Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sfinks. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sfinks. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 245 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO WIN­CEN­TE­GO SMO­KOW­SKIE­GO.

W War­sza­wie.

Gró­dek dnia 3 li­sto­pa­da 1846 roku.

Za daw­nych cza­sów, pierw­szą książ­ki kar­tą, nasi po­przed­ni­cy li­te­ra­ci fry­mar­czy­li na ko­rzyść Ja­śnie Wiel­moż­nych pro­tek­to­rów, sprze­da­jąc bia­łe miej­sce, na któ­rem roz­sia­da­ły się ty­tu­ły, her­by i pro­za­pje ma­gna­ta. Dziś, przy wie­lu in­nych zmia­nach i to do­bre, ze mo­że­my owe pierw­sze miej­sce zo­sta­wić przy­ja­cie­lo­wi, po­świę­cić temu, kogo z ser­ca ko­cha­my i sza­cu­jem.

Przyjm, ko­cha­ny Smo­kow­ski! tę małą ode­mnie pa­miąt­kę. Pra­cu­jąc pę­zlem i pió­rem na ko­rzyść sztu­ki, zna­jąc aż nad­to do­brze ilą przy­kro­ścia­mi oku­pić po­trze­ba po­świę­ce­nie się dla niej, masz więk­sze pra­wo nad in­nych za­pi­sa­nia po­czci­we­go i za­słu­żo­ne­go imie­nia swe­go na cze­le tej ksią­żecz­ki.

Je­śli ob­ra­zy, któ­re tu znaj­dziesz, zda­dzą ci się traf­nem ży­cia od­bi­ciem; przyj­mę to jako do­wód ich praw­dzi­wo­ści naj­więk­szy. Na­pa­trzyw­szy się na wie­lu ar­ty­stów w kra­ju, sam ar­ty­sta, pro­fes­sor, mo­głeś i mu­sia­łeś za­gad­ko­wą exy­sten­cyą czło­wie­ka co się sztu­ce po­świę­cił, zba­dać i oce­nić.

Wiem, że wie­lu może prze­ciw­ko za­koń­cze­niu po­wie­ści obu­rzać się bę­dzie, dziś, gdy klasz­tor wy­da­je im się sie­dli­skiem gnu­śne­go próż­no­wa­nia i szko­dli­wych prze­są­dów. Mój bo­ha­ter koń­czy w klasz­to­rze! Okrzy­czą mnie za cof­nię­te­go i ślep­ca. Po­zwa­lam; lecz ci co to wy­rzek­ną nie za­sta­no­wi­li się nig­dy nad zna­cze­niem i po­trze­bą przy­tuł­ku tego dla spo­łe­czeń­stwa, choć­by je tyl­ko ze sta­no­wi­ska so­cy­al­ne­go uwa­żać przy­szło. Są exy­sten­cye, są cha­rak­te­ry, są za­gad­ki, któ­re tyl­ko ere­my sta­re i mo­na­ste­ry roz­wią­zać umia­ły.

Mno­żą się sa­mo­bój­stwa cie­le­sne i umy­sło­we, bo nie ma schro­nie­nia zbo­la­łym, roz­cza­ro­wa­nym, zroz­pa­czo­nym; bo od­ro­dzić się, ze­rwać ze świa­tem, przy­oblec no­we­go czło­wie­ka, nowe imie i nowe ży­cie, nie ma gdzie; bo duch re­li­gij­ny wy­gasł, a czło­wiek nie­szczę­śli­wy, ubo­gi, w ob­li­czu in­du­stry­ali­zmu i teo­ryj do­bre­go bytu, jest ano­ma­lią, czemś nie­wy­tłu­ma­czo­nym i nie­po­trzeb­nem. Daw­niej, gdy­śmy jesz­cze mie­li wia­rę, nie­szczę­ście od­ry­wa­ło tyl­ko od zie­mi a zbli­ża­ło do Boga; dziś, gdy wszy­scy go­nią tyl­ko za do­brym by­tem ziem­skim, bo w przy­szłość nie wie­rzą żad­ną, – cier­pie­nie, roz­pacz, są na­rzę­dzia­mi sa­mo­bój­stwa.

Lecz jak­kol­wiek świat się prze­ra­bia i zmie­nia, uznaj­my w tem cier­pli­wie wolę Bożą i cze­kaj­my lep­sze­go, do któ­re­go nas to wieść musi, nie sar­ka­jąc. – I cie­bie i czy­tel­ni­ków mo­ich mu­szę tu prze­pro­sić za czę­sto dłu­gie ustę­py o sztu­ce. W po­wie­ści, któ­rej bo­ha­ter jest ar­ty­stą, unik­nąć ich nie­po­dob­na było. A je­śli po­wszech­ność na­sza, zmu­szo­na od­czy­tać te uryw­ki, po­chwy­ci z nich ja­kie now­sze lub za­po­mnia­ne po­ję­cie? nie za­szko­dzi. Na ca­łym bo­żym świe­cie mało jest dzieł w tym przed­mio­cie, cóż do­pie­ro u nas. Oczy czy­tel­ni­ków na­szych otwie­rać się do­pie­ro po­czy­na­ją i prze­cie­rać za­spa­ne, po dłu­gim śnie, w cią­gu któ­re­go czu­li za­pew­ne co pięk­ne, ale dla cze­go i przez co? nie bar­dzo wie­dzie­li.

Jak­że dłu­go, jak dłu­go teo­rya sztu­ki za­sa­dza­ła się cała na czczej i fał­szy­wej de­fi­ni­cyi: – na­śla­do­wa­nia na­tu­ry. To: na­śla­do­wa­nie na­tu­ry po­ło­żo­ne za cel sztu­ce, od­zy­wa się aż po dni na­sze. Sztu­ka prze­cie nie jest żad­nem na­śla­do­wa­niem; ona myśl ludz­ką ob­ja­wia wi­docz­nie, ucie­le­śnia ideę, two­rzy z przed­wiecz­ne­go ide­ału.

Sztu­ka jest jed­nym z ję­zy­ków du­szy; na­śla­do­wa­nie na­tu­ry, na­rzę­dziem tyl­ko. W ob­ra­zie, po­są­gu, ry­ci­nie, nie jej na­tu­ral­ność, bo ta dla sa­mych wy­ko­na­nia wa­run­ków za­wsze jest tro­chę kon­wen­cy­onal­na, nie jej pięk­ność na­wet, ale myśl, du­sza oży­wia­ją­ca, war­tość całą sta­no­wi. Im sil­niej, im w po­tęż­niej­szej, or­ga­nicz­nej ca­ło­ści wy­da­łeś na świat i wcie­li­łeś myśl, tem do­sko­nal­szym jest dzie­ło. Wlej w nie du­szę a żyć bę­dzie; ale na to po­trze­ba żeby jak po­wia­da Rüc­kert, ar­ty­sta miał zby­tek du­szy i po­dzie­lić się nią mógł z utwo­rem swo­im.

Ich sah ein schönes Bild, und wus­ste nicht, was ihm feh­le!

Jetzt aber we­iss ich es, ihm fehlt das Be­ste, Se­ele!

Wa­rum ihm Se­ele nicht sein Me­ister ein­ge­haucht?

Weil er nur eine bat, die er zum Le­ben braucht.

Der ist ein Kün­stler mir, der einen Ueber­fluss

Von Se­elen hat, die er in Bil­der gies­sen muss.

Ta­kich ar­ty­stów o jak­że nie wie­lu jest wszę­dzie!

Exy­sten­cya wszel­kie­go bar­dziej du­szą niż cia­łem ży­ją­ce­go czło­wie­ka, w te­raź­niej­szym spo­łe­czeń­stwa na­sze­go skła­dzie, jest i po­zo­sta­nie cięż­ką pró­bą. Taką wła­śnie wy­sta­wia­my tu: ży­cie Jana, sta­wiąc obok nie­go in­nych ar­ty­stów ja­kich po Bo­żym świe­cie i u nas nie mało. W każ­dym bo­wiem za­wo­dzie mnó­stwo jest po­wo­ła­nych, ale wy­bra­nych nie wie­le. A za­wód może się od tego tak zo­wie, że czę­sto czło­wie­ka za­wo­dzi.

Przyj­mij, ko­cha­ny Smo­kow­ski! za tyle pięk­nych two­ich prac, któ­re mi cie­bie w Gród­ku nie­ustan­nie przy­po­mi­na­ją, nie wie­le war­ty może, ale z do­bre­go ser­ca, po­da­rek.

J.I. Kra­szew­skiSFINX.

Część Dru­ga.

I .

Po­wra­ca­ją­cy z Rzy­mu Jan, za­le­d­wie się za­sta­no­wił w sto­li­cy, któ­rą wiel­ce zna­lazł zmie­nio­ną. Król nie mógł go wi­dzieć na­wet, tak był w tej chwi­li za­ję­ty sobą i wy­pad­ka­mi co go ota­cza­ły groź­ne, na­glą­ce; zna­jo­mi daw­ni roz­pierzch­nie­ni. Grób tyl­ko

Fe­li­xa zna­lazł na Po­wąz­kow­skim cmen­ta­rzu, któ­re­go krzyż drew­nia­ny nad­gni­ły i po­chy­lo­ny gro­ził upad­kiem. Po­ło­żyw­szy trwal­szy nie­co od drze­wa ka­wa­łek ka­mie­nia przy­ja­cie­lo­wi i po­że­gnaw­szy War­sza­wę, Jan śmier­tel­nie smut­ny, tar­ga­ny nie­spo­ko­jem, któ­ry go gnał ku mat­ce, nie ma­jąc już na­wet środ­ków do­sta­nia się do niej, tak resz­tę gro­sza stra­cił w dro­dze, sprze­dać tu mu­siał za bez­cen kil­ka ko­pij przy­wie­zio­nych z Rzy­mu, aby za nie do­je­chać do Brzo­zo­we­go Ługu co naj­ry­chlej. Od roku już wie­ści na­wet nie miał o je­dy­nej isto­cie wią­żą­cej go do zie­mi, o mat­ce. Przy­szłość wy­da­wa­ła mu się ze­wsząd chmur­ną i groź­ną: kraj nie był wca­le w tym sta­nie spo­ko­ju i świet­no­ści, któ­ry sprzy­ja sztu­kom i li­te­ra­tu­rze, wszyst­ko wrza­ło jak w chwi­li po­ża­ru.

Ser­ce nie ze wszyst­kiem jesz­cze odrę­twia­łe cią­gnę­ło go do sta­rej cha­ty na Li­twie; mi­zer­nej, ubo­giej chat­ki gdzie się uro­dził, gdzie pierw­sze lata dzie­ciń­stwa spę­dził nie śniąc na­wet ta­kiej, jaka go cze­ka­ła, przy­szło­ści. Nie­po­kój we­wnętrz­ny mó­wił mu, że tam go może cze­ka mat­ka sił ostat­kiem, aby po­że­gnać i po­bło­go­sła­wić.

Ale od sto­li­cy (gdzie Jan spo­tkał się z wy­pra­wio­ne­mi inną dro­gą ob­ra­za­mi i pa­kun­kiem dość znacz­nym) opóź­ni­ła się po­dróż dla nie­do­sta­tecz­no­ści fun­du­szów na jej od­by­cie i nie­pew­ne­go sta­nu kra­ju. Ob­ra­zy, stu­dya, książ­ki, były mu ostat­nie­mi pa­miąt­ki po­by­tu we Wło­szech, roz­stać się z nie­mi nie miał siły, oba­wiał się o nie i wlókł się za nie­mi po­wol­nie.

Sto razy wstrzy­my­wa­ny w dro­dze przez róż­ne par­tyę wojsk krzy­żu­ją­cych się po kra­ju i nisz­czą­cych go pod po­zo­rem oca­le­nia; do­stał się na­resz­cie do ro­dzin­ne­go mia­stecz­ka.

Na wi­dok ko­ścio­ła Ka­pu­cy­nów i dwor­ka ubo­gie­go, któ­re­go ko­min dy­mił w od­da­le­niu, łza mu się daw­no nie­wi­dzia­na zno­wu za­krę­ci­ła w oku. Chmur­ny i smut­ny wie­czór kradł ten wi­dok po­żą­da­ny; resz­tę dro­gi mu­siał już od­być po ciem­ku i na oślep. Ser­ce go pro­wa­dzi­ło.

Gdy cięż­ka bry­ka wto­czy­ła się w dzie­dzi­niec, sta­ra Mał­go­rza­ta, uka­za­ła się w pro­gu po­chy­lo­nej cha­ty.

– Moja mat­ka? spy­tał Jan rzu­ca­jąc się nie­spo­koj­ny na­prze­ciw niej.

– Żyje bied­niacz­ka, żyje! od­par­ła żywo sta­rusz­ka, choć Bóg wi­dzi, le­piej żeby ją wziął do chwa­ły swo­jej, tak wie­le cier­pi! Od pół roku z łóż­ka nic wsta­je pa­ra­li­żem ru­szo­na, co dzień zda­je się kona a sko­nać nie może. Wie­le to my ją razy kła­dli na zie­mi, my­śląc, że tak lżej bę­dzie wyjść du­szy z cia­ła. Ale nie! od cza­su jak ję­zyk od­zy­ska­ła, cią­gle po­wta­rza: Mu­szę cze­kać na Jana, po­bło­go­sła­wić go i umrzeć. Li­to­ści­wy dok­tór co ją od­wie­dzał, trzy razy na­zna­czał jej ter­min. Ale nie! ona taki za­wsze go prze­by­ła i po­wta­rza: Mu­szę cze­kać Jana.

Za­le­d­wie do­słu­chaw­szy tego, Jan po­spie­szył do izby.

Tu okrop­ny przed­sta­wił mu się wi­dok. Ubo­ga cha­ta jesz­cze była odart­sza, uboż­sza, pu­ściej­sza od cza­su jak ją opu­ścił; łóż­ko cho­rej po­kry­te ohyd­ne­mi łach­ma­ny, w ogni­sku le­d­wie gło­wien­ka smut­nie do­go­ry­wa­ją­ca. Zim­no, pu­sto, wiatr cho­dził ze ścian i su­fi­tu się wkra­da­jąc, pod­ło­ga cała prze­sią­kła wil­go­cią i po­ro­sła ple­śnią. Ścia­ny okop­co­ne od dymu, czar­ne, i wia­dro z wodą u drzwi, gar­nek nad­bi­ty na ko­mi­nie, dzban na sto­le i tro­chę okru­szyn ra­zo­we­go chle­ba. Ser­ce się ści­ska­ło pa­trząc na tę nę­dzę tak nagą i tak strasz­ną; szpi­tal nie był­by okrop­niej­szy.

Za­le­d­wie Jan uka­zał się na pro­gu, mat­ka, któ­ra od pół roku wstać i ru­szyć się nie mo­gła? pod­nio­sła się wprost na łóż­ku, błysz­czą­ce jak szkło otwo­rzy­ła oczy, a usta jej za­wo­ła­ły gło­śno, wy­raź­nie:

– Mój Jan, mój Jan! – Spiesz się, cze­ka­łam na cie­bie! umrzeć nic mo­głam, ah! atak cięż­kie ży­cie! Niech cię po­bło­go­sła­wię.

Syn we łzach przy­kląkł przed nią, ona zło­ży­ła ręce na gło­wie jego, uca­ło­wa­ła czo­ło sy­now­skie, dwie łzy szkli­ste po­to­czy­ły się po bla­dej i zmarsz­czo­nej twa­rzy i już kost­nieć po­czy­na­ła opa­da­jąc bez wła­dzy i ru­chu.

– Wody! wody! ra­tun­ku! za­wo­łał Jan nie­przy­tom­ny.

A Mał­go­rza­ta zbli­ża­jąc się rze­kła:

– Na co wody, pa­necz­ku, nie­bo­racz­ka umar­ła już dzię­ki Bogu!

Spoj­rzał syn i po­strzegł, że praw­dę mó­wi­ła sta­ra; do­był sił dla za­mknię­cia jej po­wiek jesz­cze we łzie otwar­tych i usiadł obok łoża nę­dzy na ła­wie, po­wta­rza­jąc w du­szy, ma­chi­nal­nie:

– Za póź­no wró­ci­łem! mój po­wrót ją za­bił! mój po­wrót ją za­bił!

Cała noc ze­szła mu u li­che­go łoża umar­łej, któ­rej nę­dzę i mę­czar­nie so­bie wy­rzu­cał.

– Nie le­piej­że było, mó­wił, po­zo­stać tu przy niej, wspo­ma­gać ją w sta­ro­ści, upra­wiać ten zie­mi ka­wa­łek i żyć tem ży­ciem, któ­rem żył oj­ciec, dziad; ży­ciem ci­chem, nie­zna­nem, ukry­te­go w tra­wie ro­ba­ka? Có­żem zy­skał? Wiel­kie my­śli, któ­re zgi­ną ze raną, wiel­ki nie­spo­kój i nie­pew­ność, mę­czar­nie! Stra­ci­łem jed­no ser­ce, któ­re mnie ko­cha­ło na zie­mi, jed­no i je­dy­ne. O! dla sztu­ki jak dla wia­ry czyż wszyst­kie­go się za­przeć, wszyst­kie­go wy­rzec po­trze­ba, wszyst­ko jej spa­lić na ofia­rę?

W gnie­wie na sie­bie, w smut­ku głę­bo­kim prze­był noc całą na ła­wic. Ten do­mek osie­ro­co­ny te­raz, któ­re­go zo­stał dzie­dzi­cem, był mu dro­gą pa­miąt­ką cier­pień i ży­cia mat­ki. Nie miał krew­nych, przy­ja­cie­la, opie­ku­na, ni­ko­go, ni­ko­go. Co po­cząć z sobą? Świat był mu obo­jęt­ny, a wiel­ka stra­ta świe­ża zmniej­szy­ła jesz­cze jego war­tość.

Nad ran­kiem Mał­go­rza­ta z ba­ba­mi przy­by­łe­mi z mia­stecz­ka, po­czę­ła się za­przą­tać oko­ło po­grze­bu; umy­wać cia­ło, ubie­rać je dla wy­sta­wie­nia na tap­cza­nie w po­środ­ku je­dy­nej iz­deb­ki. Twarz zmar­łej świe­ci­ła po­ko­jem, jak­by bło­go­sła­wień­stwo, któ­re od­da­ła Ja­no­wi, wszyst­kie nici łą­czą­ce ją ze świa­tem cier­pień, ze­rwa­ło.

– Pa­necz­ku, za­wo­ła­ła Mał­go­rza­ta, a ma­cież wy na po­grzeb pie­nią­dze?

To za­py­ta­nie do­pie­ro przy­wo­ła­ło Jana do rze­czy­wi­sto­ści; ostat­niey po­słu­gi mat­ce nie było od­dać za co! kil­ka­na­ście zło­tych całą było po­zo­sta­ło­ścią, z któ­rą przy­je­chał Jan.

– U nas wąt­pię, żeby był jaki grosz, mó­wi­ła sta­ra, bo Jej­mość żyła ubo­go, ską­pi­ła strasz­nie, od­ma­wia­ła so­bie wszyst­kie­go, a pra­co­wa­ła, ze aż oczy tra­ci­ła bied­niacz­ka. Gdy­by mia­ła, toć­by so­bie tak nie ża­ło­wa­ła, i słu­dze sta­rej a wier­nej. A Bóg wi­dzi że­śmy cały rok po­ści­ły i w ła­ta­nem cho­dzi­li tyl­ko, na­wet do ko­ścio­ła. Pod po­dusz­czy­ną są klu­cze; nie­chno pa­nicz je weź­mie, pój­dzie­my, a po­szu­ka­my odzie­nia dla nie­boszcz­ki.

Ma­chi­nal­nie po­wlókł się Jan do bo­ków­ki, gdzie sta­ła je­dy­na skrzy­nia ale zu­peł­nie pu­sta. Tro­chę w niej bie­li­zny, kil­ka zu­ży­tych gał­ga­nów.

Gdzież się po­dzia­ły jej za­pa­sy odzie­nia, suk­ni? spy­tał syn. Cze­muż nie ode­zwa­ła się do mnie o po­moc! Był­bym dał du­szę, a przy­słał jej coby chcia­ła! a! taka nę­dza, taka nę­dza!

Wtem Mał­go­rza­ta pod­nio­sła brud­ny ka­wał płót­na i krzyk­nę­ła:

– A toż co? A toż co? W imię Je­zu­sa Pana! Toć to wo­rek z pie­niędz­mi!

W isto­cie spo­ry wór z pro­ste­go płót­na le­żał w ką­ci­ku gał­ga­na­mi po­kry­ty.

Przy nim była kar­tecz­ka sza­ra, wy­dar­ta z książ­ki od na­bo­żeń­stwa, a na niej krzy­żyk skre­ślo­ny nie­zgrab­nie i na­pi­sa­ne nie­fo­rem­nie sło­wa: Dla mo­je­go Jana.

Syn w roz­pa­czy za­ła­mał ręce, padł czo­łem na skrzy­nię.

Całe jej ży­cie do­bro­wol­nej nę­dzy, pra­cy bez spo­czyn­ku, z utra­tą zdro­wia skła­da­ło się na ten dar po­śmiert­ny. Ona była ser­cem cała, cała mat­ką. Mał­go­rza­ta zdu­mio­na sta­ła ru­szyć się nie mo­gąc i wy­rzu­ca­jąc so­bie za­pew­ne, że wprzód nie do­śle­dzi­ła byt­no­ści tego wor­ka, któ­ry te­raz prze­cho­dził na wła­sność Jana. Jan uca­ło­wał go ze łza­mi, ale w ser­cu rzekł:

– Nie tknę gro­sza z nie­go! świę­te to pie­nią­dze! bo z wiel­kiem po­świę­ce­niem ze­bra­ne, pój­dą za du­szę two­ję, na grób twój i po­grzeb, dla je­dy­nej słu­gi co lep­szem była dzie­cię­ciem ode­mnie. Jam ich nie­god­ny.

Na­za­jutrz wspa­nia­ły, na jaki tyl­ko zdo­być się było moż­na, po­grzeb zdzi­wił mia­stecz­ko i oko­li­cę; zbie­gli się nań wszy­scy z są­siedz­twa. Ko­ściół wy­stą­pił z ca­łym prze­py­chem wiej­skim; a tłu­my szły za tru­ną bied­nej mat­ki, któ­rą syn utrzy­my­wał na wo­zie czar­ne­mi wo­ła­mi cią­gnio­nym.

Resz­ta pie­nię­dzy po­zo­sta­ła na msze, na po­mnik, na wy­na­gro­dze­nie Mał­go­rza­ty, któ­rej od­dał wszel­ki sprzęt po mat­ce i na jał­muż­ny. Krzyż tyl­ko, me­da­lik no­szo­ny na pier­si, wło­sów tro­chę i srebr­ny ślub­ny pier­ścio­nek za­trzy­mał Jan dla sie­bie.

Od­da­lić się z tego miej­sca po­trze­ba było, a trud­no, trud­no dla ser­ca; komu po­wie­rzyć dom, komu za­dzier­ża­wić rolę? go­dzi­łoż się ją sprze­dać? Tej my­śli Jan przy­pu­ścić nic mógł. W kil­ka dni są­sie­dzi za­czę­li przy­by­wać z pro­po­zy­cy­ami na­by­cia mniej wię­cej ko­rzyst­ne­mi, ale za­wsze po­czy­na­jąc od tego, że ka­wa­łek ten nic nie wart, i że tyl­ko on dla nie­go, przez szcze­gól­ny wzgląd, przez przy­jaźń, przez ja­kiś af­fekt na­gły i gwał­tow­ny, dać może tyle a tyle, każ­dy niby z ła­ski go chciał ku­pić.

Jan wszyst­kim po­dzię­ko­wał i od­po­wie­dział, że nie sprze­da.

Strze­lec są­sied­nich la­sów za­dzier­ża­wił cha­tę i rolę z wa­run­kiem, aby w niej nic nie od­mie­niał i wszyst­ko po­zo­sta­ło jak za ży­cia mat­ki było. Od­wie­dziw­szy Ka­pu­cy­nów i grób mat­ki, na któ­rym od­zy­skał pra­gnie­nie mo­dli­twy i po­boż­ność mło­dzień­czą jak gdy­by cu­dem, Jan ru­szył do Wil­na, wspo­mnie­nia mło­do­ści wio­dły go tu­taj na lep swój zdra­dziec­ki. Było to jed­no miej­sce, z któ­re­go mu zo­sta­ły pa­miąt­ki miłe i po­cią­ga­ją­ce, ale mię­dzy od­jaz­dem a przy­by­ciem taka rze­ka lat i kału prze­pły­nę­ła, tyle wy­pad­ków i uczuć! Wszyst­ko tu te­raz okrut­nie do nie­po­zna­nia za­stał zmie­nio­nem.

Le­d­wie wy­siadł­szy po­szedł py­tać o Ba­tra­nie­go. Sta­ry Włoch umarł; wdo­wa po nim z dzieć­mi po­zo­sta­ła zu­bo­ża­ła i wio­dła naj­nędz­niej­sze ży­cie w domu na Za­rze­czu, gdzie wy­naj­mu­jąc resz­tę lo­ka­to­rom, sama sta­ła na ty­łach. Dłu­gi nie­opatrz­nie za­cią­gnio­ne do­ja­da­ły ją i gro­zi­ły naj­zu­peł­niej­szym nie­do­stat­kiem. Jan czu­jąc obo – wiąz­ki dla ro­dzi­ny Ba­tra­nie­go, po­spie­szył­ku niej.

Nie­da­le­ko od mo­stu, ku rze­ce po­su­nio­ny, w czę­ści na pa­lach opar­ty, stał li­chy do­mek, w po­ło­wie drew­nia­ny, w po­ło­wie z muru sta­re­go; po­chy­lo­ny, zdaw­na nie pod­par­ty i nie po­pra­wio­ny, brud­ny, zda­wał się gro­zić upad­kiem: ze wstrę­tem zbli­żał się każ­dy ku nie­mu tak nie­chluj­ne ota­cza­ły go ka­łu­że. Miesz­kań­cy po więk­szej czę­ści za­mesz­ni­cy i skór­ni­cy, któ­rych tu bli­skość rze­ki zwa­bia­ła, obrzy­dli­we­mi wy­zie­wa­mi fa­bry­ki na­peł­nia­li po­wie­trze. My­dlarz żyd mie­ścił się z nie­mi na dole; sznu­ry po­za­wie­sza­ne skó­ra­mi prze­ci­na­ły dzie­dzi­niec w róż­nych kie­run­kach, kupy gar­bar­skich reszt za­le­ga­ły wszę­dzie, a smro­dli­wy rynsz­tok wiódł wody i fus­sy my­dlar­skie do rze­ki, któ­ra je za­bie­ra­ła z sobą. Czar­na po­ła­ma­na ga­le­rya okrą­ża­ła we­wnątrz czwo­ro­ścien­ne do­mo­stwo, wspie­ra­jąc da­chy nad­gni­łe bu­dow­li. Tu daw­niej piesz­czo­na Ma­ry­et­ta mie­ści­ła się w dwóch ciem­nych izbach z dzieć­mi, któ­re pod­ro­sły i po­psu­ły się za­nie­dba­niem i nę­dzą; syn star­szy wy­rost na hul­ta­ja roz­piesz­czo­ny i uko­cha­ny, młod­sze wy­uczy­ły się złe­go, znę­ka­ne i prze­śla­do­wa­ne od mat­ki. Znie­na­wi­dzo­ne przez nią bied­ne Ba­tra­nie­go ulu­bień­cy cho­dzi­li w łach­ma­nach; a star­szy prze­pi­jał i tra­pił co za­rwał; po­wra­ca­jąc do mat­ki nie­mal co­dzień pi­ja­ny, obi­ty, odar­ty, je­śli nie no­co­wał pod war­tą.

Na wi­dok tego prze­ra­ża­ją­ce­go ob­ra­zu ser­ce Jana się wzru­szy­ło, za­pła­kał. Wszyst­kie ro­bo­ty męża po­sprze­da­wa­ła była żona za bez­cen, nie zo­sta­wiw­szy na­wet jed­nej na pa­miąt­kę i wy­rzu­ca­jąc bied­ne­mu zmar­łe­mu nę­dzę, któ­rej sama była przy­czy­ną; któ­rą zwięk­szał nie­ład i roz­pu­sta naj­ohyd­niej­sza.

– O! toż ma być los dzie­ci bied­ne­go ar­ty­sty? spy­tał się Jan w du­szy. Nie! nic! to być nie może.

Daw­niej tak pięk­na Ma­ry­et­ta te­raz z za­ga­słe­mi oczy­ma, wy­chu­dła, ob­ru­ka­na, scho­ro­wa­na, przy­ję­ła go­ścia nie po­zna­jąc go i nie umie­jąc so­bie wy­tłu­ma­czyć co spro­wa­dza­ło tu­taj po­rząd­nie ubra­ne­go męż­czy­znę.

Le­d­wie się jej po­tra­fił przy­po­mnieć; za­czer­wie­ni­ła się… za­pal­czy­wem na nie­go i dum­nem rzu­ci­ła okiem. Nie­chęć, gniew, nie­na­wiść jesz­cze w tem dzi­kiem ser­cu nie była cał­kiem za­ga­sła.

– Idź pan so­bie, za­wo­ła­ła wzgar­dli­wie, nic nie po­trze­bu­ję od nie­go! Ba­tra­ni twój po­czci­wy zo­sta­wił mnie z dzie­ci­ska­mi swe­mi w nę­dzy. Bo­daj cier­piał na tam­tym świe­cie jak ja tu cier­pię głu­pia com za nie­go po­szła! Nie przy­po­mi­naj mi go, abym nie klę­ła.

A gdy Jan trzę­są­cym gło­sem spy­tał o ry­ci­ny lub ob­ra­zy, czy­by ich na­być nie mógł, z prze­kleń­stwem bez­wstyd­nem i obrzy­dli­wem, za­mknę­ła mu drzwi przed no­sem ko­bie­ta.

Ale za­le­d­wie kil­ka kro­ków od­szedł za wro­ta, star­szy sy­nek jej­mo­ści do­go­nił go w uli­cy.

– Je­go­mość! za­wo­łał ki­wa­jąc ręką na nie­go i sta­jąc nad rynsz­to­kiem, w któ­ren pluł dla za­baw­ki.

– Co chcesz?

– Daj mi Je­go­mość dwa zło­te na piwo? I zro­bił minę głu­po­wa­to-uśmiech­nię­tą wy­cią­ga­jąc rękę. Ja przy­nio­sę za to ry­su­nek oj­cow­ski. Było ich wprzó­dy dużo i na płót­nie i na pa­pie­rze, ale dia­bli wzię­li!

Jan żywo wy­cią­gnął rękę ku nie­mu po­da­jąc mu pie­niądz i uciekł.

Ob­raw­szy so­bie ubo­gie miesz­ka­nie na Zam­ko­wej uli­cy, może przez pa­mięć, że tu miesz­kał z Ba­tra­nim, któ­re­go po­le­ce­nie speł­nił, mo­dląc się jak umiał na gro­bie jego mat­ki we Flo­ren­cyi;. Jan po­czął my­śleć co po­cznie i jak żyć da­lej bę­dzie?

Do­tąd za­da­niem była sama sztu­ka, te­raz się od­kry­wa­ła dru­ga stro­na, stro­na czar­na za­gad­ki: – za­sto­so­wa­nie sztu­ki do ży­cia, po­go­dze­nie oboj­ga. Po­świę­cić się dla ma­te­iy­ali­zmu ko­rzy­ści i bytu do­bre­go, ob­ró­cić na­tchnie­nie w chleb, go­dzi­łoż się? po­my­ślaw­szy, że w tej dro­dze za za­rob­kiem nie­raz przyj­dzie za­przeć się sztu­ki, zdep­tać myśl i po­ni­żyć się do wy­ro­bów bez­dusz­nych, drżał i obu­rzał się ar­ty­sta. W peł­ni ży­cia, ta­len­tu, siły, czuł się uspo­so­bio­nym do two­rze­nia, do wy­da­nia swych my­śli: ale w kra­ju jaki mu los wy­dzie­lił, jak było użyć ta­len­tu, kto go po­tra­fi oce­nić? kto go na­gro­dzi współ­czu­ciem? Cza­sy sta­ni­sła­wow­skiej sty­py prze­cho­dzi­ły, wal­ką wrzał kraj cały; ob­raz i dzie­ło sztu­ki w ob­li­czu wa­żą­cych się lo­sów wiel­kich ludu były nik­czem­ne, nie­zna­czą­ce. Co po­zo­sta­wa­ło ar­ty­ście? cze­kać i cier­pieć.

Tak, ale i żyć było po­trze­ba.

Jan więc mu­siał wy­nijść z apa­tij, ru­szyć się i szu­kać chle­ba.

Wie­le go kosz­to­wa­ła ro­bo­ta nie­sto­sow­na i upo­ka­rza­ją­ca, któ­rą mu da­wa­no, prze­cież zdo­był się na od­wa­gę po­trzeb­ną i w du­mie zna­lazł śro­dek do zni­że­nia się bez ska­la­nia.

Ro­bił ręką bez du­szy, z gorz­kim uśmie­chem owe ma­lo­wa­nia na mu­rze, któ­re kil­ka ty­go­dni, nie­zna­ny ni­ko­mu, dla chle­ba po­dej­mo­wać mu­siał.

Nie umiał pro­sić, sta­rać się, za­bie­gać, nie wie­dział co po­cząć z sobą.

Błą­dził jak obłą­ka­ny: świe­ża stra­ta mat­ki, wspo­mnie­nia wło­skie, ob­raz ro­dzi­ny Ba­tra­nie­go przej­mo­wa­ły go do głę­bi, wpra­wia­ły w roz­pacz, zo­bo­jęt­nie­nie, odrę­twia­łość.

Na­resz­cie ze­braw­szy do­sta­tecz­ne fun­du­sze, otwo­rzył ma­lar­nią na zam­ko­wej uli­cy i kil­ka wier­szy za opła­tą wy­dru­ko­wał w ga­ze­cie, oznaj­mu­ją­cych o przy­by­ciu ma­la­rza, ucznia Bac­cia­rel­le­go, po­wra­ca­ją­ce­go z Wioch. Ty­tuł ucznia Bac­cia­rel­le­go po­dyk­to­wa­no mu życz­li­wie, gdyż w jego prze­ko­na­niu nie było wca­le czem się chwa­lić, ale u nas dzię­ki cu­dzo­ziem­skie­mu na­zwi­sku, Bac­cia­rel­li wię­cej ma do­tąd sła­wy od Smu­gle­wi­cza, Cze­cho­wi­cza i Lek­si­kiegp.

To ogło­sze­nie w ga­ze­cie, po­wtó­rzo­ne razy kil­ka, zwa­bi­ło na­ów­czas licz­nie zgro­ma­dzo­nych na świę­ty Je­rzy oby­wa­te­li li­tew­skich.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: