nę­ła coś sio­strze, obie ukrad­kiem spoj­rza­ły na nie­go, ale nie ucie­kły od okna. Owszem, choć mło­de a już za­lot­ni­ce, po­czę­ły ba­wiąc się umyśl­nie może na­strę­czać oku pa­trzą­ce­go. Go­łąb ze­rwał się, wy­le­ciał oknem i jak­by na­mó­wio­ny (ile tra­fów w ży­ciu!) splą­taw­szy się kil­ka razy w po­wie­trzu, za­wró­cił ku otwar­te­mu oknu Jana, za­trze­po­tał, i przy­wa­bio­ny usiadł na niem. Dziew­czę­ta wy­chy­li­ły się śmie­jąc za okno, po­tem za­kry­ły oczki, ustą­pi­ły wsty­dli­wie i za­glą­da­ły tyl­ko cie­ka­wie z za fi­ran­ki, sparł­szy się głów­ka­mi na ra­mie­niu sta­rusz­ki. Jan wy­cią­gnął rękę ku pta­ko­wi a go­łąb oswo­jo­ny usiadł na niej: ser­ce mu biło, twarz pło­nę­ła i… po­ca­ło­wał go­łę­bia.

Pta­szek jak­by po­czuł do­pie­ro ob­ce­go po od­de­chu, ze­rwał się szyb­ko, okrą­żył dzie­lą­ce domy po­dwó­rze i od­le­ciał do dziew­cząt, któ­re go przy­ję­ły śmie­jąc się, za­mknę­ły okno swo­je żywo i po­bie­gły z nim do dru­giej iz­deb­ki.

Ta dziw­nie sie­lan­ko­wa sce­na, choć zresz­tą na­tu­ral­na bar­dzo, była pierw­szym wstę­pem do wie­lu póź­niej­szych. Od­tąd dziew­cząt­ka z prze­ciw­ka sta­ły się zna­jo­me­mi Jana, Jan ich przy­ja­cie­lem zda­le­ka. Szu­ka­no się wzro­kiem, wi­ta­no ukrad­kiem, a go­łą­bek za­wsze przy­po­mi­nał po­zna­nie. Młod­sza nie­bie­sko­oka czę­sto roz­su­wa­ła fi­ran­ki, otwie­ra­ła okno; cza­sem spar­ta na ra­mie­niu bab­ki dłu­gie wej­rze­nie rzu­ca­ła w prze­ciw­ną stro­nę dzie­dziń­ca. Jan tez czę­sto spie – szył do iz­deb­ki, za­my­ślał się w niej, stał, cze­kał.

Po kil­ku ty­go­dniach zna­jo­mość zu­peł­na za­war­tą zo­sta­ła, mi­łość obu­dzi­ła się, ale z obu stron nic umia­no, nie chcia­no, czy oba­wia­no zbli­żyć się wię­cej. Jan był nie­śmia­ły z na­tu­ry, nie­śmia­ły bied­ne swe zna­jąc po­ło­że­nie, lę­kał się wresz­cie sam speł­na nie wie­dząc cze­go.

Ła­two mu było do­wie­dzieć się o dziew­czę­tach; wszy­scy je zna­li, nie­wie­le jed­nak wię­cej od nie­go. Kto one były? kto bab­ka? róż­nie róż­ni opo­wia­da­li, ubó­stwo tyl­ko, pra­co­wi­tość i ślicz­ne twa­rzycz­ki po­wszech­nie uzna­wa­no. Zaj­mo­wa­ły ze sta­rusz­ką parę po­ko­ików w domu, któ­re­go okna nie wy­cho­dząc z tej stro­ny na uli­cę, ska­zy­wa­ły na miesz­ka­nie wy­dzie­dzi­czo­nym od losu, tym co do ru­chu ży­cia świet­niej­sze­go mie­szać się, ani na­wet na ten ruch pa­trzeć nie mie­li pra­wa. Im ci­che schro­nie­nie i pra­ca. Go­łą­bek je­dy­ną był za­baw­ką.

Mało mia­ła sta­rusz­ka zna­jo­mych i przy­ja­ciół, bo nie wi­dać było od­wie­dza­ją­cych. Je­den tyl­ko cza­sem sta­ry, zła­ma­ny, w pol­skim ubio­rze z siwą gło­wą dzia­du­szek, może da­le­ki krew­ny, może mło­dych lat przy­ja­ciel, cza­sem się tam uka­zy­wał spar­ty na la­sce z gał­ką ko­ścia­ną. Spę­dzał on wie­czo­ry śmie­jąc się, jak to daw­niej śmiać się do­bro­dusz­nie umia­no, ze sta­rusz­ką i dziew­czę­ta­mi. One cho­dzi­ły tyl­ko do ko­ścio­ła ra­zem, rzad­ko po po­łu­dniu na prze­chadz­kę. Zna­no je w oko­li­cy miesz­ka­nia pod na­zwi­skiem sio­strzy­czek, bo jed­na­ko­wo ubra­ne, bar­dzo do sie­bie po­dob­ne, ude­rza­ły i zaj­mo­wa­ły każ­de­go. Mia­ły wie­lu jak Jan nie­zna­jo­mych przy­ja­ciół.

Sta­rusz­ka re­gu­lar­nie opła­ca­ła za miesz­ka­nie, żyła bar­dzo skrom­nie, jed­na słu­ga na­ję­ta z mia­sta, kuch­nią i całą zaj­mo­wa­ła się po­słu­gą. Słu­żą­ca wy­py­ty­wa­na nie­raz przez cie­ka­wych, na wszyst­kie za­py­ta­nia od­po­wia­da­ła: – Albo ja co wiem! lub ru­sza­ła ra – mio­na­mi da­jąc do zro­zu­mie­nia, że wy­py­ty­wać nie­bar­dzo było war­to.

Raz, sta­ry Ba­tra­ni za­stał Jana sie­dzą­ce­go w oknie i tak za­pa­mię­ta­le wpa­tru­ją­ce­go się w nie­bie­sko­oką są­siad­kę, ze wcho­dzą­ce­go ma­la­rza nie po­sły­szał, nie po­strzegł, nie prze­czuł; zbli­żył się Włoch, spoj­rzał, po­stał chwi­lę z wy­ra­zem li­to­ści na twa­rzy i po­ło­żyw­szy zwol­na rękę na ra­mie­niu chłop­ca, uśmiech­nął się gorz­ko.

– Ja­nie, rzekł po­wol­nie do za­ru­mie­nio­ne­go, schwy­ta­ne­go na uczyn­ku chłop­ca. Tyś już nie dziec­ko, po­wiem ci jak męż­czyź­nie: uni­kaj ko­biet, two­ją je­dy­ną ko­chan­ką sztu­ka. Ars lon­ga, vita bre­vis; ży­cie jej po­świę­cić mało. A ko­bie­ta daż ci więk­sze i pew­niej­sze roz­ko­sze? O! nig­dy! Sta­ro­żyt­ny Egipt, któ­re­go nie­po­ję­ta mą­drość dziś się nam ćma­mi po­kry­ła, w pięk­nym sym­bo­lu całą za­mknął hi­sto­ryę ko­bie­ty w spo­łe­czeń­stwie. Wi­dzia­łeś Sfi­nxa? to ko­bie­ta. Wie­ku­ista za­gad­ka, któ­rą naj­po­spo­li­ciej roz­wią­zu­je śmierć cia­ła albo śmierć du­szy. Twarz anio­ła, pier­si mat­ki, cia­ło zwie­rzę­cia, lwie nogi a pta­sie skrzy­dła. Obie­cu­je ci wej­rze­niem anio­ła, lecz uści­śniesz w niej po­twór, zwie­rzę, mat­kę, a skrzy­dła unio­są wkrót­ce da­le­ko od cie­bie, to dziw­ne jak­by sen­ne wi­dzia­dło! Od­wróć oczy i nic pa­trzaj. Cią­gnie cię ko­bie­ta, tym uro­kiem ja­kim po­cią­ga prze­paść, nie­bez­pie­czeń­stwo, śmierć!

Ko­chaj sztu­kę, ko­chaj pięk­ność ide­al­ną nie­cie­le­sną, ale nie ko­bie­tę. Sło­wo tej za­gad­ki – ko­bie­ty, opie­czę­to­wa­ne w księ­dze sied­miu pie­czę­ci na dru­gim świe­cie. Nig­dy, nig­dy jej nie zro­zu­miesz. – W oczach Sfi­nxa, wiecz­ne py­ta­nie tyl­ko, py­ta­nie i py­ta­nie bez od­po­wie­dzi. –

To po­wie­dziaw­szy gło­sem stłu­mio­nym, wy­szedł Ba­tra­ni, a Jan łza­wo się za­my­ślił. Nie­bie­sko­oka daw­no była ucie­kła za­wsty­dzo­na, po­strze­gł­szy wcho­dzą­ce­go sta­re­go Wło­cha.

Skar­żym się wszy­scy na za­wo­dy, lecz któż z nas prze­strze­żo­nym nie był? Głos we­wnętrz­ny, głos lu­dzi, głos umar­łych co swe do­świad­cze­nie nam prze­ka­za­li, wszyst­ko mó­wi­ło mło­de­mu: zwie­dziesz się.

A jed­nak po­szedł aby się za­wiódł i za­wiódł umyśl­nie. Mó­wią, że na wiel­kich wy­ży­nach gdy wzrok zwró­cisz na dół, czu­jesz po­trze­bę upad­ku, zie­mia cię po­cią­ga gwał­tow­nie, wle­piasz w nią wzrok fa­tal­nie, tra­cisz przy­tom­ność, myśl nie­bez­pie­czeń­stwa i śmier­ci, wy­cią­gasz ręce, upa­dasz. Tak wła­śnie mło­dość cią­gnie nas ko­niecz­nie ku za­wo­dom. Uwia­do­mie­nie o na­stęp­stwach ni­czem jest: Homo vult de­ci­pi, wola jest tu ko­niecz­no­ści ob­ja­wem. Jan tez zro­zu­miał wy­ra­zy Ba­tra­nie­go: bły­skiem uka­za­ła mu się przy­szłość przed nim, a jed­nak nie za­mknął okna, ani go na póź­niej uni­kał. Nie­bie­sko­oka cią­gnę­ła go za­wsze ku so­bie. Nie wi­dział w tem przy­szło­ści, nie mógł się spo­dzie­wać ju­tra ze wscho­dem słoń­ca we­se­la, brnął jed­nak ser­cem i ko­chał. Bo ko­cha­nie samo jest taką ko­niecz­no­ścią w mło­do­ści, jaką i spa­da­nie ka­mie­nia pod­nie­sio­ne­go w górę, upusz­czo­ne­go z ręki. Mniej­sza o roz­bi­cie się w dru­zgi, upaść po­trze­ba.

Wkrót­ce Jan do­wie­dział się, wy­szpie­go­wał kie­dy sio­strzycz­ki wy­cho­dzi­ły do ko­ścio­ła, zna­lazł spo­sób wy­my­kać się z domu, spo­tkać z nie­mi na dro­dze i ze­rwać uśmiech z jej ustek, spoj­rze­nie, po­tem słów­ko obo­jęt­ne, po­tem słów­ko po­żą­da­ne, dro­gie, po­tem był już szu­ka­nym, na­resz­cie da­wa­no mu znak z okien­ka, gdy sio­stry wy­cho­dzić mia­ły w uli­ce, ale tak zręcz­nie! tak zręcz­nie, ze nikt go zro­zu­mieć nie mógł, prócz Jana. A Jan co­raz dłu­żej, za­my­ślał się i prze­sia­dy­wał w iz­deb­ce.

Sta­ry Ba­tra­ni po­wta­rzał czę­sto:

– Ja­nie! Sfinx cię zgu­bi! Nie od­gad­niesz za­gad­ki a zgi­niesz dla niej. Wiel­ki sym­bol świad­czy, ze kto nie od­gadł za­gad­ki Sfi­nxa, gi­nąć od nie­go mu­siał. Tak jest po dziś dzień, wszy­scy gi­nie­my bo nikt jej nie zgad­nie. Ja­nie mój, zbyt czę­sto wpa­tru­jesz się w Sfi­nxa.

Jan za­czer­wie­nio­ny, za­wsty­dzo­ny nic nie od­po­wie­dział.

Ma­ry­et­ta, któ­ra nie poj­mo­wa­ła obo­jęt­no­ści mło­de­go chłop­ca dla sie­bie, bo od chwi­li ' przy­by­cia Jana, sta­ra­ła się być i była dla nie­go milą, ła­god­ną a pięk­ną; po­czu­ła na­resz­cie ro­dzą­cy się gniew w ser­cu, oczy jej za­cho­dzi­ły krwią i łza­mi, ser­ce biło wście­kle. Na­tu­ral­nie, myśl wresz­cie, ze Jan gdzie­in­dziej ko­cha, obie­gła ją nie­spo­ko­jem. Po­czę­ła go śle­dzić i po­dej­rzy­wać. Za­my­śla­nie, czę­ste wy­ciecz­ki z domu, częst­sze do iz­deb­ki wy­cho­dze­nia i prze­sia­dy­wa­nia w niej, co­raz pew­niej­szą czy­ni­ły ją, ze Jan ko­cha ko­goś. – Ale kogo? kogo?

Jed­ne­go po­ran­ku Jan wstał ra­niej od wszyst­kich i za­siadł w oknie. Pięk­na Ja­gu­sia otwar­ła prze­ciw­le­głe i spar­ta na łok­ciu od­po­wia­da­ła oczy­ma na ci­che wy­ra­zy ko­chan­ka. Ma­ry­et­ta jak­by prze­czu­wa­ła coś, schwy­ci­ła się z łóż­ka i po­czę­ła po ca­łym domu szu­kać Jana. Sły­sza­ła (zna­ła chód jego) przed chwi­lą stą­pa­nie w po­ko­ju: ci­cho skra­da­jąc się przy­su­nę­ła pod drzwi iz­deb­ki, roz­war­ła je i uj­rza­ła go w oknie. Z bi­ją­cem ser­cem na pal­cach po­stą­pi­ła zo­ba­czyć, w co się tak pil­nie wpa­try­wał. Wzrok jej spo­tkał Ja­gu­się. Wszyst­ko było wy­tłu­ma­czo­ne: w chwi­li za­trzę­sła się gnie­wem daw­niej­szym, nie­oka­zy­wa­nym od cza­su przy­by­cia Jana, i wy­bie­gła gło­śno drzwi za­trza­snąw­szy.

Jan osłu­piał.

Ob­ra­żo­na ko­bie­ta le­cia­ła do męża.

– Precz z nim! za­wo­ła­ła, tu­piąc nogą, niech ztąd idzie, niech idzie so­bie, niech że­brze! Precz z nim, to nie­cno­ta!

– Kto? co? spy­tał po­kor­nie Włoch.

– Kto? Ty mnie py­tasz jak­byś nie ro­zu­miał? Daw­no mu­sia­łeś o tem wie­dzieć. Ten próż­niak, ba­ła­mut, za­miast pra­co­wać, ba­ła­mu­ci się z dziew­czę­ta­mi ja­kie­miś z prze­ciw­ka. Twój Jan, twój ulu­bie­niec! Nie chcę go wię­cej w domu, precz z nim jed­nej go­dzi­ny.

– Ale Ma­ry­et­to dro­ga, sa­maś –

– Tak! sa­maś go chcia­ła, sama chcę te­raz abyś go sa­mot­nie wy­pę­dził. Za­raz, za – raz, na­tych­miast.

– Moja Ma­ry­et­to dro­ga. Ja go ko­cham, ja się do nie­go przy­wią­za­łem. Je­że­li wi­nien moż­na go na­ga­nie, po­stra­szyć. Ale cóż za­wi­nił? To szał mło­do­ści. Daj się prze­bła­gać, ja sam cię za nie­go prze­pra­szam.

– Nie chcę nic sły­szeć! nie chcę wie­dzieć o ni­czem wię­cej! Niech so­bie idzie, niech idzie precz. Od­daw­na już znieść go nie mogę, nic cier­pię.

Ma­larz się uśmiech­nął..

– Je­st­żeś nie­ubła­ga­na? spy­tał raz jesz­cze bio­rąc za klam­kę.

– Wy­pę­dzić go i to za­raz, mó­wię ci za­raz!

Ba­tra­ni spu­ścił gło­wę, ru­szył ra­mio­ny, chciał mó­wić coś jesz­cze; ale ko­bie­ta, któ­rej gniew mie­szał się ze łza­mi, wy­pchnę­ła go za drzwi i za­mknę­ła się na ry­giel, aby pła­kać nie­wi­dzia­na.

Włoch dłu­go się na­my­ślał, po­tem wziął ukry­ty w ką­ci­ku wo­re­czek, od­li­czył kil­ka du­ka­tów, łza mu się za­krę­ci­ła w oku, wes­tchnął i po­szedł ku iz­deb­ce Jana tak smut­ny, jak­by sam zo­stał wy­pę­dzo­ny.

Jan prze­czu­wał coś i lę­kał się; po­wi­tał jed­nak we­so­ło mi­strza, któ­re­go chmur­ne czo­ło, za­czer­wie­nio­ne oczy, skło­po­ta­na mina, wie­le mó­wi­ły.

– Ja­nie, rzekł Ba­tra­ni ci­cho, do­by­wa­jąc gło­su, ko­cha­ny Ja­siu – po­pra­wił się – mu­sim się roz­stać.

– My! roz­stać! jak­to?

– Tak, po­wtó­rzył Włoch ocie­ra­jąc łzę rę­ka­wem, nie ja, nic ja, ale ona. Ma­ry­et­ta cię wy­pę­dza. Nie wiem coś zro­bił. Mu – sia­łeś ją obu­rzyć temi nie­szczę­sne­mi mi­łost­ka­mi przez okno, ona tak świę­ta i czy­sta!

Jan spu­ścił oczy jak wi­no­waj­ca.

– Nie chce cię wi­dzieć wię­cej w domu, ka­za­ła mi cię ztąd wy­słać. Lecz do­ką­dże ty pój­dziesz bied­ne dziec­ko?

I Włoch oparł się o mur za­my­ślo­ny.

– Ja nie wiem, Bóg po­pro­wa­dzi, rzekł Jan smut­nie pa­trząc w okno, w któ­rem mi­gnę­ła twa­rzycz­ka Ja­gu­si.

– Jak ty bez­em­nie, jak ja się obej­dę bez cie­bie? Nie­wiem; tyle rze­czy mo­głeś się tu jesz­cze na­uczyć, na tak do­brej by­łeś dro­dze! A! mój dro­gi, bądź co bądź nie rzu­caj ma­lar­stwa. Ono jest tak­że ka­płań­stwem i po­święć mu ko­bie­ty, na­dzie­je zni­ko­me­go szczę­ścia, świat, ży­cie. Nie dla sła­wy, bo cóż sła­wa? ale dla na­gród, któ­re znaj­dziesz w so­bie sa­mym. Sztu­ka jak wia­ra (na mniej­szy roz­miar) sama pła­ci sobą. Nie po­rzu­caj jej, za­kli­nam cię. Lu­dzie cię może nie po­zna­ją, świat cię spo­nie­wie­ra, nie oce­nią cię pew­nie: bę­dziesz dla jed­nych za wy­so­ko, dla dru­gich po­zor­nie za ni­sko; na­po­ją cię octem i żół­cią, prze­bi­ja ci bok i ser­ce. Ty wszyst­ko to po­święć sztu­ce, ona wiel­ka, ona ci na­gro­dzi mę­czar­nie chwi­la­mi nie­zrów­na­nej roz­ko­szy. A je­śli jesz­cze wia­ra daw­na, go­rą­ca, w ser­cu twem z sztu­ką za ręce się we­zmą, ty bę­dziesz szczę­śliw­szy o ka­wał­ku ra­zo­we­go chle­ba, niż inni opły­wa­ją­cy w roz­ko­szach cia­ła, któ­re się prze­je­dzą, któ­re się prze­bio­rą; gdy roz­ko­sze sztu­ki, nig­dy. Sztu­ka jed­na nie­skoń­czo­na i bez­den­na. Sy­to­ści nic ma na dnie cza­ry, bo dna nie uj­rzysz tam nig­dy. –

Ja­nie mój, ale gdzież się po­dzie­jesz, co my­ślisz po­cząć z sobą!

– Radź mi, ja nie wiem.

– Ra­dzić! Ja­bym ci ra­dził. Jed­no jest tyl­ko na świe­cie miej­sce dla po­ety, dla praw­dzi­we­go ar­ty­sty, ale ty dziś przy­najm­niej jesz­cze nic ze­chcesz go, nie od­wa­żysz się w niem za­mknąć. To jed­no miej­sce: klasz­tor. Wiel­ka sa­mot­ność, mo­dli­twa, po­gar­da świa­ta, cześć Boga pod­no­szą­ca du­szę, od­da­nie się sztu­ce bez­wy­jąt­ko­we. Gdy­bym miał dru­gie ży­cie, nie in­a­czej­bym niem roz­po­rzą­dził pew­nie! Ale ty…

– Ja mam mat­kę, sio­stry w ubó­stwie, któ­rym wi­nie­nem być po­mo­cą.

– Tak, świat cię ści­ga, wszyst­ko od­ry­wać bę­dzie! Obo­wiąz­ki, moje dziec­ko, przed wszyst­kiem. Je­steś sy­nem, bra­tem. Ale cóż po­czniesz z sobą?

– Po­wró­cę do mat­ki.

– Dzie­lić się z nią nę­dzą i zwąt­pie­niem. O! nie! nie! jesz­cze ci nie pora wra­cać, z czem­że przyj­dziesz?

– Gdzież pój­dę?

– Po­zo­stań w mie­ście, spró­buj sam za­ra­biać na ży­cie, a ucz się.

– Za­ra­biać! lecz jak? Chce­szże że­bym na za­wo­ła­nie, dla pie­nię­dzy, dla po­trzeb brud­nych, zni­żał się do ro­bót, – do ro­bót. –
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: