- W empik go
Sfinks. Tom 3 - ebook
Sfinks. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Warszawie.
Gródek dnia 3 listopada 1846 roku.
Za dawnych czasów, pierwszą książki kartą, nasi poprzednicy literaci frymarczyli na korzyść Jaśnie Wielmożnych protektorów, sprzedając białe miejsce, na którem rozsiadały się tytuły, herby i prozapje magnata. Dziś, przy wielu innych zmianach i to dobre, ze możemy owe pierwsze miejsce zostawić przyjacielowi, poświęcić temu, kogo z serca kochamy i szacujem.
Przyjm, kochany Smokowski! tę małą odemnie pamiątkę. Pracując pęzlem i piórem na korzyść sztuki, znając aż nadto dobrze ilą przykrościami okupić potrzeba poświęcenie się dla niej, masz większe prawo nad innych zapisania poczciwego i zasłużonego imienia swego na czele tej książeczki.
Jeśli obrazy, które tu znajdziesz, zdadzą ci się trafnem życia odbiciem; przyjmę to jako dowód ich prawdziwości największy. Napatrzywszy się na wielu artystów w kraju, sam artysta, professor, mogłeś i musiałeś zagadkową exystencyą człowieka co się sztuce poświęcił, zbadać i ocenić.
Wiem, że wielu może przeciwko zakończeniu powieści oburzać się będzie, dziś, gdy klasztor wydaje im się siedliskiem gnuśnego próżnowania i szkodliwych przesądów. Mój bohater kończy w klasztorze! Okrzyczą mnie za cofniętego i ślepca. Pozwalam; lecz ci co to wyrzekną nie zastanowili się nigdy nad znaczeniem i potrzebą przytułku tego dla społeczeństwa, choćby je tylko ze stanowiska socyalnego uważać przyszło. Są exystencye, są charaktery, są zagadki, które tylko eremy stare i monastery rozwiązać umiały.
Mnożą się samobójstwa cielesne i umysłowe, bo nie ma schronienia zbolałym, rozczarowanym, zrozpaczonym; bo odrodzić się, zerwać ze światem, przyoblec nowego człowieka, nowe imie i nowe życie, nie ma gdzie; bo duch religijny wygasł, a człowiek nieszczęśliwy, ubogi, w obliczu industryalizmu i teoryj dobrego bytu, jest anomalią, czemś niewytłumaczonym i niepotrzebnem. Dawniej, gdyśmy jeszcze mieli wiarę, nieszczęście odrywało tylko od ziemi a zbliżało do Boga; dziś, gdy wszyscy gonią tylko za dobrym bytem ziemskim, bo w przyszłość nie wierzą żadną, – cierpienie, rozpacz, są narzędziami samobójstwa.
Lecz jakkolwiek świat się przerabia i zmienia, uznajmy w tem cierpliwie wolę Bożą i czekajmy lepszego, do którego nas to wieść musi, nie sarkając. – I ciebie i czytelników moich muszę tu przeprosić za często długie ustępy o sztuce. W powieści, której bohater jest artystą, uniknąć ich niepodobna było. A jeśli powszechność nasza, zmuszona odczytać te urywki, pochwyci z nich jakie nowsze lub zapomniane pojęcie? nie zaszkodzi. Na całym bożym świecie mało jest dzieł w tym przedmiocie, cóż dopiero u nas. Oczy czytelników naszych otwierać się dopiero poczynają i przecierać zaspane, po długim śnie, w ciągu którego czuli zapewne co piękne, ale dla czego i przez co? nie bardzo wiedzieli.
Jakże długo, jak długo teorya sztuki zasadzała się cała na czczej i fałszywej definicyi: – naśladowania natury. To: naśladowanie natury położone za cel sztuce, odzywa się aż po dni nasze. Sztuka przecie nie jest żadnem naśladowaniem; ona myśl ludzką objawia widocznie, ucieleśnia ideę, tworzy z przedwiecznego ideału.
Sztuka jest jednym z języków duszy; naśladowanie natury, narzędziem tylko. W obrazie, posągu, rycinie, nie jej naturalność, bo ta dla samych wykonania warunków zawsze jest trochę konwencyonalna, nie jej piękność nawet, ale myśl, dusza ożywiająca, wartość całą stanowi. Im silniej, im w potężniejszej, organicznej całości wydałeś na świat i wcieliłeś myśl, tem doskonalszym jest dzieło. Wlej w nie duszę a żyć będzie; ale na to potrzeba żeby jak powiada Rückert, artysta miał zbytek duszy i podzielić się nią mógł z utworem swoim.
Ich sah ein schönes Bild, und wusste nicht, was ihm fehle!
Jetzt aber weiss ich es, ihm fehlt das Beste, Seele!
Warum ihm Seele nicht sein Meister eingehaucht?
Weil er nur eine bat, die er zum Leben braucht.
Der ist ein Künstler mir, der einen Ueberfluss
Von Seelen hat, die er in Bilder giessen muss.
Takich artystów o jakże nie wielu jest wszędzie!
Exystencya wszelkiego bardziej duszą niż ciałem żyjącego człowieka, w teraźniejszym społeczeństwa naszego składzie, jest i pozostanie ciężką próbą. Taką właśnie wystawiamy tu: życie Jana, stawiąc obok niego innych artystów jakich po Bożym świecie i u nas nie mało. W każdym bowiem zawodzie mnóstwo jest powołanych, ale wybranych nie wiele. A zawód może się od tego tak zowie, że często człowieka zawodzi.
Przyjmij, kochany Smokowski! za tyle pięknych twoich prac, które mi ciebie w Gródku nieustannie przypominają, nie wiele warty może, ale z dobrego serca, podarek.
J.I. KraszewskiSFINX.
Część Druga.
I .
Powracający z Rzymu Jan, zaledwie się zastanowił w stolicy, którą wielce znalazł zmienioną. Król nie mógł go widzieć nawet, tak był w tej chwili zajęty sobą i wypadkami co go otaczały groźne, naglące; znajomi dawni rozpierzchnieni. Grób tylko
Felixa znalazł na Powązkowskim cmentarzu, którego krzyż drewniany nadgniły i pochylony groził upadkiem. Położywszy trwalszy nieco od drzewa kawałek kamienia przyjacielowi i pożegnawszy Warszawę, Jan śmiertelnie smutny, targany niespokojem, który go gnał ku matce, nie mając już nawet środków dostania się do niej, tak resztę grosza stracił w drodze, sprzedać tu musiał za bezcen kilka kopij przywiezionych z Rzymu, aby za nie dojechać do Brzozowego Ługu co najrychlej. Od roku już wieści nawet nie miał o jedynej istocie wiążącej go do ziemi, o matce. Przyszłość wydawała mu się zewsząd chmurną i groźną: kraj nie był wcale w tym stanie spokoju i świetności, który sprzyja sztukom i literaturze, wszystko wrzało jak w chwili pożaru.
Serce nie ze wszystkiem jeszcze odrętwiałe ciągnęło go do starej chaty na Litwie; mizernej, ubogiej chatki gdzie się urodził, gdzie pierwsze lata dzieciństwa spędził nie śniąc nawet takiej, jaka go czekała, przyszłości. Niepokój wewnętrzny mówił mu, że tam go może czeka matka sił ostatkiem, aby pożegnać i pobłogosławić.
Ale od stolicy (gdzie Jan spotkał się z wyprawionemi inną drogą obrazami i pakunkiem dość znacznym) opóźniła się podróż dla niedostateczności funduszów na jej odbycie i niepewnego stanu kraju. Obrazy, studya, książki, były mu ostatniemi pamiątki pobytu we Włoszech, rozstać się z niemi nie miał siły, obawiał się o nie i wlókł się za niemi powolnie.
Sto razy wstrzymywany w drodze przez różne partyę wojsk krzyżujących się po kraju i niszczących go pod pozorem ocalenia; dostał się nareszcie do rodzinnego miasteczka.
Na widok kościoła Kapucynów i dworka ubogiego, którego komin dymił w oddaleniu, łza mu się dawno niewidziana znowu zakręciła w oku. Chmurny i smutny wieczór kradł ten widok pożądany; resztę drogi musiał już odbyć po ciemku i na oślep. Serce go prowadziło.
Gdy ciężka bryka wtoczyła się w dziedziniec, stara Małgorzata, ukazała się w progu pochylonej chaty.
– Moja matka? spytał Jan rzucając się niespokojny naprzeciw niej.
– Żyje biedniaczka, żyje! odparła żywo staruszka, choć Bóg widzi, lepiej żeby ją wziął do chwały swojej, tak wiele cierpi! Od pół roku z łóżka nic wstaje paraliżem ruszona, co dzień zdaje się kona a skonać nie może. Wiele to my ją razy kładli na ziemi, myśląc, że tak lżej będzie wyjść duszy z ciała. Ale nie! od czasu jak język odzyskała, ciągle powtarza: Muszę czekać na Jana, pobłogosławić go i umrzeć. Litościwy doktór co ją odwiedzał, trzy razy naznaczał jej termin. Ale nie! ona taki zawsze go przebyła i powtarza: Muszę czekać Jana.
Zaledwie dosłuchawszy tego, Jan pospieszył do izby.
Tu okropny przedstawił mu się widok. Uboga chata jeszcze była odartsza, uboższa, puściejsza od czasu jak ją opuścił; łóżko chorej pokryte ohydnemi łachmany, w ognisku ledwie głowienka smutnie dogorywająca. Zimno, pusto, wiatr chodził ze ścian i sufitu się wkradając, podłoga cała przesiąkła wilgocią i porosła pleśnią. Ściany okopcone od dymu, czarne, i wiadro z wodą u drzwi, garnek nadbity na kominie, dzban na stole i trochę okruszyn razowego chleba. Serce się ściskało patrząc na tę nędzę tak nagą i tak straszną; szpital nie byłby okropniejszy.
Zaledwie Jan ukazał się na progu, matka, która od pół roku wstać i ruszyć się nie mogła? podniosła się wprost na łóżku, błyszczące jak szkło otworzyła oczy, a usta jej zawołały głośno, wyraźnie:
– Mój Jan, mój Jan! – Spiesz się, czekałam na ciebie! umrzeć nic mogłam, ah! atak ciężkie życie! Niech cię pobłogosławię.
Syn we łzach przykląkł przed nią, ona złożyła ręce na głowie jego, ucałowała czoło synowskie, dwie łzy szkliste potoczyły się po bladej i zmarszczonej twarzy i już kostnieć poczynała opadając bez władzy i ruchu.
– Wody! wody! ratunku! zawołał Jan nieprzytomny.
A Małgorzata zbliżając się rzekła:
– Na co wody, paneczku, nieboraczka umarła już dzięki Bogu!
Spojrzał syn i postrzegł, że prawdę mówiła stara; dobył sił dla zamknięcia jej powiek jeszcze we łzie otwartych i usiadł obok łoża nędzy na ławie, powtarzając w duszy, machinalnie:
– Za późno wróciłem! mój powrót ją zabił! mój powrót ją zabił!
Cała noc zeszła mu u lichego łoża umarłej, której nędzę i męczarnie sobie wyrzucał.
– Nie lepiejże było, mówił, pozostać tu przy niej, wspomagać ją w starości, uprawiać ten ziemi kawałek i żyć tem życiem, którem żył ojciec, dziad; życiem cichem, nieznanem, ukrytego w trawie robaka? Cóżem zyskał? Wielkie myśli, które zginą ze raną, wielki niespokój i niepewność, męczarnie! Straciłem jedno serce, które mnie kochało na ziemi, jedno i jedyne. O! dla sztuki jak dla wiary czyż wszystkiego się zaprzeć, wszystkiego wyrzec potrzeba, wszystko jej spalić na ofiarę?
W gniewie na siebie, w smutku głębokim przebył noc całą na ławic. Ten domek osierocony teraz, którego został dziedzicem, był mu drogą pamiątką cierpień i życia matki. Nie miał krewnych, przyjaciela, opiekuna, nikogo, nikogo. Co począć z sobą? Świat był mu obojętny, a wielka strata świeża zmniejszyła jeszcze jego wartość.
Nad rankiem Małgorzata z babami przybyłemi z miasteczka, poczęła się zaprzątać około pogrzebu; umywać ciało, ubierać je dla wystawienia na tapczanie w pośrodku jedynej izdebki. Twarz zmarłej świeciła pokojem, jakby błogosławieństwo, które oddała Janowi, wszystkie nici łączące ją ze światem cierpień, zerwało.
– Paneczku, zawołała Małgorzata, a macież wy na pogrzeb pieniądze?
To zapytanie dopiero przywołało Jana do rzeczywistości; ostatniey posługi matce nie było oddać za co! kilkanaście złotych całą było pozostałością, z którą przyjechał Jan.
– U nas wątpię, żeby był jaki grosz, mówiła stara, bo Jejmość żyła ubogo, skąpiła strasznie, odmawiała sobie wszystkiego, a pracowała, ze aż oczy traciła biedniaczka. Gdyby miała, toćby sobie tak nie żałowała, i słudze starej a wiernej. A Bóg widzi żeśmy cały rok pościły i w łatanem chodzili tylko, nawet do kościoła. Pod poduszczyną są klucze; niechno panicz je weźmie, pójdziemy, a poszukamy odzienia dla nieboszczki.
Machinalnie powlókł się Jan do bokówki, gdzie stała jedyna skrzynia ale zupełnie pusta. Trochę w niej bielizny, kilka zużytych gałganów.
Gdzież się podziały jej zapasy odzienia, sukni? spytał syn. Czemuż nie odezwała się do mnie o pomoc! Byłbym dał duszę, a przysłał jej coby chciała! a! taka nędza, taka nędza!
Wtem Małgorzata podniosła brudny kawał płótna i krzyknęła:
– A toż co? A toż co? W imię Jezusa Pana! Toć to worek z pieniędzmi!
W istocie spory wór z prostego płótna leżał w kąciku gałganami pokryty.
Przy nim była karteczka szara, wydarta z książki od nabożeństwa, a na niej krzyżyk skreślony niezgrabnie i napisane nieforemnie słowa: Dla mojego Jana.
Syn w rozpaczy załamał ręce, padł czołem na skrzynię.
Całe jej życie dobrowolnej nędzy, pracy bez spoczynku, z utratą zdrowia składało się na ten dar pośmiertny. Ona była sercem cała, cała matką. Małgorzata zdumiona stała ruszyć się nie mogąc i wyrzucając sobie zapewne, że wprzód nie dośledziła bytności tego worka, który teraz przechodził na własność Jana. Jan ucałował go ze łzami, ale w sercu rzekł:
– Nie tknę grosza z niego! święte to pieniądze! bo z wielkiem poświęceniem zebrane, pójdą za duszę twoję, na grób twój i pogrzeb, dla jedynej sługi co lepszem była dziecięciem odemnie. Jam ich niegodny.
Nazajutrz wspaniały, na jaki tylko zdobyć się było można, pogrzeb zdziwił miasteczko i okolicę; zbiegli się nań wszyscy z sąsiedztwa. Kościół wystąpił z całym przepychem wiejskim; a tłumy szły za truną biednej matki, którą syn utrzymywał na wozie czarnemi wołami ciągnionym.
Reszta pieniędzy pozostała na msze, na pomnik, na wynagrodzenie Małgorzaty, której oddał wszelki sprzęt po matce i na jałmużny. Krzyż tylko, medalik noszony na piersi, włosów trochę i srebrny ślubny pierścionek zatrzymał Jan dla siebie.
Oddalić się z tego miejsca potrzeba było, a trudno, trudno dla serca; komu powierzyć dom, komu zadzierżawić rolę? godziłoż się ją sprzedać? Tej myśli Jan przypuścić nic mógł. W kilka dni sąsiedzi zaczęli przybywać z propozycyami nabycia mniej więcej korzystnemi, ale zawsze poczynając od tego, że kawałek ten nic nie wart, i że tylko on dla niego, przez szczególny wzgląd, przez przyjaźń, przez jakiś affekt nagły i gwałtowny, dać może tyle a tyle, każdy niby z łaski go chciał kupić.
Jan wszystkim podziękował i odpowiedział, że nie sprzeda.
Strzelec sąsiednich lasów zadzierżawił chatę i rolę z warunkiem, aby w niej nic nie odmieniał i wszystko pozostało jak za życia matki było. Odwiedziwszy Kapucynów i grób matki, na którym odzyskał pragnienie modlitwy i pobożność młodzieńczą jak gdyby cudem, Jan ruszył do Wilna, wspomnienia młodości wiodły go tutaj na lep swój zdradziecki. Było to jedno miejsce, z którego mu zostały pamiątki miłe i pociągające, ale między odjazdem a przybyciem taka rzeka lat i kału przepłynęła, tyle wypadków i uczuć! Wszystko tu teraz okrutnie do niepoznania zastał zmienionem.
Ledwie wysiadłszy poszedł pytać o Batraniego. Stary Włoch umarł; wdowa po nim z dziećmi pozostała zubożała i wiodła najnędzniejsze życie w domu na Zarzeczu, gdzie wynajmując resztę lokatorom, sama stała na tyłach. Długi nieopatrznie zaciągnione dojadały ją i groziły najzupełniejszym niedostatkiem. Jan czując obo – wiązki dla rodziny Batraniego, pospieszyłku niej.
Niedaleko od mostu, ku rzece posuniony, w części na palach oparty, stał lichy domek, w połowie drewniany, w połowie z muru starego; pochylony, zdawna nie podparty i nie poprawiony, brudny, zdawał się grozić upadkiem: ze wstrętem zbliżał się każdy ku niemu tak niechlujne otaczały go kałuże. Mieszkańcy po większej części zamesznicy i skórnicy, których tu bliskość rzeki zwabiała, obrzydliwemi wyziewami fabryki napełniali powietrze. Mydlarz żyd mieścił się z niemi na dole; sznury pozawieszane skórami przecinały dziedziniec w różnych kierunkach, kupy garbarskich reszt zalegały wszędzie, a smrodliwy rynsztok wiódł wody i fussy mydlarskie do rzeki, która je zabierała z sobą. Czarna połamana galerya okrążała wewnątrz czworościenne domostwo, wspierając dachy nadgniłe budowli. Tu dawniej pieszczona Maryetta mieściła się w dwóch ciemnych izbach z dziećmi, które podrosły i popsuły się zaniedbaniem i nędzą; syn starszy wyrost na hultaja rozpieszczony i ukochany, młodsze wyuczyły się złego, znękane i prześladowane od matki. Znienawidzone przez nią biedne Batraniego ulubieńcy chodzili w łachmanach; a starszy przepijał i trapił co zarwał; powracając do matki niemal codzień pijany, obity, odarty, jeśli nie nocował pod wartą.
Na widok tego przerażającego obrazu serce Jana się wzruszyło, zapłakał. Wszystkie roboty męża posprzedawała była żona za bezcen, nie zostawiwszy nawet jednej na pamiątkę i wyrzucając biednemu zmarłemu nędzę, której sama była przyczyną; którą zwiększał nieład i rozpusta najohydniejsza.
– O! toż ma być los dzieci biednego artysty? spytał się Jan w duszy. Nie! nic! to być nie może.
Dawniej tak piękna Maryetta teraz z zagasłemi oczyma, wychudła, obrukana, schorowana, przyjęła gościa nie poznając go i nie umiejąc sobie wytłumaczyć co sprowadzało tutaj porządnie ubranego mężczyznę.
Ledwie się jej potrafił przypomnieć; zaczerwieniła się… zapalczywem na niego i dumnem rzuciła okiem. Niechęć, gniew, nienawiść jeszcze w tem dzikiem sercu nie była całkiem zagasła.
– Idź pan sobie, zawołała wzgardliwie, nic nie potrzebuję od niego! Batrani twój poczciwy zostawił mnie z dzieciskami swemi w nędzy. Bodaj cierpiał na tamtym świecie jak ja tu cierpię głupia com za niego poszła! Nie przypominaj mi go, abym nie klęła.
A gdy Jan trzęsącym głosem spytał o ryciny lub obrazy, czyby ich nabyć nie mógł, z przekleństwem bezwstydnem i obrzydliwem, zamknęła mu drzwi przed nosem kobieta.
Ale zaledwie kilka kroków odszedł za wrota, starszy synek jejmości dogonił go w ulicy.
– Jegomość! zawołał kiwając ręką na niego i stając nad rynsztokiem, w któren pluł dla zabawki.
– Co chcesz?
– Daj mi Jegomość dwa złote na piwo? I zrobił minę głupowato-uśmiechniętą wyciągając rękę. Ja przyniosę za to rysunek ojcowski. Było ich wprzódy dużo i na płótnie i na papierze, ale diabli wzięli!
Jan żywo wyciągnął rękę ku niemu podając mu pieniądz i uciekł.
Obrawszy sobie ubogie mieszkanie na Zamkowej ulicy, może przez pamięć, że tu mieszkał z Batranim, którego polecenie spełnił, modląc się jak umiał na grobie jego matki we Florencyi;. Jan począł myśleć co pocznie i jak żyć dalej będzie?
Dotąd zadaniem była sama sztuka, teraz się odkrywała druga strona, strona czarna zagadki: – zastosowanie sztuki do życia, pogodzenie obojga. Poświęcić się dla mateiyalizmu korzyści i bytu dobrego, obrócić natchnienie w chleb, godziłoż się? pomyślawszy, że w tej drodze za zarobkiem nieraz przyjdzie zaprzeć się sztuki, zdeptać myśl i poniżyć się do wyrobów bezdusznych, drżał i oburzał się artysta. W pełni życia, talentu, siły, czuł się usposobionym do tworzenia, do wydania swych myśli: ale w kraju jaki mu los wydzielił, jak było użyć talentu, kto go potrafi ocenić? kto go nagrodzi współczuciem? Czasy stanisławowskiej stypy przechodziły, walką wrzał kraj cały; obraz i dzieło sztuki w obliczu ważących się losów wielkich ludu były nikczemne, nieznaczące. Co pozostawało artyście? czekać i cierpieć.
Tak, ale i żyć było potrzeba.
Jan więc musiał wynijść z apatij, ruszyć się i szukać chleba.
Wiele go kosztowała robota niestosowna i upokarzająca, którą mu dawano, przecież zdobył się na odwagę potrzebną i w dumie znalazł środek do zniżenia się bez skalania.
Robił ręką bez duszy, z gorzkim uśmiechem owe malowania na murze, które kilka tygodni, nieznany nikomu, dla chleba podejmować musiał.
Nie umiał prosić, starać się, zabiegać, nie wiedział co począć z sobą.
Błądził jak obłąkany: świeża strata matki, wspomnienia włoskie, obraz rodziny Batraniego przejmowały go do głębi, wprawiały w rozpacz, zobojętnienie, odrętwiałość.
Nareszcie zebrawszy dostateczne fundusze, otworzył malarnią na zamkowej ulicy i kilka wierszy za opłatą wydrukował w gazecie, oznajmujących o przybyciu malarza, ucznia Bacciarellego, powracającego z Wioch. Tytuł ucznia Bacciarellego podyktowano mu życzliwie, gdyż w jego przekonaniu nie było wcale czem się chwalić, ale u nas dzięki cudzoziemskiemu nazwisku, Bacciarelli więcej ma dotąd sławy od Smuglewicza, Czechowicza i Leksikiegp.
To ogłoszenie w gazecie, powtórzone razy kilka, zwabiło naówczas licznie zgromadzonych na święty Jerzy obywateli litewskich.